Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-01-2015, 09:36   #35
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Karetka oddalała się od domu na wzniesieniu, obok Plymouth. Jej migające czerwienią światła obserwowały ciekawskie oczy mieszkańców. Parę osób przeżegnało się, kilka innych uśmiechnęło złośliwie.

- A nie mówiłem – rzucił mąż, do żony. – Zaczęło się. Tym razem po kilku dniach.

DOM CRAVENÓW

Maddison zasnęła po podanym jej zastrzyku. Megan siedziała przy niej, czując przytłaczającą ją bezradność. Steven miotał się gorączkowo po kuchni obserwując podjazd. Wściekły, zagniewany, napędzany czystą adrenaliną.

Miał żal do ojca, że znów go nie było, kiedy był potrzebny. Żal do brata, że włóczy się po nocy ignorując wszelkie ustalone zasady. Chien, jakby przeczuwając gniew swojego nowego pana, położył się w kącie i obserwował go w ciszy, co jakiś czas tylko wykonując ogonem niemrawy ruch. Zwierzę było zaniepokojone, źle reagowało na gniew pana. Ale Steven nie miał ochoty przestać. Napędzał się, a podpuchnięte, posiniaczone oko tylko ten gniew podsycało.

Arnold poszedł do salonu. Coś go ciągnęło do tego zabytkowego, wygodnego, skórzanego fotela, do ledwie wyczuwalnego zapachu tytoniu, którymi przesiąkły deski boazerii, do lśniących grzbietów książek, które zostały w biblioteczce po poprzednich właścicielach. Polubił to miejsce, mimo niewyjaśnionych pobudek. Sam nie wiedział czemu. Czuł gniew Stevena, ale był mądrym, starym człowiekiem i wiedział, że młodość ma swoje prawa, a jej cechą jest właśnie emocjonalność. Czasami ta dobra, czasami ta zła. Steven potrzebował oczyszczenia. Cała rodzina go potrzebowała. A nowy dom mógł im to oczyszczenie dać. Tego ostatniego Arnold był pewien, chociaż myśl ta wzbudzała w nim tyle samo myśli pozytywnych, jak i negatywnych.

Steven chodził nerwowo po kuchni, Megan siedziała przy śpiącej Maddison, senior rodu Cravenów przysypiał w gabinecie Mijały kolejne minuty, dziesiątki minut, godzina, półtorej, a ani Daniela, ani Jake’a nie było w domu.

Megan siedziała w ciszy, nie schodziła na dół. Nie miała zamiaru zostawiać Madd ani na chwilę samej. Nie wiedziała dlaczego, ale bała się, że kiedy to zrobi wydarzy się coś paskudnego.

W domu Cravenów zegar pokazywał prawie trzecią nocy.


DANIEL

Daniel zagłębiał się coraz bardziej w lasy wokół Plymouth. Odgłosy imprezy na plaży oddalały się, zanikły w oddali, a on szedł w amoku, nawołując raz za razem syna. Świecił latarką po krzakach. Odrzucał od siebie myśl, że jego poszukiwania są bezowocne. Że Jake znajduje się zupełnie gdzie indziej. Na dnie jeziora. Wolał myśleć mieć nadzieję, że nagi syn zapuścił się w środku nocy w serce lasu.

Tylko po co?!

Po co?

Nagle Daniel zatrzymał się czując, że jest obserwowany. Było to takie intensywne przeczucie, takie wypływające gdzieś z głębokich, nieuświadamianych pokładów podświadomości, że aż zamarł. Zastygł bez ruchu oświetlając latarką pobliskie krzaki. Ale poza czarnymi, chropowatymi pniami drzew i szeleszczącymi na lekkim wietrze nie zobaczył niczego, ani nikogo.

To go nieco uspokoiło i otrzeźwiło zarazem.

I wtedy usłyszał krzyk. Gdzieś, stosunkowo niedaleko, dochodzący z głębi lasu. Ten głos Daniel poznał bez trudu.

Popędził przed siebie, krzycząc i nawołując imię zagubionego syna. Czując nową nadzieję biegł dziko przez las nie zważając na swoje bezpieczeństwo. Teraz, w tej chwili, liczył się tylko Jake!

JAKE

Krzyczał w coraz większej panice. Zagubiony w lesie, w ciemnościach. Co jakiś czas kręcący się w kółko, z bezsilnością wpatrzony w konary drzew nad głową i gwiazdy migające gdzieś tam, daleko, na czarnym firmamencie. Jake nawoływał pomocy, lecz odpowiadała mu jedynie cisza. To też stanowiło pokrzepienie. Przynajmniej nie ścigały go te przerażające dźwięki.

Marznął i kąsały go komary. Przedzierał się, całkiem nagi, przez dzikie, leśne ostępy. Raz czy dwa zahaczył włosami o niewidzialną gałąź. Za pierwszym razem o mało nie wrzasnął z przerażenia, bo pomyślał, że ktoś lub coś schwyciło go szponiastymi pazurami i zamierza zerwać mu skórę z głowy, jak jakieś upiorne trofeum. Szarpnął się wściekle, odwrócił gotów bronić przed niewidzialnym napastnikiem ciosami i kopnięciami, szybko orientując się w swojej pomyłce.

Brudny, podrapany, przemarznięty dotarł w końcu nad brzeg jakiegoś jeziora. Nie był pewien, czy to te samo jezioro, nad którym rozciągało się Plymouth, ale widok wody zadziałał na niego pokrzepiająco.

Na dodatek trafił na ścieżkę czy wręcz drogę, na której wyraźnie odcinały się koleiny po oponach samochodu. Wybrał kierunek na ślepo, licząc, że doprowadzi go ona do jakiejś większej drogi, szosy, czy nawet domostwa, skąd mógłby wezwać pomoc.

Po prawej ręce miał jezioro okolone szuwarami, spłachetkami plaży. Na jednej z nich stała nawet jakaś wypalona, przerdzewiałą konstrukcja – chyba pozostałość po jakimś domku lub przyczepie campingowej.

W końcu, sam już nie wiedząc ile czasu mu zeszło, ujrzał przed sobą jakieś światła. Niczym rozbitek na widok bezludnej wyspie Jake przyśpieszył, prawie płacząc z radości. Był uratowany!


DANIEL

Zatrzymał się zdyszany i spocony. Zawołał jeszcze kilka razy, ale odpowiedział mu tylko szum drzew i bicie jego własnego serca.

Daniel złapał oddech i rozejrzał się wokół siebie, nie za bardzo wiedząc, gdzie się znajduje. Zaśmiał się gorzkim, cichym śmiechem. Bezsilnie. Najlepszy numer byłby wtedy, gdyby szukając syna sam zgubił się w okolicznych lasach i padł ofiarą jakiegoś drapieżnika. Na przykład niedźwiedzia. Co prawda nie wiedział, czy w okolicach są jakieś niedźwiedzie, ale spotkanie takiego na pewno do najprzyjemniejszych by nie należało. Albo wilka. Czy dzika. Jak się nad tym zastanowić, to puszcza mogła oznaczać wiele kłopotów i problemów.

Sprawdził, czy ma zasięg, ale nie miał. Z telefonem w ręce zaczął wracać tam, skąd wydawało mu się, że wyszedł. Włączył opcję GPS w telefonie, co pozwoliłoby mu zorientować się, w którą stronę ma iść do Plymouth, jak już by tylko znalazł się w zasięgu nadajników. W tej chwili błogosławił inżynierów za nowoczesną technologię i to, że życie nauczyło go z niej korzystać.

Złapał sygnał kilkaset kroków dalej, na niewielkim wzniesieniu, ale to wystarczyło, by mógł odnaleźć drogę do Plymouth. Nie udało mu się jednak z nikim połączyć. Sygnał rwał się, jak pajęczyna na wietrze. Wracał, przybity, bliski zawału. Drugi raz tej potwornej nocy.

STEVEN

To Steven wypatrzył Jake’a pierwszy, jak nagi pojawił się na podejściu pod domem. Brudny, pokrwawiony, rozdygotany z zimna brat sprawiał sobą tak rozpaczliwy widok, że wszelka złość, wszelka niechęć, cały gniew uleciały ze Stevena w jednej chwili. Jakby jakaś niewidzialna, dobroczynna siła, położyła mu dłonie na duszy i zabrała to, co złe.

Steven wybiegł na spotkanie brata, porywając po drodze jakiś koc.

- Steven! – Jake był zaskoczony widokiem brata równie mocno, co on jego.

Po chwili obaj siedzieli już przy stole w kuchni. Steven ubrany i z gorącą herbatą w dłoniach.

Megan bezskutecznie próbowała złapać Daniela, by dać mu znać, że Jake się odnalazł, ale tym razem to z nim nie było kontaktu. W końcu jednak udało jej się dodzwonić.

DANIEL

Telefon zabrzmiał, gdy ujrzał już majaczące gdzieś w oddali światła pierwszych zabudowań w Plymouth. To była Megan z informacją, że Jake się odnalazł.

Daniel odpowiedział, że zaraz będzie, a potem puściły w nim tamy. Rozłączył się, usiadł na jakimś zwalonym pniu drzewa i przez chwilę najzwyczajniej w świecie, płakał jak dziecko. Z radości, z żalu nad tym, że nie było z nim żony, by wspomóc go w tej trudnej chwili. Zwyczajnie. Nie jak mężczyzna, ale jak bezradny człowiek, którym w tej właśnie chwili się czuł.

Potem wrócił do samochodu i pojechał do domu. Gdy dojechał na miejsce okazało się, że zarówno Maddison, jak i Jake śpią. A Daniel nie miał sumienia ich budzić.

WSZYSCY

Gdy Daniel dotarł do domu nikt już nikomu nie robił wyrzutów. Wszyscy byli na to zbyt zmęczeni. Zbyt wyczerpani wcześniejszą nieprzespaną nocą, jak również wydarzeniami z tej nocy.

Obudzili się bardzo późno. Blisko jedenastej. Pierwszy Steven, zaraz po nim Megan i Daniel.

Kiedy zeszli na dół, Arnold kręcił się już po kuchni nerwowo zerkając przez okna, jakby kogoś wyczekiwał lub czegoś wypatrywał.

- Coś się stało? – zapytał go Daniel, kiedy tylko zaopatrzył się w solidną kawę.

- Nie. Patrzę, jaka pogoda. Chmurzy się. O. Ktoś jedzie.

Faktycznie, na podjazd podjechał samochód z którego wyszła Belinda Hill.

Sąsiadka od ciasta. Tutejszy „kuguar” z tego, co przeczuwał Daniel.

- Chyba wpadłeś jej w oko.

- Zobaczę, co u Maddison – zaproponował Arnold i nie czekając na aprobatę ruszył na górę.

Zadzwonił dzwonek w drzwiach i Daniel poszedł otworzyć starając się zachować uprzejmość.

- Witam – uśmiechnęła się Belinda. – Jechałam właśnie na zakupy do Keokuk.
Pomyślałam, że wpadnę po foremkę i zobaczę, czy wszystko w porządku. Wczoraj ponoć byłą u was karetka.

- Wejdź proszę – Daniel wpuścił sąsiadkę do przedpokoju. – Kawy?

Zaproponował raczej z wrodzonej uprzejmości, mając nadzieję, że Belinda odmówi. Nie zawiódł się.

- Dziękuję, ale nie mam za bardzo czasu – uśmiechnęła się kokieteryjnie. – Ale chętnie innym razem.

Daniel przyniósł blaszkę i wręczył ją sąsiadce.

- Ciasto było pyszne. Dziękujemy. Co do karetki, to wszystko jest już w porządku. Dziękuję ci za troskę.

Kiedy sąsiadka odjechała Daniel spojrzał na rodzinę.

- Musimy wszyscy poważnie porozmawiać.

Słowa te kierował szczególnie do Maddison i Jake’a.

- Nie bądź dla nich zbyt surowy – powiedział Arnold, który razem z wnukami zszedł z piętra. – Pamiętaj, że ty też byłeś młody.
 
Armiel jest offline