Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-01-2015, 19:36   #49
killinger
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
Popił solidnie. Przyszłość zapowiadała się co najmniej zachęcająco. Co prawda do końca nie mógł wierzyć w zgodną współpracę Virgillo, ale złodziejaszek nie był głupcem. Morris dawał mu szansę, alternatywę dla pełnego lęku życia zbiega. Byłoby po prostu głupstwem z jego strony przepuszczenie okazji na wyzerowanie przeszłości. Mimo swej podejrzliwości ojczulek wyczuwał, że Vince zwyczajnie uchwyci się tej szansy i będzie współpracował.

Odrzucił kołdrę, odsłaniając chude, żylaste ciało. Męskość smutno zadyndała między udami. Mo spojrzał z pewnym zainteresowaniem na swe klejnoty. Ponure przejścia z sierocińca i późniejszych miejsc pobytu, uczyniły go aseksualnym. Nie odczuwał pożądania, choć rozumiał i potrafił docenić kobiece piękno. Na przykład obcisłe kombinezony noszone przez Sirene, sposób w jaki stawiała swe długie nogi o szczupłych udach… Kurwa…Co się dzieje! Nieużywany fragment ciała stwardniał jak młot Thora. Morrisowi odebrało mowę. To żyje? W dodatku budzi się na wyobrażenie twardej i bezwzględnej, choć niezaprzeczalnie ślicznej wampirzycy? Przypomniał sobie okrzyki uliczników, jakimi obrzucili go maszerującego w towarzystwie smukłej Sirene. “Jebacz wampirów”. Czy to byłoby aż tak paskudne?

Nie kuś mnie Frejo i Frejrze, nie mam mnie Loki, nie podsuwaj obrazów Nanno. To zdechlaczka, bezwzględny wróg rodzaju ludzkiego. Zimna, wściekła morderczyni. Pijawka. A jakie ma cudne biodra… Tfu, splunął w kąt i szybko ubrał się w jeansy i znoszoną sztruksową marynarkę w ulubionym ciemnoszarym kolorze. Dopinając guziki lekko prążkowanej, ciemno wrzosowej koszuli zerknął w lustro i zastanowił się przelotnie, czy mógłby podobać się kobietom. Nigdy nie zaryzykował zbliżenia, seks kojarzył mu się w zasadzie tylko z piekielnym bólem dupy, dlatego unikał go jak ognia, a pederastów uważał za gorszych nawet niż wampiry. Teraz pozwalał sobie na nieśmiałe odbieganie od narzuconych sobie norm życiowych. Czyżby winę ponosiła perspektywa uniewinnienia w Szkocji i szansa na spokojne, beztroskie niemal życie w Londynie? Zbeształ się po cichu, nazywając niepoprawnym marzycielem. Na wszelki wypadek jednak gładko ogolił policzki i podbródek, skropił resztką bossa i wyskoczył pobuszować po okolicznych sklepach.

Kram Ichcaka Browna znów kusił promocją. Koszerna wieprzowina z równin Sussexu - cena godna podniebienia prawdziwego smakosza. Cwany Żydek pewnie sprzedawał psie polędwiczki, ale mimo to warto spróbować.
- Shalom panie Brown. Ta wieprzowinka to naprawdę miała ryjek przed śmiercią?
- A gdzie tam chłopcze, sam nie mam pojęcia co to za mięcho. Business is business, tak że nie zadaję pytań. Mam za to całkiem świeżą koninę, mój kuzyn ma układy na torze Kempton Park, padł im tam jakiś trzylatek, skręcił kark na żywopłocie. Co miało się marnować. Czyste, zdrowe mięso dobrze karmionego challengera.
- Odbiorę wracając, niech mi pan zapakuje dwie porcje, takie jak dla siebie samego by pan wziął.
- Ma się rozumieć, sąsiedzie, ma się rozumieć. Niech twe ścieżki prostuje Pan Wszechmogący, chociaż pan jesteś heretyk. Zona kazała pana zaprosić w niedzielę na kawę. Przyjeżdża jej kuzyneczka z Luton, piękna może nieszczególnie, ale za to jej papa ma spore udziały w manufakturach w Manchesterze. Dobra partia, bardzo dobra. I wcale nie za pobożna, z taką podokazuje pan do woli, zaręczam
- uśmiech starego handlarza był tak nieprzyzwoicie przymilny, że aż odrzucał Morrisa. Leaf od razu wyczuł, że panienka z Luton to jakiś paskudny maszkaron, skoro musi szukać męża poza swoim miastem, mimo niezłego posagu.
- W niedzielę akurat nie dam rady, w sobotę po południu mam umówione wypędzanie nieumarłego, pewnie zejdzie mi trochę. Niech pan przeprosi żonę.
Wychodząc rzucił niby od niechcenia:
- A może państwo mnie odwiedzicie w tygodniu? W piątek może, przed szabasem jeszcze? Będzie moja narzeczona, chętnie was sobie przedstawię, przyjacielu.
- Touche -
pan Brown zaśmiał się tubalnie. Przekażę mojej Racheli, że wymknął się pan z jej sieci. Poklepał Leafa po ramieniu, z uznaniem przyjmując jego wyjaśnienia - A koninkę sam powykrawam, będzie idealna, mój drogi chłopcze!

Zadowolony z uniknięcia niezręcznego spotkania, wstąpił do małego sklepiku kolonialnego. Kupił paczkę herbaty z listków orange, świeży egzemplarz Dead Timesa, oraz za piekielne pieniądze mały flakonik wody Kenzo. Wracając odebrał mięso od nadal uśmiechniętego starszego Zyda, odwiedził też warzywniak na rogu i sklep z akloholem, celem uzupełnienia zapasów piwa. Dziwna sprawa, ale piwo smakuje zdecydowanie lepiej niż kiedyś. Upadek wysoko zaawansowanych gałęzi przemysłu, w tym chemicznego, spowodował że piwo wróciło do korzeni. Warzone z wody i jęczmiennego słodu odzyskało klasę i smak. Choć szczerze mówiąc mniej smaczne też by pijał i basta.

Wbiegł raźnie po schodach, przywitał się z panią Keane, starą zołzą spod trójki, po czym zasiadł w fotelu i z wielką czcią otworzył zatyczkę najlepszego portera Fullersa. Ciemna słodko-gorzka struga wypłukała resztki zmęczenia wczorajszym pijaństwem, ukoiła łagodnie i wprawiła w leniwy, kontemplacyjny nastrój. Prewencyjnie, by nie dać myślom gonić ku wspaniale wypukłym, sprężystym pośladkom Sirene, wziął w garść gazetę. Dead Times, jako jedyny może dziennik w Anglii utrzymywał korespondentów na całym niemal świecie. Mimo problemów z komunikacją, był najlepszym źródłem wiedzy o ludzkim uniwersum. Przejrzał nagłówki.
“Spółka Heliografy Marxa ukończyła budowę wież w pasie od Szkocji do Calais. Rewolucja w pewnym przesyłaniu wiadomości”
“Kaiser Wolfgang, władca bawarskich wilków, wypowiedział wojnę Kanclerzowi Bachmannowi z Nowych Prus. Prusacy ogłaszają zaciąg najemników do polowań na wilki. Doświadczenie niewymagane”
“Konsorcjum Dżinów wznawia wydobycie ropy na Bliskim Wschodzie. 20 milionów zabitych mudżahedinów nazywa nieuniknionymi kosztami operacyjnymi”
“Papież z Awinionu, Jan XXIX promuje nowy modlitwofon, Sagem Cruiser. Chińczycy odpowiadają, że nic nie skopiowali, a ich Huawei Mao, oparty o transmisję bazująca na warstwie wiary taoistycznej, ma lepszy zasięg”
“Drugi Korpus Golemów Glinianych im.Jicchaka Rabina pacyfikuje przedmieścia Kairu”
“Wilkołaki Donieckie atakują granice Rzeczpospolitej Nowego Narodu Wybranego, Hetman Wielki Koronny Tomasz Siemoniak odbija Lwów i Kijów, fundamentaliści katoliccy wpisani do księgi rekordów Guinessa, dzięki wbiciu na pal 50000 więźniów w jeden weekend”


Nudy. Nic nowego. Zerknął na zegarek. Zbliża się południe. Zaraz okaże się, czy Virgillo ma naprawdę zamiar współpracować.

Dzwonek telefonu nie odezwał się, ale ciszę przerwało stukanie do drzwi. Młody oberwaniec w zawadiacko przekrzywionej czapce, promieniał szczęściem, kiedy w jego dłoni pojawiła się jako zapłata niewielka mosiężna moneta, z dziwnym smokiem na rewersie i twarzą zmarłej i zmartwychwstałej królowej. Nagroda za dostarczenie przesyłki faktycznie była iście królewską.
Wiadomość wyglądała na ważną, nie było w niej może nuty panicznej potrzeby, zdołał więc jeszcze przed wyjściem starannie zawiązać krawat i wrzucić w kieszenie nieco najpotrzebniejszych w pracy drobiazgów.
Riksza w idiotycznie pomarańczowym kolorze sunęła gładko ulicami odmienionego Londynu. Odmienionego, ale coraz bardziej swojskiego. Potężna metropolia nabierała teraz lekko rustykalnego charakteru, widywało się zielniki na oknach, drewniane szyldy rzemieślników zastępowały już gdzie niegdzie dawne krzykliwe neony. Ludzie nosili coraz mniej wyszukane ubrania, jedli prostsze potrawy, z konieczności mniej korzystali z techniki i zaawansowanych technologii. Zasrany powrót do korzeni zafundował ludzkości psikus Fenomenu.

Półgodzinna podróż pozwoliła zrelaksować się, wyciszyć. Było to bardzo potrzebne, jak się okazało. Dom przy Ebury 188 okazał się być jakąś obłąkaną rzeźnią. Jednocześnie był też krachem solidnych z pozoru planów o normalizacji i rozgrzeszeniu w Szkocji.
Minął Sirene, która otworzyła na jego pukanie. W krwawej scenerii, z błyszczącymi porządliwie oczyma wyglądała na tyle nieludzko i niebezpiecznie, że wyleczył się chwilowo z rojeń o karesach adresowanych do wampirzego serducha. Martwego i nieludzko zimnego. Tak zdechłego, jak cały wystrój domu.

- Ten młody to Artur. Sługa Kantyka. Miał obserwować Virgillo. Dwójka starszych ludzi to Teresa i Adam Knightston. Właściciele sklepu z talizmanami tuż przed domem. Mieszkanie miało mocne ochrony.

Zgodził się z oceną Sirene. Zabezpieczenia były solidnie wykonane, z pewnym kunsztem nawet, wplatały w osnowę całunu zarówno silne czary strażnicze, jak i liczne pułapki dla mniej doświadczonych agresorów. Blokady funkcjonowały na wielu poziomach, a kiedy wsłuchał się w nie, zdumiała go różnorodność rodzajów ochrony. Widocznie państwo Knightson nie tylko znali się na rzeczy, nie tylko zatrudnili dobrych fachowców, ale też ciągle rozwijali osłony, mając do dyspozycji całkiem szeroki wachlarz gadżetów rodem ze swego sklepu.

Ich śmierć, nieprzypadkowa zapewne, obeszła Morrisa w stopniu znikomym. Krew na ścianach, suficie nawet, brutalność sprawcy, niejasne okoliczności - wszystko to znaczyło tyle co nic. Leaf patrzył na spokojną, bladą twarz Virgillo, mętniejące oczy wpatrywały się w jakieś niezrozumiałe śmiertelnikom obszary rzeczywistości. A może gapiły się tylko na elegancki komplet chińskiej porcelany na kredensie, której śnieżna biel niesmacznie zbrukana została maźnięciami purpurowych zacieków?
Wnętrze gardzieli Vince’a pokryte było krwawą pianą. Nie zginął od razu, mimo że cios wyrwał mu praktycznie krtań. Dusił się, oszalały pewnie z bólu i strachu. A może pijany nienawiścią usiłował jeszcze dopaść napastnika, mimo że byłaby to ostania czynność w życiu rudzielca? Morris pomyślał, że on sam na pewno by tak zrobił. Wykorzystałby ból i gniew, by jak najbardziej zaszkodzić mordercy. Wykorzystałby każdą okazję, do tego, by nie odejść bezwolnie, jak owieczka w rzeźni. Virgillo nie był twardzielem, ale miał charakter, miał jaja. Niestety nie zostawił żadnej wskazówki.

Pochylił się nad zwłokami. Przymknął powieki, zimne i ciężkie, spuszczając zasłonę mroku na puste zwierciadła duszy Vincenta Rehagillo, człowieka który miał mu dać odkupienie, a dostarczył jedynie kłopotów.
Wsłuchał się w całun, otworzył się i dostroił do muzyki sfer. Liczne obce talizmany, pochodzące z innych niż ludzki światów, fałszywymi nutami przypominały o swej nieskutecznej roli, o tym że nie potrafiły powstrzymać mordu w tym bezpiecznym na pozór pomieszczeniu.

Całun mruczał, niskim tonem spasionego kocura. Coś wyplątywało się ze zwojów mocy, coś pożądało nowego życia. Coś, a za chwile pewnie ktoś, zdezorientowany, lecz możliwe że silny i niestabilny emocjonalnie zawita na scenę zbrodni. Nadchodzacy nekrobyt miał kluczowe znaczenie w planie rodzącym się w głowie Morrisa.

- Wyczułeś coś, duszołapie? - zapytała Sirene nieco wytrącając Morrisa z koncentracji.
Całun zadrżał, zafalował, istota zbliżała się do nich coraz bardziej, była coraz bliżej. Reaktywacja Martwych następowała w różnych odstępach czasu po śmierci. Niekiedy były to minuty, niekiedy tygodnie, a nawet lata. Nie było reguły i nikt, zupełnie nikt, nie potrafił wyjaśnić tego fenomenu. Najwyraźniej ten powrót miał być szybki.

- Tak, moja droga. Figielki całunu zaraz podeślą nam ekpresową przesyłkę z zaświatów. Cholera wie, co to za przybłęda, pewnie nie jeden z waszych. Mimo to proponuję zachować ostrożność, ci ludzie - tu Morris wskazał na zwłoki starszego małżeństwa - mieli styczność z rozmaitymi pierwiastkami mocy, ciężko ocenić co w nich wlezie po śmierci.

Dawny świat dawał jedno, czego obecne czasy zupełnie nie znają. Pewność losu. Przeznaczeniem każdego organizmu jest kraniec procesów komórkowych, nie ma taryfy ulgowej, czy dla bogatych, czy biednych. Faktem jest starzenie i powolne obumieranie. Nagle przychodzi Zmiana i wszystko co pewne, umyka w popłochu przed nowymi prawidłami Matki Natury. Stosownie byłoby raczej powiedzieć - Matki Wynaturzeń. Wszystko co człowiek wiedział o biochemii, o źródłach mikroładunków elektrycznych wprawiających nas w ruch, nadających moc działania, wszystko co pompowali nam w głowy uczeni, fizjologowie, nawet zakichani dietetycy, w jednej chwili stało się anachronizmem. Tak oto Cud Zycia, rozmienił się na drobne cuda egzystencji nieumarłych. Zabobon okazał się być po prostu reminiscencją zapomnianej ludowej wiedzy, niemożliwe ziszczało się na oczach zdumionych świadków, śmierć przestała być ostatecznością. Kościoły oszalały, wierni przestawali, lub zaczynali wierzyć na nowo, żywi wpadali w histerię, lub poddawali negacji to co podsuwały im oczy, reagowali gniewem, agresją, frustracją czy lękiem. Tylko zmarli z właściwą sobie beztroską wracali i powiększali szeregi mieszkańców planety. W zasadzie, żeby nie ponowne zmiany związane z Faerie, to ludzkość zdałaby egzamin z asymilacji na solidną trójkę, układając nowy ład, kodyfikując nowe prawa, socjalizując to na co nie miała wpływu.

Morris nie raz i nie dwa, choć nieprzesadnie często ocierał się o miejsca wskrzeszeń. Nigdy jednak nie był bezpośrednim świadkiem tak świeżej przemiany, tak bliskiej i tak dobrze widocznej. Ciekawość wzięła górę nad przestrachem. Gestem dłoni, jednoznacznym i władczym odsunął otoczenie od sprawy. To jego domena, jego powołanie i wybór.

Czerwony olejowy marker znalazł się w jego dłoni, niczym napędzany wolą mistrza telekinezy. Stanął w rozkroku, oparł ręce na biodrach i zaintonował coś pośredniego między monologiem teatralnym, a zaśpiewem barbarzyńskiego szamana.

Jednooki mroźny panie
Któryś nauczył nas pić i zabijać
Któremu poświęcamy każdą kroplę nibdh
W imię którego przelewamy każdą kroplę juchy
Ześlij ku mnie Valkirie
Dziewice widzące, z podpowiedzią
Bo sam widzisz, że mam tu niezłe szambo
amen


- Ona. Prawie na pewno nie duch - rzucił za plecy informacyjnym tonem po krótkiej jak mrugnięcie chwili poznania. Mentalny flash był mocny, oślepiający, tak jasny i bezpośredni że aż podejrzany w swej wymowie. Odyn chyba naprawdę polubił ojczulka Leifa, bo darzył mu szczególnie ostatnimi czasy.

Bez większych ceregieli, nogą, nie bacząc na zbrukanie nubukowego lica pantofla, odsunął trzy trupy, robiąc nieco przestrzeni wokół pani Knightson. Pochylił się i pewnymi ruchami dłoni pokrywał markerowym tuszem owalny obszar wokół zwłok. Nie uważał tego za konieczne, ale ponieważ znamion stuprocentowej pewności nie noszą już żadne sprawy dzisiejszego świata, wolał nie zaniedbać środków ostrożności.
Dekorował jajowate pole girlandami niedokreślonego rodzaju, na poły geometrycznymi, po części roślinnymi. Spokojnie, metodycznie rysował, dopieszczając wzory, układając z nich wiążące mocą pętle, raniące , odstraszające girlandy, groteskowo prymitywne kanciaste zakazy. Jak zwykle, gdy pracował niespiesznie, całość coraz bardziej przypominała doskonałe w swej formie dzieło sztuki. Abstrakcja rodziła w mozolnym procesie coś niebanalnego, odwołującego się do atawistycznych pokładów jestestwa, do niezgłębionych rozpadlin podświadomości. Patrzący na ten wzór czuł spokój, czuł słony powiew bryzy rozbijającej pieniste bałwany o dziób drakkara, czuł niezwyciężoną furię zwycięzcy, czuł obietnicę i groźbę. Zdechlak jednak tego nie rejestrował, złapany w pułapkę magicznych sztuczek bezcielesny nie upajał się prymitywnym pięknem przekazu, a reagował na rozkaz i powstrzymywał się od zakazanych działań. Tylko temu służył krąg, choć ojczulek mimo skupienia zarejestrował pełne zainteresowania spojrzenie Sirene. Nieświadomie wciągnął brzuch, spiął mięśnie karku i barków. Bardzo, bardzo mocno odczuł zew lędźwi, nienaturalny, bo skierowany ku istocie z definicji sterylnej, a to co nie niesie prokreacji, nie jest przecież wpisane w naturę człowieka. No, chyba że sodomity, tfu, tfu, tfu…
I fangbangera… Tfu?

Obiekt mięsny numer cztery, ex-pani Knightson, delikatnie drgnął. Odyn dał dobry cynk, chwała wam, pradawni bogowie!
Skóra widoczna na przedramionach, dekolcie i twarzy, a także półskryta grubą warstwą lycry cielistych pończoch, starzała się w oka mgnieniu. Może nie, nie starzała. Raczej w szaleńczym tempie dostawała ogromnych pokładów cellulitu. Wiotczenie, rozciąganie się, puchlizna, oraz towarzyszący temu coraz bardziej wyczuwalny zapach dojrzałego sera dowodziły zmian jakim poddawane było ciało, zmieniające zupełnie metabolizm i wszelkie dotychczasowe zasady funkcjonowania. Pod skórą pracowały mięśnie. Pracowały jednak w jakiś chaotyczny sposób, Morris nie mógł oprzeć się wrażeniu, że poszczególne włókna, całe pasma w zasadzie, nie potrafią dogadać się z innymi włóknami mięśniowymi. Dodatkowo to co u człowieka potrafi się jedynie kurczyć, tu ewidentnie umiało się także rozciągać. Zapach sera nasilał się, to już nie łagodny camembert, czuło się wytrawnego roqueforta.
Delikatne z początku ruchy łączyły się powoli w pewien rodzaj skoordynowanych drgań, niezbornych, ale w wyczuwalnym metrum. Amplituda owych podskoków, skurczy i rozprężeń, zwiększała się, narastała skala kinetycznej pracy kończyn. Do paskudnego danse macabre dołączył tułów. Wielkie, obwisłe piersi podskakiwały nieśmiało na napinającej się klatce piersiowej. Zionąca niesympatycznym odorem dziura rozciągająca się od pępka do krocza, uwalniająca przez podarte warstwy błon jelita, przechodziła kolejne, znamienne przeobrażenie. Z prędkością dawnych odrzutowców zmieniała się treść żołądka oraz zawartość jelit. Ginąca bezpowrotnie probiotyczna czeredka wesołych bakterii, obumierających w trupich wydzielinach, które zastąpią kwas żołądkowy, nadymała wszelkie fragmenty szczelnych jeszcze, mimo rozdarcia warstw brzusznych, kiszek. Cienkie jelito wyglądało w tej dziurze jak poruszająca się leniwie glista.
Pani Knightson pierdnęła donośnie, poprawiła to wesołym staccato kilku kolejnych, serią wypuszczonych bąków i jakby zawstydzona zamarła na chwilę w bezruchu.
Brzegi rany ropiały przez chwilę, pokrywały się śluzem, po czym czerniały, jak po kauteryzacji. Och nie, nie nastąpił żaden cud zasklepienia, zwyczajnie tkanki obumarły, uschły,a jelita wyrzuciły sporo treści. Naturalny proces oczyszczenia, coś w rodzaju mumifikacji, tyle że bez użycia jakichkolwiek zewnętrzych odczynników.
Ojczulek nawet ucieszył się, że gnilny serowy zapaszek w rodzaju blue stiltona, czy mocnego brie, tłumi woń srającego truposza. Choć to maskowanie za wiele nie pomagało. Morris ze wstrętem powstał i otworzył okno.
Nie bał się już, widać było wyraźnie, że Fenomen podrzucił im po prostu zombie. Zwykłego, tępego mięsopożeracza, któremu on nie pozwoli się zghulizować, którego wyciśnie jak cytrynę, szukając każdego skrawka wiedzy, jaki może się okazać pomocnym w sprawie zabójstwa Virgillo.
Wyciągnął paczkę fabrycznie pakowanych marlboro. Zachęcającym gestem wysunął ją w kierunku Sirene, z ciekawością obserwującą ponownie tańczącą na podłodze kupę mięsa. Zapalił sam, wampirzyca nie była zainteresowana. Zombie cuchnął coraz mocniej, nieznośny zapach stinkin’ bishopa atakujący nozdrza dowodził krańcowej fazy przemiany, kiedy to wszelkie gruczoły dokrewne gniją, usychają lub rozkładają się narządy zbędne w nowym procesie przemiany materii, a potworny ból, ostatnie wspomnienie prawdziwego życia rozsadza resztką impulsów elektrycznych synapsy mózgu. Puścił kółeczko dymu w stronę zwłok.

Wszystko to działo się w akompaniamencie przerażającego bulgotania, poświstywania wyciskającego resztki powietrza z pęcherzyków płucnych, i zawodzenia na wpół już ożywionego zombie.

W ostatnim akcie wszelakie miazmaty organizmu torują sobie drogę porami skóry i naturalnymi otworami ciała, a zombiaczek otwiera dzikie, nieprzytomne ślepia i kłapie paszczęką. Pierwotny instynkt każe mu zaraz poszukać czegoś do jedzenia. Dlatego Morris bez ceregieli kopie starszą panią w żebra, tłumacząc łagodnie, co piorunująco kontrastuje z mocnym i celnie wymierzonym ciosem pantofla.

- Spokojnie pani Knightson, miała pani wypadek, ale już jest OK, jest pani wśród przyjaciół. Proszę leżeć i się nie ruszać, powiem kiedy wolno już będzie pani wstać.

Pożółkłe ślepia z wściekłością wpatrują się w ojczulka Leifa, zęby kłapią kilkakrotnie, lecz jakaś część mózgu, duszy, czy systemu operacyjnego zaszytego w genomie, tonizuje zwierzęce zachowania. Widać rodzącą się świadomość, na pewno odmienną od tej poprzedniej. To naturalne, że mózg zdechlaka pracuje inaczej. W zasadzie to funkcje móżdżku ograniczone są w stopniu znaczącym, na szczęście w wypadku ożywieńca na podłodze, nadbudowa ssacza od razu przejęła władzę nad pierwotnym, gadzim trzonem mózgowym. Rokuje to nadzieje, głównie z racji na bardzo krótki czas od pierwszej śmierci, że powrót okaże się łaskawy dla pani Knightson, że będzie ona w maksymalnym stopniu człowiekiem. Przy uwzględnieniu nowych okoliczności naturalnie.

- Jestem Morris, nie znaliśmy się wcześniej, ale łączą nas pewne sprawy. Dobrze się pani czuje? Niech się pani skupi - jak pani na imię, pani Knightson?

Coraz przytomniejsze spojrzenie dowodziło, że aż nazbyt ludzka zombiaczka może zaraz popaść w szał lub histerię, gdy odkryje swe położenie. Mimo wszystko, miała szczęście. Prawdopodobnie wystarczą korekty, a nie całkowita zmiana stylu życia. Nadal będzie w jakiejś części sobą. Chyba, bo przecież z postfenomenalnymi cudami nic nie jest pewne.

Owionięta aromatem całej deski serów pani Knightson wychrypiała coś niezrozumiałego. Krtań nadal ściśnięta stężeniem pośmiertnym potrzebowała chwili na rozluźnienie.

- Proszę pani? Czy rozumie pani co do niej mówię?
- Eeeeh
- jęknęła kobieta spoglądając na Morrisa jak ktoś, kto dopiero wybudził się ze śpiączki. - K...kim pan jest?

Mówiła powoli, jakby dopiero uczyła się słów na nowo.

- Gdzie jest ten .... Oh Boże!

Zaczęła płakać. Normalnie, po ludzku.

Łzy są niezwykle wyraźną wskazówką. Oznaczają emocje, a więc posiadanie wyższych uczuć, dowodzą myślenia abstrakcyjnego. Po ludzku mówiąc - są niezwykle ludzkie. Morris pożałował niemal natychmiast uderzenia, zrobiło mu się głupio, ale po chwili udało mu się przekonać samego siebie, że pani Teresa odeszła. Ten jej kawałek który pozostał, to wynaturzenie wiernie imitujące człowieka, a nie sam człowiek. Co z tego jednak, skoro pani Knightson nie znał za życia, a ta istota na ziemi zachowuje się jak przerażona kobieta, może i różna niż pierwowzór, ale z cała pewnością nie dość odrażająca i obca by nie widzieć w niej normalności.

- Bardzo mi przykro, proszę pani. Doszło do strasznej tragedii. Pani i przyjaciele zostaliście napadnięci, tylko pani dostała drugą szansę, pozostali odeszli. Czy chce pani zostać sama, by się pozbierać? Wolałbym pani towarzyszyć, by nie stało się znowu coś złego. Czy może pani o tym mi opowiedzieć? O tym co was spotkało? Chcę by wymierzono sprawiedliwość. Chy pani też chce sprawiedliwości? Czy chce pani ukarać zabójce męża?

Spojrzała lekko nieprzytomnie.

- To niemożliwe. Przecież mieliśmy błogosławieństwo. Drogę na drugą stronę. Nie mieliśmy wracać!

Ostatnie słowa wywrzeszczała gniewnie.

- Nie ... tak ... miało ... być. Ten ... popapraniec ... ten rudy .... popapraniec! To jego wina!

- Oszukał was? Poniósł karę, ale muszę wiedzieć co zrobił, o jakim błogosławieństwie pani mówi? Chcę pomóc, ale muszę wszystko sobie poukładać. Czy pomoże mi pani? Czy dla siebie samej i dla zacnego męża może pani opowiedzieć mi co się stało?

Wzięła głęboki oddech a potem, niespodziewanie i z furią rzuciła się w stronę Leafa. Szybko, jak ogarniety dziką pasją człowiek. Dość szybko, by dopaść zaskoczonego egzorcystę, niezbyt szybko by prześcignąć wampira nowej krwi.
Sirene przechwyciła biegnącą zombiaczkę w pół kroku i z całą wampirzą siłą cisnęła nią o ścianę. Kobiecina huknęła w nią z mocą, od której posypał się tynk i pojawiło wgłębienie i siadła zaskoczona na ziemi.
Sirene wysunęła kły z sykiem.
- Rush go khurwha sthara phykwho a she dohigrahsz - powiedziała niewyrażnie a potem znów showała zęby.
- Powiedz wszystko co wiesz, albo, przysięgam, wyrwę ci nogi ze zdechłej dupy i tak zostawię, byś zgniła, zdewociała zdechlaczko. Rozumiesz. Pan grzecznie pyta, ty grzecznie odpowiadasz. A potem spróbujemy jakoś pomóc ci w twojej nowej egzystencji. Uwierz mi. Wiem, przez co przechodzisz. Dla mnie też powrót jako wampir był sporym zaskoczeniem. Jak to się mówi. Myślałam, że raz w dupę to nie pedał. Jedno ukąszenie z ciekawości i ot, proszę. To co? Jeszcze raz?
Kobieta pokiwała głową. Sirene spojrzała na Morrisa.

Zawsze widząc wampira w akcji, odczuwał potężny dreszcz strachu. Rozmyte, ledwie wychwytywalne ludzkim okiem smugi powidoku po niezwykłej szybkości krwiopijcy. Tak przerażająco skuteczne, tak zdecydowanie lepsze niż u normalnego człowieka. Bogom dzięki, że wampiry mają mnóstwo ograniczeń, inaczej stałyby się bezwarunkowymi panami wszelkiego stworzenia, samiutkim szczytem łańcucha pokarmowego.

Odetchnął głęboko. Spojrzał na Sirene. Fascynowała go i przerażała. Wykrój pełnych ust zmieniony kłami nadal był pociągający. Przełamane mocnymi akcentami subtelne kształty warg zmysłowo drgały z emocji.
Skłonił się niemal do pasa, pod wrażeniem jej czujności, przydatności, ale przy okazji mógł sobie bezkarnie podziwiać dolne partie sprężystego ciała wampirzycy.

- Pani Knightson, bardzo proszę… przechodzi pani trudne chwile, ale muszę być niedelikatny. Jakie błogosławieństwo załatwił wam Rehagillo? Jaki rytuał miał wam zapewnić spokojne odejście? Sami zdecydowaliście o zakończeniu życia, skuszeni namowami i mocą błogosławieństwa? Muszę to wiedzieć, by zrozumieć i podjąć dalsze działania. Pomogę pani się zemścić. Czy nie jest to wystarczającym motywem? Czy nie warto znaleźć tego, kto odpowiada za pani obecne położenie?

Po namyśle dodał jeszcze jedno pytanie.

- Na dobry początek, co pani pamięta z waszego spotkania? - uśmiechnął się zachęcająco, starając się nie patrzeć na niekompletne wypełnienie warstw brzusznych, nie zwracać uwagi na idiotyczny smród przekształconej kobiety, starając się nie okazać obrzydzenia, uprzedzeń, niechęci. Starsza kobieta irytowała go. Rozumiał w jakiejś części, jak potwornie mogła się czuć, ale w zasadzie miał to gdzieś. Potrzebował wiedzy, szybko i w pełnej formie. Zauważył stojące na szafie żelazko. Wiedział, że zombiaczka wychwyciła jego spojrzenie w tym kierunku. Pozwolił jej przetrawić nadchodzące konsekwencje braku współpracy.

Sięgnął ku niej mocami ojczulka. Starał się wlać w roztrzęsiony, rozbity totalnie umysł jakieś iskry spokoju. Sprawa przypominała oczyszczanie z brudu wojskowych koszar szczoteczką do zębów. Niby się da, ale nie chce się próbować. Mimo to spiął się, przymknął oczy i po omacku wygładzał ostre krawędzie emocjonalnej amplitudy rozpaczy i gniewu w jej głowie. Ciągle była na tyle ludzka, że wierzył w skuteczność takiego wsparcia. Pot wystąpił mu na czoło, ale zdało mu się, że napięte mięśnie twarzy przesłuchiwanej umarlaczki lekko wiotczeją. Nadzieja pojawiła się w sercu Morrisa, choć czasem uważał, że żadnego serca nie ma.
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй
killinger jest offline