Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-02-2015, 12:22   #44
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Zostali na dole do rana. Tak jak planowali. Pod kocami, wymęczeni.

A rankiem, już po śniadaniu, zaczęli wprowadzać w życie swój plan. I od razu natrafili na pierwszy problem.

Nigdzie nie mogli znaleźć Arnolda Cravena. Najwyraźniej, kiedy oni przysnęli wymęczeni nad ranem, rześki senior opuścił po cichu dom. Ruszyli na poszukiwania. Na dwa samochody, w małych grupkach, ale nie natrafili na jego ślad. Dopiero koło południa okazało się, że Arnold cały czas był w domu. W pokoju Stevena na poddaszu, który jakimś cudem ominęli.

- Musisz jechać o lekarza – zdecydowanie zażądał Daniel, kiedy już spotkali się w domu.

- Muszę to zagrać w golfa, synu – powiedział Arnold pokazując, że cokolwiek działo się z nim w nocy, już minęło.

Nie dał się przekonać, a Daniel nie chciał stosować siły na swoim rodzicu, i sprawa wizyty lekarza została oddalona przynajmniej do jutra.


MEGAN


Kawa smakowała wybornie. Cisto też było nienajgorsze. Zmęczenie po nieprzespanych nocach też dało się kontrolować.

- Nie mogę powiedzieć ci wiele więcej, niż to co słyszałem. Wtedy jeszcze nie pracowałem w policji. – Bert upił łyka swojej kawy i spojrzał na Megan. – Horton był zawsze dziwakiem. Odludkiem. Miał pieniądze, miał wpływy. Wiesz. Przyjaźnił się z rodziną burmistrza i samym burmistrzem. Facet miał obsesję na punkcie polowań, czystości rasowej, był wyjątkowym rasistą. No i strasznym militarystą. Miał więcej broni, niż nasz posterunek.

Pokręcił głową.

- I miał zaniedbaną żonę, którą zajął się mleczarz, gdy Horton był na kolejnym ze swoich polowań. Pech chciał, że wrócił wcześniej i zastał ich w niedwuznacznej sytuacji. Wtedy zastrzelił i ją i jego. Potem dzieciaki, bo uważał, że ukrywały przed nim jej zdradę, a na końcu siadł w swoim salonie, w ulubionym fotelu i strzelił sobie w głowę.

Bert mówił o wszystkim spokojnie, ale Megan zrobiło się nieprzyjemnie, gdy go wysłuchiwała.

- Postaram ci się wyciągnąć akta jego sprawy, ale są już w archiwum hrabstwa. Założę się, że pośrednik nieruchomości nie powiedział nic o tym i następnym zabójstwie, co?

- Nie – przyznała. – Nie powiedział.

- Nawiedzają was? –zapytał tak niespodziewanie, że aż ją zatkało.

- Kto? – zapytała niezbyt bystrze.

- Duchy. Horton i jego rodzina. Poprzedni właściciela, rodzina Viserów była przekonana, że dom jest nawiedzony. Skarżyli się na dziwne dźwięki, na plamy na ścianach, na hałasy i na zwierzęta. Wzywali różnych specjalistów. Inżynierów, chemików, ekspertów od gleby i zwierząt. A potem pani Melissa Viser wzięła siekierę i wymordowała całą rodzinę. Uciekając z miejsca zbrodni wpadła pod samochód pary nastolatków wracających z randki nad jeziorem. Zginęła na miejscu.

Przyglądał się jej uważnie.

- Wiesz. W miasteczku mieszka taki jeden dziwak. Nazywa się Troy Terence. Pracuje jako złota rączka na gospodarstwie Flencherów. To taki spory dom na zachód od miasta otoczony polami kukurydzy. Uważa, że wie, co stało się w domu Hortonów. Przyjaźnił się z Adamem Hortonem. Ponoć opowiadał o tym, że jeszcze przed tym, nim zamieszkał tam Adam wzniesienie było nawiedzone. Ale to dziwak Nikt z nim nie gada poza starą szkocką. Jedna lub dwie butelki dziennie to dla niego norma.

Spojrzał na zegarek.

- Dzięki, Megan za sympatyczne popołudnie, ale obiecałem siostrze, że odwiozę ją na dworzec. Wraca już do siebie.


JAKE


Spotkał się z paczką za warsztatem. Zapalili po papierosku, pożartowali na tematy wczorajszej balangi, tego kto pierwszy odpadł, i kto z kim i kiedy poszedł do lasu. Oczywiście opowieści były tak wiarygodne, jak plan kosmiczny Korei Północnej, ponieważ większość młodzieży była zwyczajnie nawalona po korek tamtej nocy.

Jake milczał. Jakoś nie bardzo chciał opowiadać o tym, jak zgubił się nocą bez ubrania w lesie. Nawet za dnia, kiedy przypomniał sobie przeraźliwe dźwięki, strach powracał złym wspomnieniem.

- A ty kogo wyrwałeś, bohaterze? – kumple przeszli do pytań kierowanych do Jake’a.

- Wiecie no …

- Widziałem, jak patrzyła na niego mała Lisa Foxen. Pewnie obciągnęła mu, jak nikomu innemu, co?

- Jest nowy, a on miała już chyba każdego w Plymouth, więc na bank to była ona, co?

- Mała Lisa, co?!

Chciał im opowiedzieć o Ravennie. Pochwalić się. Podzielić tym, jaka była namiętna i ognista, ale nie zrobił tego. Jakoś nie wydało mu się to … właściwe. Co prawda nie znał Ravenny. Nie wiedział, kim była, lecz w jakiś sposób … zależało mu na niej.

Pośmiali się, pożartowali, lecz niczego konkretnego nie udało mu się ustalić. A biblioteka, jak się okazało, czynna była dopiero od jutra.

DANIEL

Daniel miał sporo pracy tego dnia. Najpierw załatwił motel dla rodziny na noc, a potem musiał pilnować robotników, którzy przyjechali do napraw w pokoju Stevena. Trzeba przyznać, że dziurę wywalona przez syna załatali szybko, sprawnie i za niewielkie, jak na standard Chicago, pieniądze. Był zadowolony z efektów ich pracy.

- Jeśli chce pan, byśmy pomalowali ściany, to siem bym zajmniemy – powiedział ciemnoskóry Ted Freeman.

- Nie, nie trzeba, spisali się panowie ekstra. Mój syn jest malarzem, wie pan. Sam to zrobi.

- Szuka fuchy? Potrzebujem dobrego malarza.

Daniel uśmiechnął się.

- Ma już pracę, ale dam mu znać o pana propozycji – obiecał.

- Równy z pana człek, panie Caven.

Daniel nie poprawiał Teda, tylko zapłacił umówioną stawkę plus kilkadziesiąt dolarów ekstra, i Freeman i jego ekipa opuścili dom.


STEVEN

Popołudnie w pracy było ciężkie. Ludzie dochodzili do siebie po czwartym lipca, więc chętnie korzystali z możliwości zjedzenia poza domem. Słońce świeciło bardzo mocno, lecz było nieznośnie duszno i biegający w tę i z powrotem pomiędzy kuchnią i stolikami niedospany Steven czuł się naprawdę zmęczony, kiedy wieczorem oddawał fartuch.

Podzielili się napiwkami, jak zawsze w atmosferze żartów i uśmiechów, a potem wsiadł do swojego samochodu i wrócił do domu. Był przemęczony, spocony i jedyne, o czym marzył, to długi prysznic i odpoczynek.


MADDISON

Maddison skorzystała z okazji i przespała pół dnia, na kanapie w salonie.

Dopiero przybycie robotników do napraw w pokoju Steva, wyrwały ją ze snu. Zjadła coś, posnuła się po mieszkaniu przyglądając się grającemu w golfa dziadkowi, poczytała bez przekonania jakąś książkę i w ten sposób dotarła do wieczora.

ARNOLD

Miał za złe synowi, że chciał go zabrać do lekarza. Tak to się zaczyna. Najpierw do lekarza, potem do domu starców. A przecież kupili ten dom między innymi po to, by mógł w nim odpocząć na starość. Należało mu się! Martha nie żyła od tylu lat, a on cały swój czas poświęcił rodzinie Daniela i jemu samemu.

Należała mu się wdzięczność.

Joshua pojawił się popołudniem. Jak zawsze ubrany w tą samą kraciastą koszulę z podwiniętymi rękawami.

- Golf? Nigdy nie rozumiałem co wy widzicie w tej grze.

- Cześć, Josh. Może chcesz spróbować?

- Nie. Wolę popatrzeć.

Pogadali sobie o tym i owym. Arnold grał, a Joshua mu asystował. Senior rodu Cravenów musiał przyznać, że zaczyna lubić tego małomównego, lecz pogodnego rdzennego Amerykanina. Spokój Joshuy działał na niego w równie kojący sposób.

- Mam coś dla ciebie – Indianin wyjął z kieszeni koszuli ciemne pióro zawieszone na rzemieniu. – Daj to komuś z rodziny. Temu, kto najbardziej się boi.

- Boi? – Arnold spojrzał na Indianina podejrzliwie. – O czym ty, do licha, mówisz.

- Mam cię za przyjaciela, Arnoldzie Cravenie – powiedział uroczystym tonem Joshua Twinoak. – Twoja rodzina i ty jesteście naprawdę wyjątkowi.

- Nie rozumiem…

- Zrozumiesz w swoim czasie, Arnoldzie – przerwał mu Indianin stanowczym tonem. – Daj to komuś, kogo chcesz ochronić. Komuś, kto może ochronić innych.

- Mówisz o tym, co dzieje się nocami.

- Myślę o tym, co się dzieje od dawna.

Nim Arnold zdążył zażądać wyjaśnień, Joshua najzwyczajniej w świecie odwrócił się i pomaszerował w stronę lasu, gdzie znikł po chwili pośród drzew.

MOTEL

Motel, w którym zatrzymali się na noc był tanią budą dla kierowców ciężarówek zagubionych na szlaku przy drodze międzystanowej prowadzącej aż do Chicago. Zarówno zapach, jak i czystość pozostawały czymś względnym w tym miejscu, ale miało niewątpliwą zaletę w tej chwili. Leżało daleko od Plymouth i nawiedzonego domu Cravenów.

Poszli spać bardzo szybko, nie zważając na śmigające po pobliskiej drodze samochody. Zmęczenie dało znać o sobie.

Obudził ich dopiero hałas, jaki czyniła jakaś ciężarówka rozgrzewająca silnik blisko ich pokoju. Dudnienie wysokoprężnych cylindrów a potem trąbienie potężnej syreny zadziałało jak najlepszy budzik.

Spojrzeli na zegarki ze zdumieniem rejestrując fakt, że dochodzi prawie jedenasta, a słońce wlewa się złocistymi smugami do przyciasnego pokoju motelowego szukając dróg przez szczeliny w prostych roletach.

Chwilę jeszcze trwało, nim opuścili swoje łóżka, a potem oddali pokój.

Śniadanie zjedli w barze koło motelu, gdzie serwowano naprawdę dobrą kawę i wyśmienite naleśniki – tradycyjne śniadanie amerykańskich kierowców, z których w większości składała się klientela.

Nit nie zwracał na nich uwagi i w końcu, grubo po dwunastej, wybrali się w drogę powrotną do „rezydencji Cravenów”. Nie obawiali się o bliskich, bo wcześniej telefonicznie potwierdzili, że wszystko u nich w porządku.

NOC W DOMU

Noc w domu przespali niespokojnie, reagując nerwowo na najmniejszy nawet szmer, podejrzany dźwięk, czy hałas. Dopiero, kiedy świt zaróżowił niebo nad lasem po wschodniej części domu, zasnęli na dobre. Bez snów, bez majaków, bez tajemniczych, niewidzialnych sił, próbujących wywlec ich z łóżek.

Obudziły ich telefony od reszty rodziny, która noc spędziła w motelu, kilkadziesiąt kilometrów od Plymouth. Szybka kawa i treściwe śniadanie pozwoliły tym spośród rodziny Cravenów, którzy pozostali w domu, zapomnieć przynajmniej na chwilę o przerażających wydarzeniach z poprzedniej nocy.

Opieka społeczna przyjechała popołudniem, kiedy Daniel wyglądał już jako, tako. Dwóch pracowników. Młoda, sympatyczna ale i podejrzliwa kobieta i nieco starszy Azjata. Ona nazywała się Ewangelina Ross, on Bruce Lin.

Byli uprzejmi, stonowani, ale też podejrzliwi. Siedli w kuchni, z chęcią przyjęli zaproponowaną kawę i rozmawiali z Danielem blisko godzinę. Musiał przyznać, ze była to naprawdę dobra rozmowa. Nie szukali dziury w całym. Wysłuchiwali opowieści o śmierci Karen, o tym, jak dzieci ją przeżyły, o przeprowadzce do Plymouth.

- To normalne zachowanie. Córka pragnie pana atencji i zaangażowania, panie Craven – podsumowała rozmowę młoda urzędniczka. – Jej rany nie były groźne, więc były raczej próbą zwrócenia na coś pana uwagi, nie prawdziwym zagrożeniem. Ona nie chciała się skrzywdzić. Chciała pana zaangażowania, jak już mówiłam. Była próbą wołania o pomoc, chociaż bardzo bezpośrednią, Wiem, że pan jest zajęty i pracuje teraz ponad siły, by zapewnić rodzinie należyty status materialny, ale proszę nie zapominać o potrzebach psychicznych dzieci. Może niech pan weźmie kilka dni wolnego i spędzi ten czas z dziećmi. Pomoże im pan w trudnej adaptacji do nowego miejsca, nowej sytuacji.

Ewangelina Ross podała mu wizytówkę.

- Na razie nie założymy karty. Proszę to potraktować jako akt dobrej woli z naszej strony. Stara się pan zadbać o bliskich, to widać. Ale córka jest w bardzo trudnym wieku. Potrzebuje więcej uwagi, autorytetów. Musi pan zapewnić jej właściwą opiekę, inaczej sytuacja może się powtórzyć. Gdyby zauważył pan coś dziwnego, co dzieje się z córką, proszę zadzwonić na mój numer. Chętnie panu pomogę. Nie tak dawno sama byłam zbuntowana nastolatką, nawet uzależnioną od narkotyków, a teraz potrafię przekuć moje doświadczenia w pomoc dla innych zagubionych dzieciaków.

Pożegnali się z nim uprzejmie, a kiedy odjechali Daniel odetchnął z ulgą. Nalał sobie kolejną filiżankę kawy i usiadł w fotelu przy oknie. Nie wiadomo dlaczego, słowa Ewangeliny powracały do niego, jak bumerang.

„Nie chciała się skrzywdzić”, „chciała pana uwagi”, „pana zaangażowania”, „była próbą wołania o pomoc”, „bezpośrednią”.

Nagle szuflady w kuchni wyleciały na podłogę, jedna po drugiej, niczym wyszarpnięte niewidzialną ręką z prowadnic, a ich zawartość z hukiem i brzękiem rozsypała się po całej podłodze. Daniel podskoczył gwałtownie, przerażony tym niespodziewanym spektaklem. Oblał sobie kawę spodnie i z sykiem frustracji i gniewu poszedł spłukać plamę do łazienki.

Kiedy wrócił zobaczył, że sztućce na ziemi ułożone są w jakiś krótki napis MAUDIT.

Samochód Megan podjechał pod dom i po chwili cała rodzina znów była w domu.

Była godzina 1:17 po południu. Szóstego lipca.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 08-02-2015 o 16:33. Powód: czujność Ravanesh
Armiel jest offline