Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-01-2015, 00:30   #40
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Wypowiedziane przez schodzącego ze schodów ojca słowa były mu teraz zupełnie niepotrzebne. Po pierwsze Arnold miał już swój czas na tolerowanie młodości. I dobrze o tym wiedział. Po drugie zaś i co ważniejsze nie powinien pouczać go, nawet w taki taktowny sposób, przy dzieciakach. Daniel bardzo zle znosił tego typu interwencje dobrego dziadka. Tą obecną zmilczał nie spoglądając na ojca. Skupiając się na tym jak zacząć to zbiorowe ruganie. Do samego końca się zastanawiał, czy po prostu nie porozmawiać z każdym z osobna. Ale sytuacja była tak diametralnie inna niż wszystkie do tej pory. Tak inna, że ilekroć o tym myślał, a myślał bez przerwy, czuł w ustach gorzki smak osobistej porażki. Kawa tylko trochę pomagała.

- Maddison, Jake… - naprawdę nie chciał ich dziś o nic winić. Zrozumieć to co nimi kierowało. W końcu objąć mocno… Ale sam był sobie winien. Na zbyt dużo pozwolił. I teraz może mu przyjść zapłacić wysoką cenę za to - pierwszy raz się tak bardzo na Was zawiodłem. Nie będę w tej chwili wnikał w to co Wami kierowało, ale bez względu na to naraziliście się wczoraj tak bardzo i w tak lekkomyślny sposób, że nie zostawiacie mi wyboru. Odpoczniecie sobie przez kilka dni od Plymouth. Tu w domu.

Zapadło milczenie. Steven patrzył na zdenerwowanego ojca i mimo, że nie był celem jego ataku, napięta atmosfera udzieliła się i jemu. Wyciągnął odruchowo z kieszeni paczkę fajek i stukając w pudełko wysunął jeden z papierosów. Włożył go do ust, schował paczkę i zaczął obstukiwać kieszenie w poszukiwaniu pudełka zapałek.

Z pomocą przyszła mu Maddie, która ostentacyjnie wyciągnęła benzynową zapalniczkę z kieszeni kracistej koszuli i rzuciła w stronę brata. Rękaw zsunął się na łokieć ukazując upiorny bandaż okręcony wokół nadgarstka.
- Aj aj sir - nasolatka przyłożyła dłoń do czoła w parodii salutu prostując się przed ojcem jak kadet przed wojskowym dowówcą. - Szeregowy Maddison prosi o pozwolenie na oddalenie się do swojego nawiedzonego pokoju. Kilka dni w domu? Demony pewnie skaczą z radości.

- Steve… - Daniel spojrzał wymownie na drzwi prowadzące na zewnątrz domu - Jeśli już musisz…
Po czym odwrócił się do córki. Jego reprymenda. Jej kpina. Kolejna bezproduktywna rozmowa. Już jej żałował.
- Możesz iść.

Zdziwiła się? Czy mu się wydawało… Odwróciła się i pobiegła na górę do swojego pokoju.

- Merde - wypowiedział niewyraźnie Steve z papierosem w ustach. Ręce mu się trzęsły ze zmęczenia i zdenerwowania. Tak bardzo chciał zapalić. Tak bardzo chciał wyjść. Lecz schował zapalniczkę w kieszeń i wyjął papieros z ust. - Mamie też pozwoliłeś odejść - powiedział cicho, zbyt głośno jednak, bo wszyscy dokładnie usłyszeli znaczenie słów. Oczy mu zwilgotniały i siłą woli powstrzymywał płacz - Dlaczego do cholery nie wysłuchasz co ma ci do powiedzenia?! - wrzasnął, odwrócił się na pięcie ukradkiem ocierając łzy i ruszył schodami na górę za siostrą. Nie zobaczył już jak Daniel zamyka oczy na dobrą chwilę i jak przez jego oblicze przechodzi bolesny skurcz.

Ojciec odczekał aż kroki Maddy i Steve’a ucichną po czym ruszył do kuchni odnieść pustą już filiżankę. Nie był pewien, czy Arnold, gdy obok niego przechodził, otworzył usta by coś powiedzieć, czy po prostu brał wdech. Na wszelki wypadek podniósł dłoń w geście “nic nie mów”. Potem wrócił do salonu i opadł ciężko w jednym z foteli. Jake’a już w salonie nie było.

Arnie stał w milczeniu zasmucony. Wszyscy rozeszli się i został sam, a powinno być zupełnie przecież inaczej. Odprowadził wzrokiem syna, w którym sądzac po geście mowy ciała, kipiała nerwowa nieporadność. Na pewno byłoby inaczej, gdyby była tutaj synowa, pomyślał i westchnął. Nie miał zamiaru prawić kazań synowi, nie będzie uczyć ojca robić dzieci, tym bardziej jak wychowywać nastolatki. Chciał tylko, aby normalnie wszyscy ze sobą rozmawiali, rozumieli i słuchali nie tylko siebie samych. Odstawił kubek z kawą i poszedł do swojego pokoju. Za chwilę pojawił się w salonie i na stoliku przy fotelu Daniela bez słowa położył teczkę należącą do poprzedniej właścicielki domu. Potem wyszedł do biblioteki i zanurzył się w objęciach jakby jego już, własnego, starego mebla.

Zostali sami z Megan…

***

Wściekły był na nią. Za te łzy. I za tę całą swoją histerię, którą mu dorzuciła. Niepotrzebna jednak była ta wściekłość. Meg chciała jak najlepiej. Wiedział o tym i ilekroć czuł złość, przypominał sobie o tym i powtarzał w kółko. Była tu w domu gdy jego nie było. Była przy Maddy. Tam gdzie powinno być jego miejsce gdy mała M potrzebowała tego najbardziej. Gdy zrobiła sobie… to… A przecież Meg nie musiała tam być. W ogóle nie musiało jej być w Plymouth. Czego by o jej wenie nie mówić, równie dobrze mogła ją odzyskać gdzieś indziej, sama. Bez… tego wszystkiego, czym Cravenowie zarzucili obiecującą pisarkę. A jednak była tu z nimi. I to sobie powtarzał. A nie to, że być może mogła zapobiec interwencji opieki społecznej, do której niedługo dojdzie. Ludzi, którzy będą JEGO rozliczać z tego… z tego kim jest. Cholera. Nawet nie miał z kim o tym porozmawiać. Jeden kumpel został w Chicago. Drugi daleko na południu. A i tak od dłuższego czasu nie utrzymywał z nimi tego kontaktu co dawniej. Całe jego życie stało się Jake’iem, Steve’m i Maddison. Cholerną pracą by im niczego nie brakło. By ta strata… po Karen… nie odbiła na nich większego piętna. By się nie stoczyli jako rodzina. I przyjedzie tu Mr Redneck Smith z Mrs Hillbilly Lee i będą o-c-e-n-i-a-l-i, czy nie zabrać mu dzieci. A on zamiast wywalić ich za drzwi będzie się uśmiechać. Grzecznie odpowiadać. A teraz… zamiast wyrzucić to z siebie przyjacielowi, którego nie miał… stał pod kiblem. Pod kiblem, w którym w przemoczonych uryną spodniach stał starszy mężczyzna. Mężczyzna, który do diabła powinien go rozumieć chyba jak nikt na tym świecie. Który patrzył na niego jakby widział go pierwszy raz w życiu i już gotów był pchnąć nożem. Który, kurwa mać, był jego własnym ojcem...

- Tato… Mama jest w Chicago. W Orland Park - odpowiedział zatrzymując się w miejscu - Pamiętasz? 12 października 2006? Dziś mamy lipiec i jest 2014 rok.
Starał się patrzeć ojcu w oczy. Nie miał na to siły, ale nie ustępował. Tak cholernie nie miał na to siły. Nie dziś…
Arnie złapał za drzwi do łazienki by zatrzasnąć je przed nosem Daniela. Syn go przed tym nie powstrzymał.
- Cholera tato! - krzyknął już choć dobrze wiedział, że irytacja jest ostatnią w takich sytuacjach potrzebną rzeczą. Odetchnął kilka razy. Powoli. Uspokój się… uspokój… uspokój… jeszcze jeden oddech. Nie. Dwa. Podszedł do drzwi. - Arnold? Nazywasz się Arnold Craven. Jesteś emerytowanym architektem domów w Chicago. - mówił powoli i spokojnie - Ja nazywam się Daniel Craven. Jestem Twoim synem. Masz trójkę wnuków. Jake’a, Steve’a i Maddison. To moje dzieci i też są tu w domu. Pamiętasz? Rok temu zdiagnozowano u Ciebie Alzheimera. Czasem zapominasz. Ale to nic takiego, bo szybko sobie wszystko przypominasz. Słyszysz? To zaraz minie. Otwórz proszę drzwi…
Arnold uchylił w końcu drzwi.
- Daniel, nie musisz mi przypominać cały czas, że mam problemy z pamięcią. To nie jest łatwo zapomnieć dla mnie... Mógłbym spokojnie skorzystać z ubikacji? - zapytał zirytowany. - Lepiej wyciągniej rękę do dzieci, bo jej potrzebują. - dodał ciszej.
Daniel głęboko odetchnął i skinął nieznacznie głową.
- Będę w pobliżu - powiedział odwracając się i kierując do kuchni.

Nie chciał z nikim już teraz rozmawiać. Megan wróciła z pokoju Maddy. Przekonywała go. Zeby poszedł na górę. I posłuchał o tym, czego to złego ten Dom im nie zrobił. Nie. Nie teraz Meg. Nie teraz… Miał dość duchów.

Pośpiesznie wykonał w myślach rachunek tego co należało zrobić. Porozmawiać z dzieciakami, z Klecknerem o kamerach, ogarnąć strych… w oczy wpadła mu aktówka pozostawiona przed nim przez Arnolda… i jeszcze Dom. Duchy. Zaczął od tego co wydało mu się najprostsze. Umył się, przebrał, wypił kolejną kawę i ruszył po narzędzia i odkurzacz.

Niedługo potem przyszedł do niego Jake. Przyszedł. Sam z siebie. Zaczął jakby o sobie, ale potem...
Terrence Harper. Znowu duchy… Nie Ty Jake.
Ale przyszedł. I nie winił. I nie oczekiwał…
Taksydermista i wypchany kruk…
Jake, synu, kocham Cię. Mam nadzieję, że niczego tam wieczorem nie powywijałeś. I że ta dziewczyna cała wróciła do domu. Ale przestań opowiadać o duchach…
Jej ubrań nie znalazł wtedy w lesie. Więc pewnie była bardziej przytomna od tego gamonia i wróciła bardziej trzeźwa i ubrana.

***

Steve spał. Syn swojej matki spał spokojnie i mocno. Daniel, gdy tak na niego patrzył, nie miał serca go budzić. Nie po takiej nocy. Limo na jego policzku powoli zaczęło zmieniać kolor z czerwonego na purpurowy. Nie dowiedział się jeszcze kto Steve’a tak urządził. Zrobi to.
Po cichu wycofał się z pokoju. Jeszcze zdąży zrobić z tą dziurą porządek.
- Przekładamy na później Jake - powiedział synowi - idź do siebie. Odpocznij.

***

Ostatecznie nie zrobił dzisiaj nic. A co gorsza nawet nie czuł się tym wypoczęty. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej zmęczony. Pewnie przez te kawy. Gdyby Meg nie zrobiła obiadu, to pewnie nawet tego by dziś nie było. Próbował przejrzeć aktówkę Arnolda, ale nijak nie mógł sie skupić na jej zawartości. Do tego telefon do Berta był zajęty gdy dwa razy próbował się z nim połączyć. Nic. Jakaś niemoc. Zeby to dzisiaj już się skończyło. A wczoraj nie wydarzyło… To było w tym dniu najgorsze. Nie mógł uwierzyć, że wczoraj naprawdę się wydarzyło. Nie zasłużyli na to. Zadne z nich. Zadne z…
- Tato?
- Tatusiu!

Pierwsza myśl. Przedobrzył… Albo to jakieś wspomnienie, które wydaje się obecnym. Arnold jest chory więc on też może mieć wskazania… Nie… Madds…
Po chwili wahania, przytulił ją mocno do siebie.
- Maddy… - usta mu drżą. Ona łka mu w koszulę. Z trudem poznaje swój głos - Maddy… ja… przepraszam Cię… Ze mnie tu wtedy nie było. Przepraszam Cię malutka. Tak bardzo Cię przepraszam.
Jej włosy dotykają go w policzek. Tulą go. Uzbrajają. Jak pełny, głęboki wdech powietrza. Przymyka oczy.
- I wierzę Ci.

***

- A co powiecie na to... - zapytał zupełnie nieoczekiwanie podczas wspólnej kolacji wskazując na trójkę swoich pociech - żebyście spali tej nocy w jednym pokoju. Materace są, więc to da się bez problemu załatwić. Może u Jake’a, mhm? Kiedyś nie mieliście z tym problemu więc raz czy dwa powinniście znów dać radę. Co Wy na to?

I już później po kolacji, szeptem do Meg:
- Już trzy razy coś mnie tu w nocy budziło o trzeciej z minutami… Masz może ochotę zobaczyć ze mną ducha?
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline