Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-02-2015, 00:03   #35
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 8

Kenku i Ulliari

Pośród dymów i popiołów stali razem, ramię w ramię: Kenku uznający Keroka, Kenku uznający Proroka i Ulliari, uznający archonta. W powietrzu unosił się śpiew hymnów, każdy skierowano do innego boga. Języki dzioby wydawały z siebie najróżniejsze, najdziwniejsze dźwięki, co razem składało się na dość eklektyczną całość. Gdzieś z tyłu stali główni aktorzy spektaklu, którego scena stać miało się wkrótce wyludnione, podupadające Kenku-Aku.

I na całe szczęście już za chwilę miało dojść do powstania. To było najlepsza chwila; straty po obu stronach Bractwa były już bardzo dotkliwe, a tamtejsi przywódcy dochodzili powoli do jakiegoś kompromisu. Jeżeli nie uderzą teraz, nie uderzą nigdy. Miasto było splądrowane, zniszczone, brudne i pełne ciał na ulicach. Kerok patrzył na to ze smutkiem, ledwie kilkuletnia wojna zmieniła oblicze ich ojczyzny nie do poznania. Siedliszcze Kenku nigdy nie będzie już tym samym miejscem, co wcześniej.

Krokowa córeczka trzymała się kurczowo łapy matki. Spoglądała co rusz na przyodzianego w zbroję ojca i jakby niepewna, odwracała prędko wzrok. Kerok na nie nie patrzył, był skupiony na tym, by zakończyć ten koszmar tu i teraz. Mieli zgasić niewielki już płomień i zbudować nową, świetlaną przyszłość. Jednak wciąż Kerok miał wątpliwości – z jednej strony Prorok wydający swe płomienne przemówienia i jego ludzie gotowi dla niego umrzeć, wpatrzeni weń jak w obrazek. Żaden z nich nie poprze planu Keroka, by odzyskać stracony tron. Z drugiej strony ulliaryjskie wojsko przerzedzone przez kolejną, nieznaną im chorobę, o której istnieniu Kenku nawet nie wiedzieli. Archont zaś wydawał się coraz bardziej poirytowany – nie dość, że na żadne łupy się nie zapowiadało, to jeśli tak dalej pójdzie, do Sluepburga zmuszony będzie wrócić sam, o ile oczywiście nie umrze tu na jakąś zarazę, nieznaną w ich ojczyźnie. Od czasu przybycia do Siedliszcza, zastępy ulliaryjskich wojowników skurczyły się prawie o połowę. Większa część armii oddała życie w mrocznych wodach i z powodów lokalnych zaraz niż w prawdziwym boju. To było niepokojące, każdy czekał na powstanie jak na ostatni promyk nadziei, jak na jedyną szansę spełnienia swych marzeń lub przynajmniej zachowania statusu quo.

Nie było czasu. Kerok zarządził wymarsz. Dokładnie w tej samej chwili zerwał się wiatr, a ze wschodu dotarł do ich uszu jakiś bliżej nieokreślony dźwięk, jakby krzyk pochodzący z samych niebios. Nikt nie zwrócił na niego uwagi.

***

Kenku-Aku ponownie gorzało ogniem i wojną. Ale nie tak jak kiedyś – nie było w tej walce już gniewu i chęci zniszczenia znienawidzonego wroga. Zewsząd czuć się dało zrezygnowanie i determinację jedynie do tego, by wreszcie zakończyć ten koszmar, by wreszcie wrócić do normalności. Powstanie trwało ledwie kilka dni. W końcu osłabione komanda Bractwa zapadły głęboko w lasy, by przygotować się do ostatniego, rozpaczliwego zrywu. Na rynku i w uliczkach, na polach dawnych bitew pojawili się padlinożercy – w samym sercu żywego niegdyś miasta.

Kerok przechadzał się spokojnie po zgliszczach potęgi swego ludu i myślał. Szedł właśnie na spotkanie z archontem i Prorokiem – Bractwo Czarnego Dzioba zostało pokonane, przynajmniej na razie, przyszedł czas podziału łupów i ustalenia nowych porządków. Drzwi do jedynego względnie stabilnego budynku – królewskiego pałacu – obstawione były zewsząd wojakami, chcącymi za wszelką cenę podsłuchać narad trzech najważniejszych osób w mieście.

Kerok jakoś przepchał się przez tłum i wszedł do niewielkiej, pospiesznie urządzonej Sali, gdzie czekali na niego już Prorok i archont. Ten pierwszy wręcz kipiał radością, optymizmem i dość niepokojącą żądzą w oczach; w przeciwieństwie do władcy mężnego ludu Ulliari. Archont ostatnimi czasy podupadł na duchu, a owy upadek przełożył się również na ciało. Nikt tego nie chciał przyznać, ale kaszel, jaki dręczył od jakiegoś czasu archonta, był znamienny dla tych, którzy oddali swe życie z powodu zarazy, jaka panowała w jego szeregach. Wśród Ulliari mówiło już się wprost o tym, że władca może nie przeżyć drogi powrotnej.

Ale czas było ustalać, budować, rozporządzać. Rozbudzić tę kupę gruzów, te zgliszcza hojnie podlane krwią niewinnych. Czas było, zburzywszy stary porządek, rozpoczął żmudny i trudny proces budowy nowego.

Nesioi

Morze było wzburzone. Ciemne chmury zebrały się nad głowami Nesjan i orków, pogrążonych w nerwowym oczekiwaniu na słowa Starszego. Było duszno, coś wisiało w powietrzu i już po chwili przyszło rozstrzygnięcie. Starszy zlany potem, kotłujący się z nerwów patrzył hardo w nieugięte oblicze Króla Rybaka. Nie bał się. Nie miał już żadnych zahamowań.

- Bratasz się z wrogiem, Królu, paktujesz z nim i pozwalasz im nasze łupy za bezcen zabierać. Pochyliłeś swą koronowaną głowę przed Orkoi, odwiecznym wrogiem wyznawców Posedaiona, który ich mordował i przeganiał z ojczystych stron. Stchórzyłeś i złożyłeś hołd tym bezbożnikom, samemu wycofując swe liczniejsze wojsko! Gdzie jest nesjańska duma?! Gdzie w tobie hart ducha i wola walki?! Po co nam Król, który całuje stopy zielonoskórym barbarzyńcom?!

Spadły pierwsze krople deszczu; twarz Starszego przybrała kolor intensywnej purpury.

- W chlewie ci królować, żałosny tchórzu! – splunął pod jego nogi. – Za mną, kto Nesioi! Za jedynego boga i króla nas wszystkich, Posedaiona!

Niespodziewanie runęła na nich fala deszczu, a razem z nią rozpoczęła się bitwa. Wschodni z okrzykami na ustach zaszarżowali na niespodziewających się ataku orków, stojących u zewnętrznych chałup wioski. Polała się krew, a gdy tylko pierwszy wschodni stracił głowę, na odsiecz ruszyli mu nieliczni Oikemczycy. Znacząca większość pozostała jednak przy swym prawowitym władcy, oczekując okazania jego woli.
Król Rybak spojrzał na horyzont. Sztorm nie wróżył dobrze jego ludziom posłanym w pościg za Orkoi, w najgorszym wypadku mógł stracić nie jedną, a dwie galery. Ogromna burzowa chmura posuwała się nieznacznie w kierunku Oikeme, nad którym teraz jeszcze świeciło słońce. Do czasu… wojownicy jednak czekali, wschodni ginęli, a Posedaion grzmiał swymi nieposkromionymi falami i z pożądaniem okalał nimi coraz większe połacie plaży.

Wtedy nagle zerwał się silny wiatr, a Król Rybak usłyszał donośny, acz niewyraźny głos ze wschodu.

***

- To nie powinno nas niepokoić… – zaczął otyły kapłan. – Gdy tylko Król Rybak wróci z wojny, zajmie się tą sprawą. Jak zwykle przesadzacie, nie trzeba nam teraz sporów o wiarę. Tym bardziej, że to ledwie mała garstka…
- Ta garstka – warknął jeden z wojskowych – zdążyła właśnie wczoraj porwać dziecko i utopić we wrzącym oleju. Tydzień temu włamanie do skarbca, a podczas ostatniego odpływu dotkliwie pobito urzędnika królewskiego. Jak widać nie próżnują, ciągle prą do przodu. Ale to my oczywiście przesadzamy, ty… – reszty wypowiedzi mężczyzny nikt nie dosłyszał.
- Mimo wszystko myślę – odrzekł kapłan popijając wino daktylowe z bogato zdobionego kielicha – że to wszystko wina wschodnich. Mówiłem, zabijcie kilku dla przykładu to się uspokoją. Z nimi zawsze były problemy, nie uważam, aby…
- Trzymajcie mnie, bo nie zdzierżę i przypieprzę mu w ten świński ryj!
- Xefonannie! Przypominam ci, że mówisz do osoby w stanie duchownym! – zagrzmiał jeden ze starszych rajców.
-[i] Nic mnie jego szata nie interesuje! Posedaion mi wybaczy, jak raz uderzę kapłana, o to się nie boję!

-Cisza! – ryknął potężnie jeden z weteranów. – Zobaczcie lepiej, co przyniósł ten chłopak.
Młodziutki, kilkuletni zapewne chłopiec podszedł niepewnie do stołu, przy którym debatowali radni i rozejrzawszy się z trwogą w oczach położył na nim mały bukłak.
- Spójrzcie – rzekł weteran i wylał jego zawartość na stół. Czarna posoka skapnęła leniwie na podłogę.
- Co to… – nie skończył otyły kapłan.
- Odnaleźli to rybacy z Ihtyhnis. Mówią, że znaleźli kilka takich kałuż w pobliżu swoich domów. Nikt nie wie co to jest ani do czego służy.

Nienajchudszy kapłan ziewnął i przeciągnął się z trudem, ujawniając przy okazji światu swoje ogromne brzuszysko, które wyskoczyło spod rozpiętej szaty.
- Król się tym zajmie… jak wróci – rzucił od niechcenia,
- A jeżeli nie wróci? Kampania trwa już dość długo…
- Dosyć! – ryknął znów weteran. – Wszystko po kolei! Zanim zaczniecie głosić, że Król Rybak nie żyje, proponuję najpierw ustalić, co zrobimy z wyznawcami Megrigeny, którzy jakimś prawem przekroczyli ostatnio mury miasta i dokonywali tych bestialskich czynów o których mowa była wcześniej… kto jest za zaangażowaniem strażników, ten niech…
- Sprzeciw!

Tai’atalai

Methinks, I see… where?
In my mind’s eyes.

William Szekspir

(…) I naraz Taltuk zobaczył. Przed jego oczyma wyrosły miasta wzniesione z kamienia, wielkie pomniki i obeliski ciągnące się do samych bram niebios. Wtedy niebo zaszło chmurami, zerwał się wicher, zewsząd pociemniało i tylko Gata-hen-taiotlani płonął ku nieprzebranej chwale Przodków.

Wtedy eksplodował. Olbrzymi monument wyleciał w powietrze, wypuszczając z siebie zielony, duszący dym, który przykrył w przeciągu chwili taiotlaniego i piedestał dawnego Gata-hen-taiotlani. A z dymu uformował się niewyraźny kształt, zaświeciła na niebie światłem tysiąca słońc wielka postać męża. Miał on pięć rąk i dziesięć rogów, a lica jego były licami jaszczura. W ręku każdym dzierżył włócznię, a głowę jego zdobiła korona pełna rubinów. Zwrócił swój wzrok ku taiotlaniemu i zagrzmiał tak, iż głos jego poniósł się nawet do najdalszych krain.

„Jam jest Malag Malag’azag Trigonid, król królów; patrzcie na moje dzieła, potomni i płaczcie”
Podniósł rękę, a błyskawica rozdarła czarny nieboskłon. Wtem pochwycił ją i cisnął na ziemię, by rozetliła płomień, który wkrótce stać się miał zalążkiem wielkiego pożaru.

Wtedy nastąpił koniec.

***

- Żyje! Chwała Przodkom, nasz Pan żyje!

Taltuk z trudem podniósł się i oparł na łokciu . Jego skronie wciąż pulsowały, źrenice były wąskie i napięte do granic możliwości, a serce biło niekontrolowanymi, nagłymi seriami. Spojrzał wokół. Był w swej królewskiej sypialni, otoczony najwyższymi z kapłanów. Kiedy tylko otworzył oczy, padli na twarz i wznieśli modły ku chwale Przodków.

Trwało kilka dni, nim taiotlani wrócił do pełni sił fizycznych i umysłowych. Rozumiał już jednak co się stało w ciągu tych siedmiu dni, podczas których był nieprzytomny i wiedział doskonale, jak bardzo zmienił się świat podczas jego snu. Kapłani donieśli mu, że Gata-hen-taiotlani wybuchł w trakcie jego pielgrzymki deszczem siarki i ognia i spowodował ogromny pożar, który dosięgnął również Quetz-hoi-atalai.

Nie to jednak było najważniejsze przez owy czas. Pożar zagaszono, chaty odbudowano. Eksplozja Gata-hen-taiotlani przyniosła coś znacznie gorszego niż ogień. Ciemny, prosty lud uznał, że zniszczenie najświętszego obelisku jest świadectwem przeciw taiotlaniemu Taltukowi. W przekonaniach tych utwierdzili ich gekatzai, którzy ogłosili, iż ich prorok zginął razem z monumentem, bo to on był źródłem jego boskiego natchnienia. Wedle ich relacji, Przodkowie pokarali Taltuka za rozwiązły, hedonistyczny i do cna zły tryb życia, za bestialstwo wobec męczenników gekatzai i sprzeciwianie się Nowemu Objawieniu. Jakby tego było mało, zaczęli oni publicznie czynić cuda pośród ludu, tworząc z niczego wodę i pożywienie dla głodujących po pożarze lasu.


Mistycyzm

Taiotlani stał się symbolem zepsucia, starego porządku, który należy obalić. Rozpoczęły się regularne ataki gekatzai na rozproszone, zdezorganizowane i niepewne swego wojsko, uczniowie Kat’zai z jego imieniem i mantrą na ustach w jakiś niepojęty sposób mordowali dziesiątkami zaprawionych w boju żołnierzy, a pojmanych siłą zmuszali do przyjęcia Nowego Objawienia.

Kapłani podjęli oczywiście próby naprawy tej sytuacji – jednak słowa przegrały z cudami czynionymi przez heretyków. Na domiar złego członkowie rady teologicznej, która wtenczas rządziła miastem, zauważyli drastyczny wzrost nagłych, nieuzasadnionych zgonów. Wielu czterorakich zupełnie bez żadnego powodu zaczynało nagle słabnąć i chudnąć, a po kilku dniach zostawały z nich tylko kości. Plaga pożarła już ponad trzy setki niewinnych istot, a gekatzai ogłosili, że jest to kara dla tych, którzy pozostali przy splugawionym władcy. To wzmogło jedynie panikę, wielu czterorękich opuściło rodzinne domy i mając w rękach jedynie to, co zdołali unieść, uciekło w dzicz, ku rzekomemu zakonowi gekatzai.

Oczywiście intelektualna elita pozostała przy jedynym słusznym władcy i jedynym słusznym objawieniu. Ale i wśród nich Gata-hen-taiotlani posiało swe zgniłe ziarno zepsucia. W czasie, gdy taiotlani spał, kilkoro wyższych kapłanów i urzędników zaproponowało, by zabić Taltuka, a na tronie umieścić jego domniemanego brata, który pojawił się nagle i zażądał swych praw. Ci bluźniercy zostali natychmiast straceni publicznie z jak największym okrucieństwem, ale to ponownie dolało oliwy do ognia i zasiało niepewność w sercach i umysłach najbliższych doradców i urzędników taiotlaniego.

Taltuk wstał na własne nogi. Wciąż czuł słabość w członkach, więc opierając się na lasce podszedł do okiennicy swego pałacu i wyjrzał na zewnątrz. W oddali unosił się smętnie czarny słup dymu, świadectwo woli Przodków.
 
MrKroffin jest offline