Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-01-2015, 03:07   #16
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Lato 2518 roku K.I., przedpołudnie

Weissdrachen, karczma "Pod trzema Tańczącymi Smokami", sala główna


W „Tańczących Smokach” Ferajna ze Stirlandu zgromadzona wokół Eryka, patrzyła na liścik rozścielony na stole przez Arno, który znalazł się w domu rzeźnika. Czy ważnym to było dla sprawy Josta?
Igor Wielki zagadywał karczmarza beztrosko.



Kaczmarka głośno budziła wciąż pijanych leśników w sali głównej, co słychać było zza kotary donośnie. Rozezlona była, bo ktoś narzygał do cudzego wyrka zamiast do wiadra na sranie.

Bert postanowił jak zwykle pociągnąć miejscowych za wiadomo co, więc korzystając z okazji, że Morryty nie było, Sigmaryta nie wyszedł jeszcze z pokoju, a Kislevita opóścił karczmę po kilku luźnych słowach z Winklem na boku, gawędziarz zaprosił do ich stołu miejscowego, co raczył się od samego rana piwem przy szynkwasie.

- Dziewięć dni już będzie jak to się zaczęło. – mówi posępnie niechlujnie nieogolony Zachary. – W dwudziestu chłopa uderzyliśmy na cmentarz, gdzie nekromanta w czarnych sztach zakapturzony czarował. W grobów wygrzebywały się trupy na mych oczach. Te co niedawnośmy grzebali, wciąż rozpoznawalne dla nas w blasku pochodni i Mannslieba. I szkieletów gromada. Rzucił na nas ożywieńców i niestety porażkę sromotną żeśmy odnieśli... Kilku co uciec nie zdołało, zatłukli, rozszarpali żywcem. – napił się solidnie z kufla. – Dobrzy ludzie byli... Od dziecka znałem... Potem ojciec Choliebek i Herr Emil zakazali nam zaglądać tam nocami. A nikt spać nie mógł gotowy do obrony domów. Tydzień minął i w noc czarną bitwa rozgorzała na cmentarzu magiczna. Wszystkie trupy chyba wskrzesił nekromanta, tyle ich było. Lecz nie zatrzymały łowców. O, nie... – zaprzeczył ruchem głowo stanowczo. – Przeszli przez hordę jak żniwiarz z kosą przez zborze kładąc kłosy na glebę... Kiedy kaptur zerwali ze skurwysyna na placu, wszyscy zobaczyli Petera, naszego rzeźnika. Nawet oporu nie stawiał. Jakby ciul cieszył się z tego... tak się jakby uśmiechnął łypiąc do czarnego nieba nim zadyndał... I nogami nawet nie wierzgał... - splunął na deski karczmy.

Od innego Weissdracheńczyka, który spokojnie mógł uchodzić za miejscowego pijaczka, Winkel się dowiedział w tajemnicy wielkiej, że ojciec Choliebek tajemnie sypia z żoną pewnego rolnika, którego nazwiska przez grzeczność wymieniał nie będzie. Mało tego, ponoć córka karczmarza gzi się z rodzonym bratem i teraz brakuje tylko, żeby łowca się dowiedział i puścić z dymem ich kochaną karczmę raczył przez takie wbrew naturze zboczenie. Przecie wiadomo, że lepiej już krowę, kozę czy nawet teściową zapiąć po ciemku niż własną krew... Jednakże ten ostatni rozmówca zdawał się być na tyle dziwacznym oryginałem, że trudno było Winkelowi orzec, czy jegomość z wrzodem na szyi, łgał z nut, czy wierzył w co mówił?

- Całkiem niezłe tu piwo macie… - powiedział z uznaniem Winkel patrząc na jednego z miejscowych. - W wielu miejscach już byłem i w większości mniejszych miejscowości podawali szczyn. Może to nie klasa jak w stolicy, ale na pewno pozytywnie zaskakuje. Podobnie jak ten smaczny posiłek jaki jadłem niedawno w okolicznym zajeździe. Ponoć kucharza uczył jegomość, któremu przepis zdradziła Pani Eliza z Weissdrachen właśnie. Ile ja bym dał aby poznać ten tajnik od samej mistrzyni kuchni. Znacie może damę o tym imieniu?

Miejscowy popatrzył na Berta jak na chodzącą, oddychającą i mówiącą osobliwość.

- Znamy. – wskazał ręką za miasto i rozbawioną miną. – Leży nasza jedyna Eliza na cmentarzu... – dodał, lecz widząc wchodzącego do sali Łowcę Czarownic, który musiał usłyszeć ostatnie słowa i teraz patrzył na owego mężczyznę, mina człekowi zcierpła.

Chłop upił łyczek z pełnego kufla, naciągnął słomiany kapelusz i kłaniając się w pas Sigmarycie bełkocząc coś chyba o dniu dobrym życzeniach.

- Dziery Dobeń...

Czym prędzej wyszedł z karczmy. Reszta miejscowych obiboków wsadziła nosy w kufle odsuwając się dyskretnie od Winkela.

- Co cię tak plotkarzu zmarli interesują z tego cmentarza? – rzucił oschle łowca od razu przechodząc na per ty, nie wysilając się na przedstawienia.





Lato 2518 roku K.I., przedpołudnie

Weissdrachen, karczemna stajnia


Yorri leżał na sianie beznamiętnie oceniając konstrukcję stopu stodoły. Przez szpary wpadały z ukosa smugi światła. Gdyby miał książkę, to by chociaż poczytał. A tak... na pustych kartach pergaminów mógł jedną co najwyżej zacząć pisać.

Za jakiś czas usłyszał na ulicy pod stajnią rozmowę kilku miejscowych.

- Olek Schusterowy gadał, że zwierzoludy napadły go przy potoku. – mówiła z przejęciem niewiasta. – Ledwie uszedł!
- Wierzysz w to? – zapytał męski głos. – Tak blisko stolicy? Durne to by były bestie. To jak lisowi za dnia pod kurnik podłazić.
- A widziałeś jaką ma bliznę na ryju szewczyk?
- A to przepraszam, nie wiedziałem... - zreflektował się zaniepokojony rozmówca.
- A jak już o kurniku mowa, to Hochschapler moje nieśki truje. - poskarżył się ze złością rozpoznawalny już Yorriemu głos kobiety. – Ledwie koniec z końcem tera związać idzie...
- Ta... Gdyby my jeść nie musieli, to wszystkie kochane świnki byliby my bagacze. - wtrącił mężczyzna.
- A ten skurwesyn – ciągnęła niewiasta. - w oczy mnie łże, że nic o tem nie wie... Ot i sąsiada bogowie mi zesłali. Mało, że konkurentcja, to jeszcze kurozajebca...
- A to do Herr Scheibena idzie po radę. Albo ojca Choliebka. I jeden i drugi poradzić co może. – nowy głos damski życzliwie przejęty.
- Byłam. - odparła zrezygnowana tamta. – Bez dowodów to... I bogowie nie pomogą.
- Gdyby bogowie żyli na ziemi, to by im ludzie wybili szyby. - westchnął mężczyzna.
- Weź ty stary przestań herezje pierdolić.
- Ot zażartować nie można. - mruknął niezadowolony.
- Łowcy uszu nastawiają, a temu śmiechy-chichy z bogów... - syknęła ciętym językiem. - Jak nie umisz gryźć, to nie szczyrz zębów!
- Bogowie wybaczcie. – skruszył się, mąż zapewne.
- Kislevita idzie. Bywajcie kumowie.
- Bywajcie.

Ustały głosy.
I znowu nudna zaczynała doskwierać, choć teraz do niej dołączyło pragnienie suchego gardła i w kiszkach burczenie.

Drzwi otwarły się do stajni i przez dziurę po wybitym sęku w desce pięterka, Rdestobrody dojrzał Edmunda. Nowy kompan szedł z drewnianą dymiącą zastawą: micha z łychą i kufel.





Lato 2518 roku K.I., przedpołudnie

Weissdrachen, dom Petera Trottela


Gowdie bez problemu dotarła do domu rzeźnika. Sporo już było przechodniów. Przy domostwach kręcili się ludzie. Dzieciory latały samopas po ulicy drąc się jeden przez drugiego, w małych rzyciach zapewne mając takie poważne figury jak rzucający cień na miasteczko posępny wizerunek nieruchomego łowcy w oknie pokoju na piętrze zajazdu...


...zamaskowany kapłan Boga Umarłych, czy tego wielkiego, śmiesznie gadającego Igora, co strach im było się bać w sposób szczególny. No chyba tylko wtedy, gdy basowym śmiechem ganiał za nimi udając srogo obudzonego niedźwiedzia.

Szczygiełek przekonała się szybko, że okna i drzwi domu były skutecznie na parterze zabite dechami. Kłódka na klapie do piwnicy wyglądała solidnie. O, już wiedziała jak ten ktoś subtelny włamał się do opatrzonego zakazem wstępu przez łowców czarownic domu nekromanty... Wybita szyba w oknie na piętrze patrzyła czarną dziurą. Nie posprzątali nawet szkła z ziemi. Uniosła brew mimo wszystko. Siły bogowie w muskułach jej poskąpili i choć chudą była jak fasolka, to zdawała sobie sprawę, że nie tędy droga.

Obora, stajnia i szopa, wszystkie przytulone w rzędzie, tonęły w zdziczałym ogrodzie. Zabudowania gospodarcze, niedaleko domu usytuowane, bo dziesięć i pół stopy bez cala, od ściany pierwszego dzieliło do sieni zaplecza. Kłódki i łańcuchy broniły wejścia, lecz kraty w jednym z okien, w sam raz szeroko były osadzone, aby się w nich zmieściła ruda główka. Reszta zwinnie zniknęła za ramionami.

W środku nie znalazła prócz łajna, obornika, pustych zagród, siana i narzędzi zbyt wiele. Za to solidne drzwi na dole schodków pod ziemię były otwarte. Użyczając lampy ze stajni zeszła w ciemność kamiennego loszku. Okazał się być przechowalnią, nieobecnego w tej chwili mięsa. W pustych ścianach mieszkał chłód. Ze sklepienia wisiało w dwóch rzędach z tuzin rzeźnickich haków. Na stole, jak i na posadzce, widać było niemożliwe do zmycia, przebarwione na zawsze krwawe plamy w kamieniach. Sala był długa choć niespecjalnie szeroka i ciągnęła się w stronę domu. Na przeciwnej ścianie drugie drzwi prowadziły do, jak się okazało po odsłonięciu kotary, piwnicy domu rzeźnika.

Po spędzeniu wystarczającego czasu w domu wisielca, Gowdie wiedziała, że Peter Trottel od dawna nie prowadził porządnej księgowości. Z zapisków wynikało, że w ostatnim roku sprzedawał tyle tylko, aby nie wpaść w długi, bez zysków większych, na krawędzi opłacalności. Nie znalazła żadnych pieniędzy, ani kosztowności, choć pod komodą w sypialni trafił się mały, zakurzony kamyk w złotym kolczyku, co utknął w rozstępie między deskami podłogi. Czarny diamencik, wcale niemałych rozmiarów, cieszył oko, bo wart musiał być niemało i smucił zarazem, bo bez drugiego do pary, wart musiał być zarazem mało.





Lato 2518 roku K.I., przedpołudnie

Weissdrachen, karczemna stajnia


Kanincher miał już schodzić na dół, gdy do stajni wszedł już przetrzeźwiały Herr Kichner "Siny Kinol" na stanowisku stajennego pracujący u karczmarza Jakuba. Mężczyzna wielki być musiał, lecz jakoś tak garbił się i powłóczył nogami, że i przez to okazale sie nie prezentował. Jak zabiedzony, chory niedźwiedź raczej. Podszedł do boksów i pogładził kolejno po łbach konie, które podeszły stawiając uszy.

- Ech te łowcy, nie dadzą wam po pastwisku pohasać... Psubraty chędożone... Trawki zielonej pożuć, wiater w grzywy złapać. Ech... – westchnął. – Nakarmim was zara świnki kochane.

Chwycił za widły i nałożył siana dwóm ogierom. Wielkiej kasztance zabrakło. Kichner ruszył ku drabince.

- W pizdu ruch jak na Zhubfarnej w Schremleben... – mruknął pod nosem Yorri, któremu Edward byłby bliżej, zakryłby gębę a tak tylko ściągnął brwi przy bezgłośnym, przeciągłym „Ciiiiiiii” placa na ustach.

Kichner na szczęście nie usłyszał khazada, lecz cóż z tego. I tak był już w połowie drabiny na pięterko.





Lato 2518 roku K.I., przedpołudnie

Weissdrachen, cmentarz


Jostowi dotarcie na cmentarz zajęło więcej niźli się tego duch Chłopca z Biberhof spodziewał. Kiedy już jednak tam zawitał, przez nikogo niezauważony, upłynęły już trzy godziny od niecodziennego przebudzenia i dzień przchodził w przedpołudnie. Przepatrywacz w porę dostrzegł zza kamiennego, po pas sięgającego muru, czarną sylwetkę Morryty.


Duchowny modlił się nieruchomo na świeżej mogile. A grobów nowiutkich było jak okiem sięgnąć, choć pogrzebowe kamienie i patyki wyznaczające mogiły nie były już pierwszej młodości. Kapłan klęczał w zastygłej pozie z rękoma i czołem wspartymi o ziemię. Jost wiedział, że taka rozmowa z Bogiem Umarłych trwać może godzinami, jeśli nie cały dzień. Cmentarz nie był zbyt wielki. Okolony niskim murem, dłuższy niż szerszy, ciągnął się od tych ubogich grobów przy których medytował Morryta, do tych bardziej okazałych, z murowanymi płytami i małymi nawet statuami, w końcowej części cmentarza, najdalej od miasta, ku złotemu oceanowi zbórz.

Co było dodatkowym, mało optymistycznym odkryciem dla duszy Josta, to fakt, że jego eteryczne ciało zdawało się mu być jakby kapkę bardziej przezroczyste. Blakło jakby? Wietrzało? Choć pewnym być nie mógł do końca czy to nie złudzenie a i zapytać kogo nie było o to, prócz Morryty z Gildii Łowców Czarownic rzecz jasna... No i czy to dobrze, czy źle wróżyło, też mógł się tylko domyślać.



 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 21-01-2015 o 06:26. Powód: niektóre literówki
Campo Viejo jest offline