Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-01-2015, 18:34   #48
Gryf
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
post wspólny z Szarlejem

- Proszę, zabierz go – Lunnaviel zwróciła się do Duncana. – Ja zapłacę temu robuchowi.

- Kurwa, stary, jakim cudem cię tu przywiało. - Sincalir podszedł do rozpostartego na żerdziach Foxa, wprawnym ruchem pociągnął za parę sznurków rozciągniętej między palami plecionki, sprawiając że “towar” omal nie zwalił się na ziemię jak worek ziemniaków. Sincalir podtrzymał go wolną, lewą ręką w ostatniech chwili. Spróbował podnieść go na nogi, trzymając za kark trochę jakby trzymał kocię. Lekko potrząsnął dawnym towarzyszem broni. - Vincencie Foksie z Londynu, jak się trzymasz? słyszysz mnie?
Vini obwisł w uścisku Strażnika. Usta i oczy miał zaszyte ale na dźwięk głosu podniósł mniej więcej w jego stronę głowę. Chyba skinął głową albo poprostu wycieńczony ją opuścił.
- Ja pierdolę, co oni ci zrobili? - Sinclair odstawił Vincenta na ziemię, pomagając mu usiąść i oprzeć się plecami o jeden z pali na których przed chwilą był rozpostarty. Zza pasa wyciągnął podręczny, ostry jak brzytwa nóż wielkości przeciętnego ludzkiego przedramienia. - Dobra Vince, teraz ani mi kurwa drgnij, bo jak mi się ręka omsknie to możesz stracić oko… albo łeb.
Lewą ręką przytrzymał twrz Łowcy za szczękę, drugą, trzymając ostrze w palcach niemal za czubek ostrza zaczął rozcinać szwy.
Trochę zaboli, ale po chwili usta i oczy Vincenta będą wolne. Bo oczy też, jak się okazało, miał ślicznie zaszyte.
- Potrzebuje matki.
- Co? - Duncan przerwał pracę i cofnął maczetę parę cenrymetrów od twarzy Foxa.
- Uzdrowicielki. - Wyjaśniła. - Poniesiesz go kawałek.
- Jasne, prowadź. - Strażnik ostrożnie podniósł Foxa. - Nie umieraj mi tu księżniczko, zaraz zbierzemy cię do kupy.

Prowadziła przez kolejne wąskie uliczki, pomiędzy rozpadającymi się namiotami i ruderami, obok eleganckich kamienic, aż w końcu weszli na dziedziniec jakiejś kamienicy. Stały tam stoliki, a elegancko ubrane fae objadały się smakołykami ze złotych naczyń pod czujnym okiem własnych ochroniarzy. Wszystkie spojrzenia skierowały się w ich stronę, gdy wkroczyli na tą oazę spokoju w chaosie Rozstaju.
- Powiedzcie Yndrykowi, że przybyła Lunnaviel z Twierdzy Mgieł wraz z towarzyszami. Potrzebujemy Matki i dwóch komnat dla mnie i moich towarzyszy. Prędko.

Można było przypuszczać, że takie zachowanie spotka się z dezaprobatą gości, ale stało się wręcz przeciwnie. Po chwili na ich spotkanie wyszedł pucułowaty, wąsaty jegmość, który kłaniając się nisko przywołał sługi. Odciążeni od swoich tobołów zostali poprowadzeni do jednej z kamienic, która okazała się być gospodą.

- Raczycie chwilę zaczekać, pani - gospodarz giął się w ukłonach. - Zaraz będą pokoje.

Po kilku minutach siedzieli już w wygodnych fotelach, a Fox spoczął w piernatach, w miękkim łożu.

Vincent po tym jak zajęli się nim uzdrowiciele padł na łóżko. Prawie momentalnie zgasł, zdążył wyszeptać, krótkie “dziękuję”. Chyba przy przytomności trzymała go tylko chęć wyrażenia wdzięczności. Może i wojownikiem ale jako chłopak Eastendu swoje poczucie honoru miał. Zakrzywione ale jednak.
Gdy się zbudził ubrał się w zostawione ubranie, prostą koszulę oraz spodnie i zszedł na dół. Przy jednym ze stolików zobaczył elfkę i Duncana. Widział go po uzurpacji tylko krótką chwilę jednak jego nowy wygląd mocno wbił mu się w pamięć. Podczas swojego pobytu w Domenach poznał trochę panujące tu zwyczaje. Wiedział jak wielką wagę przykłada się do form i że obietnice są bardziej wiążące. Mimo to był coś dłużny dla tej dwójki. Najpierw, mimo ran, skłonił się przed elfką.
- Dziękuję Ci za okazaną pomoc. Jako dziedzic domeny Księżycowych Wzgórz obliguję się do odwdzięczenia się i okazania pomocy Tobie oraz Twojej domenie.
Lunnaviel skłoniła się lekko i wbiła spojrzenie swoich niesamowitych, roziskrzonych oczu w leżącego Vincenta. Milczała uważnie wsłuchując się w wypowiadane słowa, jakby próbując zapanować nad niechcianymi emocjami.
Po oficjalnych słowach uśmiechnął się. Kiedyś ten zawadziacki uśmiech z całą pewnością podobał się kobietom. Teraz po śladach szycia wyglądał groteskowo. Fox rzucił już naturalnie bez formalnego zadęcia.
- Naprawdę Ci dziękuję. Jeżeli kiedyś… Po prostu daj znać.
Następnie spojrzał na szkota. Z tego co zdążył poznać Strażnika, wiedział, że ten nie oczekuje oficjalnych słów. Dlatego wyciągnął do niego dłoń a gdy olbrzym ją uchwycił patrząc mu w oczy skinął głową.
- Dziękuję Duncanie.
- Zrobiliśmy co było trzeba. Starczy tego lizania się po fiutach, Vincencie z Londynu, Dziedzicu Księżycowych Wzgórz. - Zakończenie zdania Szkot wymówił z pełną powagą i bez szyderstwa w głosie. - Staramy się przejść do naszej poczciwej staruszki Brytanii. Prawdopodobnieństwo, że się spotkamy, było żadne, gdyby to był Edynburg czy Londyn wzruszyłbym ramionami, ale w tym miejscu podejrzewam przeznaczenie. Zabierasz się z nami?
Vini usiadł i zabębnił palcami po blacie stołu.
- Też byłem w podróży do Londynu. Tylko w międzyczasie trafiłem wlaśnie do Domeny Księżycowych Wzgórz. Stoczyłem tam walkę, chociaż to zbyt dużo powiedziane bo dostałem stary dobry wpierdol, z pewnym… Bytem a może nawet bóstwem. Średnio się na tym wyznaje. Oprócz wylądowania w tym… - Fox wzdrygnął. - szambie straciłem coś. Pewien artefakt. Został najprawdopodobniej w rzece Auchron. Z jednej strony chciałbym go odzyskać. Z drugiej… najchętniej jak najszybciej znalazłbym się w starym dobrym Londynie.
- Domena Księżycowych Wzgórz? - głos Lunnaviel mimo, że pozornie nie zmieniony, zaalarmował Duncana, który dobrze znał elficką kochankę. - Jesteś jej dziedzicem?
Widać było, że ten tytuł zrobił na niej wrażenie. Negatywne wrażenie.
Przyglądała się Vincentowi ze skupieniem w swoich kocich oczach. Sinclair znał ten wzrok. Tą koncentrację. Zazwyczaj towarzyszył jej na łowach, gdy mierzyła do celu, lub doskakiwała z nożami w rękach. Czymkolwiek byłą Domena Księżycowych Wzgórz, Lunnaviel musiała mieć do niej zdecydowanie negatywny, wrogi, stosunek.
Vini uśmiechnął się do elfki.
- Chyba jestem winny Wam wyjaśnienia. Chociaż skrótowe.
Telepata sięgnął po dzban i napił się z niego. Skrzywił się gdy alkohol podrażnił świeże rany.
- Obudzenie po Uzurpacji nie było dla mnie miłe. Wylądowałem w piwnicy agentów Formori otoczony przez Gremliny. Dzięki nowej mocy udało mi się je zabić ale był to zbyt duży wysiłek. Zgasłem. Obudziłem się trzy dni później, pijany jak messershmitt w jednym z klubów w Soho. Totalnie nic nie pamiętałem. Nie raz ostro zabalowałem ale nie aż tak by nie mieć ani jednego wspomnienia. Wyszedłem, a raczej wyleciałem z klubu. Krążyłem po Soho, chyba próbowałem dotrzeć do przyjaciółki. Przetrzeźwieć, zebrać myśli. Z ulicy zgarnęła mnie półgoblinka, przemytniczka. Tak wylądowałem w Domenie Welonów, którą tamtejsza władczyni zamknęła. Spędziłem w niej dwa tygodni. W domenie, nie władczyni. - Vini uśmiechnął się po swojemu, szczenięcemu. - Gdy przybyli Bardowie razem z Lorką udało mi się ich namówić by zabrali nas Rozdroży. Ona zapłaciła amuletem a ja opowieściami. Podczas pierwszego postoju usłyszałem pierwszą wersję tego co się działo na Księżycowych Wzgórzach. Oraz usłyszałem ich zew. Oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie poszedł tego sprawdzić. Ciekawość często tłumi mój instynkt samozachowawczy. Gdy dotarłem do ruin spotkałem ducha Vinnentalafoksa. Rzekomego mojego przodka. Opowiedział mi swoją wersję o buncie Domeny Księżycowego Wzgórza. Wydaje mi się, że mówił prawdę. Podczas mojej podróży budziły się we mnie pewne wspomnienia, które potwierdzają moje pochodzenie oraz dziedzictwo. Z drugiej strony jako telepata i były oszust nie mógłbym nie podejrzewać szwindlu. Gdy się wydostałem spotkałem Rasinara, który był odpowiedzialny za zmasakrowanie “mojego” ludu. Wdałem się z nim w dyskusję, przedstawił mi trzecią wersję wydarzeń i zabrał na most Auchron. Początkowo zaproponował zawieszenie broni, uznałem to za rozsądną alternatywę w porównaniu do walki z bóstwem czy tam władcą faerie. Cóż… Zażądał bym wyrzekł się mojego dziedzictwa i odszedł w swoją stronę. Tym mnie jeszcze utwierdził, że Vinnentalafoks nie kłamał. A przynajmniej nie w kwesti mojego pochodzenia. Próbowałem dojść do jakiegoś konsensusu. Zbajerować go i wynieść cało głowę. Cóż… Zepchnął mnie z mostu. Pieprzony telekinetyk. Resztę już znacie…
Fox upił kolejny łyk ale. Czekał na jakiś komentarz, pytania.
Lunnaviel przysłuchiwała się temu spokojnie. Iskierki w jej oczach lekko przygasły jakby się odprężyła.
- Rasinar dobrze zrobił - powiedziała wprost, wręcz okrutnie - Vinnetelafoks był kimś, kogo powrót nie powinien mieć miejsca. Domena Księżycowych Wzgórz powinna na zawsze pozostać miejscem przeklętym i zapomnianym. A do Rozdroży, Rozstaju lub Rubieży, bo różnie nazywają to miejsce, dotarłeś, tak jak planowałeś, Vincencie Foxie. Zapomnij o Rasinarze, zapomnij o dziedzictwie twej krwi, wyrzuć je ze swoich wspomnień Nie brukaj swej ame czymś, co jest brudne, co jest odrażające niczym najpaskudniejszy fomori. Nie brukaj jej szaleństwem.
Lunnaviel spojrzała w okno.
- Wiecie czym jest sithaizm. Nasza religia. Religia wszystkich elfów. Zapewne nie. Więc wam wyłuszczę to, co w niej najważniejsze. Światy - zarówno te w Koszmarze, jak i te w Domenach, znajdują się na skomplikowanej, misternej, mistycznej konstrukcji. Czymś w rodzaju równoważni, lecz to uproszczenie, by lepiej wyłuszczyć wam to, jakimi zasadami kieruje się moja rasa. A Rasinar, musicie to wiedzieć, zawsze był sojusznikiem sithów. I jego eksterminacja Domeny Księżycowych Wzniesień była tylko częścią większego planu. Elementem dopełnienia nuanavack. Harmonii. Równowagi.
Odwróciła się do nich. Zimna, nieprzystępna.
- Wszystko musi być w równowadze. To co dla uproszczenia nazywamy dobrem i złem. Światłem i cieniem. Radością i smutkiem. Życiem i Śmiercią. Pamięcią i zapomnieniem. Jeżeli tej równowagi nie ma, cały nuanavack zawodzi. Wszystko zaczyna się ... psuć. Jeżeli jest zbyt dużo szczęścia, trzeba prowadzić smutek. Jeżeli jest zbyt dużo zdrowia, trzeba posiać chorobę. Jeżeli gdzieś pleni się zło, trzeba zasiać dobro. Lecz kiedy trzeba mordować całe domeny, by przywrócić nuanavack, robimy to. Bez względu na osobiste przekonania. Bo i nasza ame musi mieć taką równowagę wewnętrzną by być tym, czym być miała zawsze.
Znów odwróciła się w stronę okna.
- Rozumiecie. A teraz, wybaczcie, muszę na chwilę wyjść. Porozmawiać ze Skórowcami o tobie, Vincencie. I mam jeszcze jedną prośbę. Przez wzgląd na to, kim jestem, nigdy, przenigdy więcej nie wspominaj przy mnie o tym, że niesiesz w swojej krwi spuściznę władcy Domeny Księżycowych Wzgórz. Ani o tej domenie.
Skierowała się do wyjścia miękkimi, kocimi, niesłyszalnymi krokami. Jak polująca pantera.
Vincent skinął głową na słowa elfki. Poczekał aż ona wyjdzie i odezwał się do Duncan.
- Nie kupuję tego. Tej całej równowagi i harmonii. Mordowania wsi i siadania choroby bo inaczej naruszy to równowagę. Nie kupuję ideologii zdolnej do czegoś takiego. Nie zrozum mnie źle Duncan, nie mam jakiegoś ciśnienia na zostanie Wielkim Władcą. Zastanawiam jednak czy Twoja towarzyszka ma pełen ogląd sytuacji. Bo ja z całą pewnością go nie mam a za każdym razem gdy prosze kogoś o wyjaśnienia używa on więcej metafor niż ja puszczając bajerę. Korci mnie by zdobyć więcej informacji a dopiero wtedy podjąć decyzje o tym co dalej. Wieść normalny żywot w Londynie jak radzą mi wszyscy czy próbować odbudować Domenę Księżycowych Wzgórz. No i tak zwyczajnie, po męśku mam ochotę dorwać tego Rasinara i urwać mu łeb. Nie za masakrę jakiej się kiedyś dopuścił a za zrzucenie mnie z mostu.
Spojrzal prosto w twarz szkota i odezwał się do niego pełnym mianem, naśladując jego styl mówienia. Nie było w tym jednak szyderstwa a sama powaga.
- Doradź mi Duncanie Sinclair z Szkocji, Strażniku Muru. Do tej pory Twój osąd sytuacji był znacznie trafniejszy niż mój.

- Tu jest fairyland, ma swoją własna, pokręconą logikę. Nie musisz tego kupować, wystarczy że to uszanujesz. Na Murze są niezbyt religijni prezbiterianie, w Londynie muzułmanie i ateiści, a w Mglistej Wieży sithe. Z tą dziewczyną spędziłem prawie rok, wiem, że można ufać jej osądom, bo nieraz ocaliły mi dupę. - Strażnik na chwilę zamilkł, rozważając odpowiedź na zasadnicze pytanie Londyńczyka. - Nie znam historii Księżycowych Wzgórz, ale jeśli dobrze zrozumiałem to o czym mówiliście, to wymarła i przeklęta kraina, fakt że staniesz się jej władcą zapewne niewiele zmieni w tej kwestii, poza tym, że będziesz miał fajnie brzmiący tytuł i narobisz sobie potężnych wrogów. Chcesz mojej rady, oto ona i pamiętaj że mówi ci to rodowity Szkot: Nie każdy spadek warto przyjmować, a ten wydaje się obciążony hipoteką, która zrujnuje nie tylko ciebie ale i wnuki twoich wnuków, jeśli pożyjesz dość długo, by się ich dorobić.
Vincent skinął głową i napił się ponownie. Zwykle mógł wlać w siebie naprawdę sporo piwa, teraz jednak osłabiony ostatnimi przeżyciami był już lekko podchmielony. To plus towarzystwo dawnego towarzysza broni rozwiązało mu język.
- Zdaję sobie z tego sprawę i… Na razie skupię się na dotarciu do Londynu. Obawiam się jednak Duncanie. I to w cholerę. Gubię się tutaj. Jestem prosty chłopak z Eastendu, drobny oszust i regulator nie żaden pieprzony bohater. Od kiedy zostałem posłany na akcję wszystko pieprzę. Najpierw nieudana akcja w barze, źle ją zaplanowaliśmy i Rzeźnik z Edynburga mógł zmasakrować zakładników. Potem próbowałem wodzić za nos Imrana, okantować władców Faerie i ich wyłapać. Znalazłem się w jakiejś norze. Uzurpacja… Nie powstrzymałem Nathana i Vannesy i trafiliśmy do niewoli skąd musieliście nas wyciągać. To ja powinienem się skapnąć, że coś nie gra. Ponoć kanciarza nie można okantować… Teraz ta sytuacja… Mogę uszanować ich religię a Twojej… towarzyszce nigdy nie zapomnę podwójnego uratowania życia. Słyszałeś jednak co uważa jej lud. Równowaga musi być zachowana. Szarość tutaj to mix czerni i bieli a nie niejednoznaczność moralna niektórych czynów. Jeżeli uzdrowiło się dziecko to musi ktoś zginąć. Tylko w skali makro. Jestem przyzwyczajony do świata blefu i noża, nie intryg i miecza. Do walki o siebie i swoich bliskich nie światy. Dla mnie stagnacja jest złem nie marsz do przodu, obojętnie przez ewolucję czy mutację. Nie pamiętam praktycznie czasu przed Fenomenem i jestem żywym dowodem na to, że można uznać za coś normalnego sąsiada zombi i barmana łaka. Komputer to dla mnie czarna magia a stawianie barier ochronnych w drzwiach to codzienność. Za pomocą zaklęć się leczy a w oddziałach szybkiego reagowania jest super szybki i silny kolo. Owszem świr, który morduje przemienia się w hybrydę owczarka niemieckiego i jakiegoś pieprzonego goryla a co czwartek ktoś próbuje zniszczyć świat. Ludzie na to narzekają, chcą cofnąć Fenomen ale nie widzą, że to nic złego. Tylko nowego. Boję się Duncan. Boję się, że paru elfów na wysokich stołkach stwierdzi, że do wyrównania ich karmy trzeba zniszczyć nasz świat. W końcu nie nazywa się Koszmarem czegoś co się lubi. A coś czego się obawia. Każdy niszczy swoje źródło strachu.

Duncan przez jakiś czas milczał, wpatrując się w drobinki kurzu tańczące w promieniu rozszczepionego światła wpadającego przez okno z grubego szkła. Gdy telepata skończył mówić, odwrócił majestatyczną, ptasią twarz w jego stronę.
- Vincencie Foksie, lubię cię człowieku, w walce na Bastionie Londyn okazałeś się godnym towarzyszem broni, ale... obawiam się, że pomyliłeś mnie z kimś, kogo to obchodzi, albo lubi debaty o filozofii i naturze wszechświata. Jeśli masz jakieś “ale” do wyznania mojej panny, omów ten problem z nią. Mój plan jest prosty: wrócić na Mur i użyć całej potęgi zdobytej w trakcie uzurpacji, żeby wyplenić fomory z Wysp Brytyjskich raz na zawsze. A potem osiedlić się w Thurso, na samej pieprzonej północy i resztę życia spędzić jak normalny człowiek utrzymując międzyrasowe gospodarstwo domowe z uczciwego handlu bronią i heroiną.

- Źle mnie zrozumiałeś. - Vini uniósł w obronnym geście ręce. - Nie mam nic do niej. Niepokoi mnie tylko ten świat. Ich plany. Co do Twojej partnernki to jestem jej cholernie wdzieczny. Nic więcej. Nie uważasz jednak, że te filozoficzne debaty mają sens? Popatrz. Zniknęliśmy mniej więcej w tym samym czasie. Ja odczułem to jako dwa tygodnie, Ty rok. Ile nas nie było? Dzień, miesiąc, rok? Jak to potraktowali nasi przełożeni? Dostaliśmy moc i raptem znikam na niewiadomo ile. Jeżeli posądzili nas o przejście na drugą stronę to może nas czekać ołowiany komitet powitalny. A to może utrudnić założenie Twojego gospodarstwa czy mój powrót na stare śmieci.

- Będziemy się martwić, gdy wrócimy na swoją stronę tęczy. Tam jest nasze miejsce. Jeśli Londyńskim specsłużbom nie spodoba się twoja nowa, czarodziejska morda i fakt, że nie przybiłeś karty o ósmej rano przez parę tygodni, wpadnij na północ, tam nikt nie wybrzydza, jak długo jesteś przydatny w walce.

- Dzięki.
Fox uniósl dzban opróżniając go.
- Wstyd. Trochę piwa a już mi w głowie szumi. Idę zregenerować się. Daj mi znać jak będziemy mieli wyruszać.

- Jasne. Jeśli nie znajdę cię tutaj poszukam na targowisku. - Szkot zanosząc się tubalnym śmiechem, również podniósł się z siedziska. Do powrotu Lunaviel postanowił się skupić na uzupełnieniu zapasów przed dalszą podróżą.
 
__________________
Show must go on!
Gryf jest offline