Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-01-2015, 10:50   #41
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Jake siedział nieruchomo i patrzył w jeden punkt przed siebie. Na słowa ojca tylko skinął głową. Czuł się jakby coś wyżęło go całkowicie z energii. Nie miał siły się podnieść. Widać było że ostatnie wydarzenia zrobiły na chłopaku wielkie wrażenie.
Usiłował wytłumaczyć sobie racjonalnie co się stało. No najprościej to by było tak… Spił się, wyjarał jointa, bzyknął tą dziewczynę i stracił potem orientację w terenie więc biegł jak kretyn przed siebie aż w końcu cudem znalazł się w domu. Tyle że… no właśnie.
Nie wypił ani wyjarał tyle by urwał mu się film. Przecież za całą imprezkę wypił trzy puszki, nie więcej. Jointa też pociągnął parę razy tylko. No i co się stało z Ravenną? No i czemu był nagi, gdzie się podziało jego ubranie, komórka? Przecież nie rozbierali się całkiem, to pamiętał jeszcze. Gdzie ona przepadła? Czemu zostawiła go. To z takich racjonalniejszych wątków, bo tego wrzasku nad głową nie chciał pamiętać. Zacisnął oczy i odruchowo zatkał uszy jak tylko wspomniał ten dźwięk.
A jeszcze to co się stało z Maddie. Aż tak to wszystko źle na nią wpłynęło? Ta przeprowadzka i kruk i cały ten syf? Nie był w stanie uwierzyć że mogła coś takiego zrobić. Odnalazł ojca, odczekał kiedy można było zamienić z nim kilka słów na osobności.
- Tato ja… - zerknął na ojca po raz pierwszy odkąd usiadł w salonie. - To nie było…
Urwał i pokręcił głową.
- Tu się dzieje coś nienormalnego. - dokończył cicho. -Wiem jak to brzmi i nie chcę byś myślał że się próbuję wykpić czy usprawiedliwiać…
Odetchnął głębiej, pomilczał chwilę.
- Terrence Harper. - powiedział w końcu, odwracając głowę. - Taksydermista z okolicy, chyba jego znak jej na tym kruku z pokoju Maddie. Może trzeba z nim pogadać. Ja… gdybym mógł wczoraj zadzwonić, to bym to zrobił. Nie wiem co się stało…
Ojciec obejrzał się na syna. Siedział w salonie w fotelu już od dobrych kilku minut zanim przyszedł Jake. Miał usiąść tylko na moment. Tak, o. Złapać oddech. Jego skrzynka z narzędziami, którą wygrzebał stała obok, a on sam przebrał się w zniszczone jeansy i koszulę. Miał zamiar w końcu wziąć się za tą dziurę wyrąbaną w poddaszu przez Steve’a. Zobaczyć co będzie musiał dokupić. I czy poradzi sobie z tym sam. Zająć myśli.
Westchnął.
- Nie wiesz? Jake… Wróciłeś nagi do domu. Znalazłem Twoje rzeczy nad samym jeziorem. Ubrania, komórkę... Wiesz co sobie pomyślałem?
Westchnął ponownie i przez chwilę jakby się uśmiechnął smutno. Szybko jednak pokręcił głową.
- Więc co nienormalnego Ci się wczoraj przydarzyło?
Jake długo milczał, bo nie wiedział co powiedzieć. Było mu wstyd, a jednocześnie jego charakter hamował go przed tą rozmową. No co ojcu powie? Że poszedł w krzaki z dziewczyną, którą spotkał godzinę wcześniej. Potem najprawdopodobniej odjechał po wypitym piwsku i wyjaranym ziole, po czym wystraszył się cholera wie czego… Sowy, jakiegoś pieprzonego ptaszydła i biegał gołodupny jak debil zanim nie trafił przypadkiem do domu? No ale z drugiej strony Jake jakoś tak w tyle głowy czuł, że wokół zbiera się jakiś shitstorm. Nie wiedział czy to to miejsce, czy ludzie, czy oni sami ale coś nie było w porządku.
Przestąpił z nogi na nogę, podszedł parę kroków do okna i zmusił się do powiedzenia paru zdań.
- Ten kruk w pokoju Maddie… Sprawdź faceta, o którym ci powiedziałem. Może on zapamiętał dla kogo… sam nie wiem. Pomyślisz że zwariowałem, ale… - odetchnął ciężko. - Coś usłyszałem w lesie. Coś co przeraziło mnie tak, że byłem w stanie tylko uciekać na oślep.
Wyrzucił końcówkę jednym tchem i zamilkł znowu.
Ojciec pokiwał głową. Nie dało się z jego twarzy ocenić, czy wierzy synowi. Po chwili wskazał na ubranie Jake’a.
- Na razie to się przebierz. Pomożesz mi zrobić porządek na strychu. Za stropem, w którym Steve zrobił dziurę jest trochę śmieci i chyba jakichś rzeczy po poprzednich właścicielach… Trzeba to ogarnąć.
To powiedziawszy, wziął skrzynkę i skierował się w stronę schodów. Zatrzymał się jednak i odwrócił w stronę syna.
- Byłeś z kimś kiedy usłyszałeś to co Cię przeraziło?
- Nie. Wtedy byłem sam. - Uciął szybko i znowu odwrócił wzrok, choć teraz trochę z innych powodów. - Znaczy…
Taaak, chyba lepiej już powiedzieć prawdę, bo jak inaczej wytłumaczę to że łaziłem goły?
- No… wcześniej poznałem dziewczynę…- zaczął dukać jeszcze, ale w końcu zamknął się i zerknął na ojca.
Daniel kiwnął głową. Mecz wczorajszego popołudnia należał do Jake’a, a młodość miała swoje prawa. Jedną z pierwszych myśli było, czy w tym całym “nie wiem co się stało” doszło do tego czym skutkuje poznanie dziewczyny i czy w związku z tym nie zapomniał o zabezpieczeniu. Ale Daniel przegnał tę myśl tak szybko jak się pojawiła.
- Ona też to słyszała?
- Nie, wtedy już byłem sam. Nie wiem jak to się stało ale ocknąłem się w lesie. Ravenny nigdzie nie było, nie wiedziałem jak wrócić nad jezioro i co się stało… no z moim ubraniem. I wtedy to usłyszałem. Zacząłem biec, resztą już znasz… Nie chciałem żeby tak wyszło, znaczy.... - zaczął się plątać trochę. - No żebyś musiał mnie szukać, kiedy Maddie…
Brwi ojca ściągnęły się gdy ten zamyślił się nad czymś.
- Masz numer telefonu do niej? Albo do kogoś kto by ją znał? Wiesz czy wróciła z lasu?
- Nic nie wiem, nie… rozmawialiśmy wiele. Znam tylko imię. Przypuszczam że jest tutejsza, bo była chyba ze znajomymi. - Jake znowu zerknął na ojca. - Nie wiem co się z nią stało. Jak się ocknąłem nie było jej w pobliżu. Próbowałem wołać, ale nie odpowiedziała. Spróbuję się dowiedzieć czegoś o niej od chłopaków. Znaczy… jak już zdejmiesz szlaban.
Ojciec przez chwilę jeszcze myślał nad czymś, po czym kiwnął głową i bez słowa ruszył na górę.

Jake ruszył do pokoju, zerknął po drodze do Maddie. Chciał z nią pogadać, ale nie znalazł sił. Noc wyprała go z energii zupełnie, miał ochotę położyć się na wyrku i nie wstawać przez miesiąc. Zerknął na swój zabłocony telefon komórkowy, który znalazł ojciec.
To nie było w jego stylu. Jake zawsze był naenergetyzowany, pełen energii. Nie cierpiał nudy i bezruchu, teraz zaś od pół godziny gapił się w telefon na biurku, ciągle nie mogąc pozbyć się z głowy tego krzyku. Co dziwnego, Ravenna kiedy zniknęła wtedy w lesie, zupełnie zniknęła też z jego myśli. Z pewnym momencie zaczął się zastanawiać czy to w ogóle było realne. Może od początku ona też była częścią jakiegoś chorego majaku, który go przeraził. Potrząsnął głową, przetarł oczy. Nie chłopie, dość tego. Weź się cholera w garść.
Na propozycję ojca wspólnego zabunkrowania się w jego pokoju na noc, pokiwał głową. To był dobry pomysł. Choć przeszły mu już podejrzenia o to że to są wszystko żarty tubylców, to zaraz poparł jego inicjatywę.
- U mnie dużo miejsca, na razie. Jeszcze sporo rzeczy mam w pudłach. - Poza tym nie mówił tego na głos, ale ojciec chyba też chciał aby Maddie nie była w nocy sama.
 
Harard jest offline  
Stary 25-01-2015, 11:21   #42
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MADDISON, JAKE, STEVE

Na początku, kiedy rozłożyli materace w jednym z pokojów, było to trochę sztywne i dziwaczne. Nie byli już dziećmi. Każde z nich było lub uważało się za dorosłe. Steve był w Paryżu i pracował, Jake uważał się za stuprocentowego, młodego samca, a Maddison za dojrzalszą, niż miała lat.

Więc na początku zwyczajnie leżeli nasłuchując dźwięków, które odbiegały by od normy. Potem jednak napięcie rozluźnił Steve jakimś durnym żartem. W jego ślady poszedł Jake i nawet najbardziej przerażona Maddison zaczęła się śmiać.

Potem znaleźli nowy temat. Zabawę pod nazwą „a pamiętacie, jak”.

A pamiętacie jak Mad wysmarowała wszystkie szafki masłem czekoladowym, gdy była małym berbeciem, a jak rodzice zaczęli sprzątać to okazało się, że to jednak nie było masło czekoladowe. A pamiętacie jak Jake polował na wróżkę zębuszkę, bo chciał zobaczyć skąd przylatuje i zabrać jej kasę. Albo czy pamiętacie jak Steve uciekał przed psem sąsiadów, tym no, jak mu tam, Torpedą i zgubił buty.

Każda kolejna opowieść była coraz pikantniejsza, zabawniejsza, aż w końcu śmiali się do rozpuku. W tej chwili byli rodziną, byli Cravenami, byli kochającym się rodzeństwem i ni straszne im były wszystkie duchy czyhające w tym nowym, nawiedzonym domu.

Poszli spać szczęśliwi, bliscy sobie jak nigdy kilka godzin wcześniej.
Gotowi stawić czoła wszelkiemu złu tego świata.

ARNOLD

Arnold drzemała w gabinecie, gdzie słyszał wyraźnie śmiechy wnuków. To były dobre, ciepłe, szczęśliwe śmiechy. Takie śmiechy były jak drogowskaz dla jego zabłąkanej pamięci. Wskazywały ścieżki do zapomnianych dni szczęścia, młodości, życia.

Arnold nie bał się umierania. Bał się niedołężności. Bał się niezaradności. Bał się tego, że zapomni wszystko, wszystkich. Że zapomni nawet siebie.

I wtedy go zobaczył. Mężczyznę stojącego w gabinecie, w kącie, przy regalach z książkami. Tymi, które pozostawili poprzedni właściciele domu.
Mężczyzna uśmiechał się, więc i Arnold się uśmiechnął. Nieznajomy nie wyglądał groźnie. Wyglądał raczej smutno. Jak zagubione w ciemnościach dziecko.

- Powiedz im … - Arnold usłyszał szept mężczyzny.

Nadstawił czujniej uszu, wiedząc, że to co zostanie teraz powiedziane, będzie czymś niezwykle ważnym. Że ten mężczyzna chce ich ostrzec przed czymś, podać pomocną dłoń.

- Powiedz im, że on znów poluje.

- Kto?

- Weź to! Weź …

Mężczyzna wskazywał palcem jakąś książkę. Arnold podszedł bliżej i przyjrzał się obwolucie. Bez okularów, które zostawił na stoliku, nie mógł jednak odczytać tytułu.

- Musisz! – Powiedział nieznajomy, którego twarz nadal była ukryta w nienaturalnym cieniu.

- Co muszę? – dociekał Arnold nieco już poirytowany tymi półsłówkami.

- Za późno! Za późno!

Szept mężczyzny przesycony był panicznym strachem.

- Uciekaj! Są tutaj!

Arnold poczuł za sobą czyjąś obecność. Ale nie zdążył się odwrócić. Jakaś potężna siła szarpnęła nim w tył, wyrwała z ust stara urwany krzyk, a potem stracił świadomość.


MEGAN, DANIEL


Śmiech dzieci dobiegający do ich uszu był niczym remedium na stracone nerwy. Daniel nie pamiętał, by dzieci były tak radosne od czasów gdy, … Nie pamiętał, kiedy ostatnio słyszał, by się tak śmiały.

Za oknami wiatr popędzał chmury. Zanosiło się na deszcz. A dzieci śmiały się i śmiały. Ukołysani tym śmiechem i swoją bliskością w końcu zasnęli.
Bez żadnych duchów, koszmarów, lęków.

STEVE

Obudził się bez powodu, sam z siebie, w środku nocy. Obok słyszał oddechy. Niespokojny, nerwowy i pospieszny oddech Jaka. Lekki, spokojny oddech Maddison. Cichy, ledwie słyszalny oddech psa. I …

Zamarł sparaliżowany strachem, niezdolny ani się poruszyć, ani otworzyć oczu, ani zmienić pozycji. Po prostu leżał i słuchał jeszcze jednego oddechu. Straszliwego, obcego, nie należącego do nikogo z nich oddechu.

Odgłos rozbrzmiewał tuż obok. Steve czuł wręcz czyjąś obecność, czyjąś bliskość.

Oddech odbijał się w pustym pomieszczeniu, kołatał w jego uszach, oplątywał swoją głębią, jak sieć pajęcza muchę.

- Madd – zdołał wydusić przez ściśnięte strachem gardło. Ledwie cichy pisk. Nic więcej.

- Jake – Steven wydusił z siebie kolejny pisk.

Chien warknął, szczeknął, obudził się i przerażający oddech ucichł.
Steve zobaczył, jak obok niego Jack budzi się z gwałtownie z krzykiem.

JAKE


Zasnął gdzieś w połowie ostatniej, sennej opowieści Stevena. We śnie nawiedził go koszmar.

Pełzał pośród błota, przerażony, jak wtedy, gdy zagubił się w lesie. W nosie czuł smród spalenizny. Duszący dym wdzierał się głęboko do płuc. Wypełniał je paskudnym, smolistym odorem.

Do zlepionych błotem i krwią uszu Jake'a dobiegały rozedrgane, przeraźliwe dźwięki, podobne do tych, które słyszał w lesie, lecz nie tak straszliwe.
W ustach chłopak czuł smak krwi. Gęsty i słonawy, podobny do tego, kiedy Olaf Bringston sfaulował go butanie podczas mecz, albo gdy wdał się w bójkę z Karlem Romero o jakąś dziewczynę.

Nagle Jake poczuł, że coś chwyta go za włosy, unosi głowę w tył, a potem poczuł jak zimne ostrze, rozcina mu skórę na gardle, głęboko otwierając tchawicę, arterię.

Obudził się z wrzaskiem, widząc że obok siedzi też Steve.


MADDISON


Sama nie wiedziała, kiedy zasnęła. Potrzebowała snu. Bardzo.

Przyśnił się jej Arnold. Dziadek rozmawiał w gabinecie z jakimś mężczyzną. O czymś rozmawiali. A potem nagle usłyszała, jak dziadek krzyczy i jak krzyczy Jake obok niej.

Otworzyła oczy. I wtedy poczuła, jak jakieś zimne, lodowate dłonie chwytają ją za stopy i zaczynają ciągnąć z materaca na podłogę, prosto w stronę otwartych drzwi na korytarz.

Wrzasnęła przeraźliwie.


MADDISON, JAKE, STEVE


Steve i Jake ujrzeli, jak Maddison budzi się obok nich, i nagle zaczyna szorować brzuchem po podłodze, ciągnięta w stronę otworzonych drzwi na korytarz.

Jej szamoczące się nogi wierzgały uniesione w powietrze. Rozcapierzonymi dłońmi próbowała przytrzymać się podłoża, ale bez skutku.

Wyglądało to tak jakby ktoś ciągnął ją w stronę drzwi, chociaż pokój był pusty!

Obaj chwycili siostrę za ręce! Jeden za jedną, drugi za drugą! Rozpaczliwie trzymali walcząc z niewidzialną siłą, ciągnącą z drugiej strony.

Maddison wrzeszczała przerażona. Chłopaki również krzyczeli. A to coś szarpało i ciągnęło Maddison w stronę drzwi nie robiąc sobie nic z wysiłków obu braci, by utrzymać siostrę w pokoju.


DANIEL


Usłyszeli krzyki. To wrzeszczały dzieciaki. Rozpaczliwie, przerażone, zagubione.

Daniel nie namyślał się wiele. Wyskoczył z łóżka i popędził w stronę, skąd dobiegały krzyki.

Wpadł do pokoju widząc, jak Maddison unosi się do połowy w powietrzu, jak wierzga nogami, jak Steve i Jake próbują utrzymać ją na miejscu.
Córka wrzeszczała, chłopaki krzyczeli do niej, by się trzymała, pies Steve'a jazgotał próbując ugryźć niewidzialnego przeciwnika, a Daniel zdębiał.

Cała te scena przypominała, jak żywcem wyjęta, scenę z jakiegoś horroru o mściwym demonie. Tylko, do cholery, to nie był tani film. To było życie. Ich życie!

I nagle, bez chociażby sygnału ostrzegawczego, tajemnicza siła trzymająca Maddison puściła i dziewczyna rąbnęła o podłogę, momentalnie kuląc się w pozycji płodowej, płacząc i krzycząc. Daniel podbiegł do córki, czując w pewnym momencie, jakby obok niego przemknął podmuch wiatru cuchnący zepsutym mięsem i ropiejącymi zębami.

Przykucnął przy Maddison, podobnie jak dwaj bracia. Na szyi Jake'a zobaczył krew, której wcześniej nie było. Jakby głębsze zadrapanie przy goleniu, a na kostkach córki, w miejscu gdzie mogły trzymać ją niewidzialne ręce, zobaczył wyraźnie zaznaczające się na jasnej skórze, sine wybroczyny.

MEGAN

Daniel wybiegł w stronę krzyków, a Megan poderwała się z łóżka i ruszyła za nim. Nim jednak dobiegła do drzwi te zatrzasnęły się jej przed nosem! Chwyciła klamkę wołając Daniela, ale ten jej nie usłyszał, a drzwi nie chciały puścić, chociaż szarpała z całych sił.

- Daniel! – wrzasnęła.

Lecz jej krzyki zagłuszyły krzyki dochodzące z pokoju, w którym spały dzieciaki.

I wtedy poczuła, że już nie jest sama w pokoju. Że ktoś lub coś stoi za jej plecami. Zacisnęła ze strachu powieki, lecz wrażenie obecności nie znikało.
Odwróciła się wbrew sobie, sparaliżowana ze strachu licząc, że pokój będzie pusty, a te dziwaczne, potworne uczucie, które ją nawiedziło, okaże się tylko wytworem jej imaginacji pobudzonej przez nocne krzyki.

Jednak nie! O mało serce nie wyskoczyło jej z piersi, kiedy zobaczyła postać stojącą po drugiej stronie pokoju, pod oknem. Megan nie mogła uwierzyć własnym oczom!

To była Karen!

Megan poczuła, jak wilgotnieją jej oczy. Jak zaciska się jej gardło – ze strachu i wzruszenia jednocześnie.

Nagle przez bladą twarz zmarłej siostry, żony Daniela i matki jego dzieci, przebiegł jakiś cień, oczy zalśniły dziko, okrutnie.

- Są moi! – wrzasnęło widmo i w jednym ułamku sekundy znalazło się przy Megan.

Megan poczuła, jak coś chwyta ją i ciska w tył, wprost na drzwi. Niczym szmaciana kukła rzucona w kat przez rozkapryszonego bachora pisarka uderzyła plecami w drzwi, które otworzyły się z trzaskiem. Megan znalazła się na podłodze w korytarzu. Spojrzała do pokoju, ale nie widziała już Karen, tylko łóżko na którym kilka godzin wcześniej kładła się spać razem z Danielem.

ARNOLD

Obudziły go krzyki. Znów.

Śnił jakiś sen. Chyba o tym, że był w gabinecie. Teraz jednak spał w swoim łóżku, w pościeli. Więc to musiał być sen.

Krzyki. Tak. Pamiętał. Jutro musi wcześniej wstać. Praca. Delegacja. Chyba.

- Martha! – krzyknął tak, by usłyszała go żona.

- Daniel znów jest głodny. Albo narobił! Zrób coś. Ja musze rano wstać, na litość boską! Kobieto!

Zadowolony z tego, jak załatwił sprawę, obrócił się na drugi bok. Krzyki ucichły. Dobra kobieta. Kupi jej kwiaty na przeprosiny po powrocie z delegacji , bo może był za ostry?

Musiał. Przecież musi mieć siłę pracować na ich utrzymanie. Rolą mężczyzny jest praca, kobiety rodzenie i wychowywanie dzieci. Tak ten świat jest ułożony i tak zapisano a konstytucji Stanów Zjednoczonych.
Znów pogrążył się w niespokojnym śnie.
 
Armiel jest offline  
Stary 05-02-2015, 23:19   #43
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Steven siedział w kucki na podłodze, tuż obok skulonej i łkającej Maddison, oddychając ciężko. To co się zdarzyło, nie mieściło się w głowie. Taki nagły atak… TEGO… Nagła, przerażająca myśl poraziła go. Rozejrzał się wokół.

- Gdzie Megan? Gdzie dziadek!? - chciał krzyknąć, lecz z jego zduszonego strachem gardła wyrwał się zaledwie głośniejszy pisk.

Maddie drżąca na całym ciele uniosła wreszcie przerażone oczy lustrując pokój, Zagrożenie, czymkolwiek było, musiało się oddalić. Widok ojca zadziałał kojąco na rozkołatane nerwy, uścisnęła nieświadomie jego dłoń z całej siły.
- Muszę stąd wyjść… Tu nie jest bezpiecznie. Muszę wyjść zanim on mnie zabije... - i jak w transie ruszyła w koszuli nocnej na korytarz powłócząc bosymi stopami.

Daniel pomógł córce wstać i otoczył ją mocno ramieniem.
- Wszyscy na dół do salonu - rzucił do chłopaków wychodząc na korytarz gdzie ku jego zdumieniu pod ścianą naprzeciw drzwi do jego pokoju leżała Megan. Chciał podbiec do niej, ale silnie zaciśnięta dłoń Maddy zatrzymała go w miejscu. Wziął córkę na ręce i ruszył szybko w kierunku szwagierki.
- Meg? Jesteś cała? Co się stało?

Głowa kobiety jakby w zwolnionym tempie odwróciła się w jego stronę, jakby bała się oderwać spojrzenie od czegoś co z pewnością widziała w tamtym pokoju. Krwawiła z rozcięcia na skroni ale nie to było najgorsze. Jej oczy... niemal zwierzęco przerażone, na granicy obłędu. Z trudem zogniskowała wzrok na Danielu i boleśnie powoli uniosła rękę, wskazując palcem wnętrze jego sypialni.
- To... to... to... - przez ściśnięte strachem gardło przeszedł jedynie piskliwy szept - ...to Karen... ona... - Meg zaczęła trząść się jak w febrze - ...ona wróciła…
Daniel delikatnie postawił córkę obok szwagierki i odwrócił się do chłopaków.
- Jake, Steve! Pomóżcie zejść Maddy na dół. Steve, znajdź dziadka - zapalił światło w swojej sypialni. Szybkie obrzucenie wzrokiem pomieszczenia niczego nie ujawniło. Zamknął drzwi - Meg, możesz iść? - schylił się by pomóc jej wstać - Musimy zejść na parter.

- Jaaak... to? Mama? - twarz Maddie wykrzywił dziwny grymas. - Widziałaś mamę? Gdzie? - i na czworakach ruszyła do pokoju ciotki.

- Maddy, nie! Stój! - krzyknął za nią ojciec. Klęcząc obok Meg nie zdążył już jednak jej sięgnąć. Obejrzał się na chłopaków, których dziewczyna musiałaby minąć by faktycznie dojść do pokoju Meg - Jake, Steve, ruszcie się!
Złapał trzęsącą się szwagierkę w pół pod ramiona i czy była do tego zdolna, czy nie, powoli postawił ją na równe nogi.
- Meg, Meg! - skupił jej wzrok na swoich oczach - To odeszło na razie. Ale nie możemy zostać na piętrze.

Jake zamrugał oczami zupełnie jakby wybudził się z transu. Jakby to co się działo przed jego oczami było jeszcze częścią tego pieprzonego koszmaru o podrzynaniu gardła. Owszem ktoś ciągnął za nogę Maddie starając się nie dać jej wywlec z pokoju ale to nie ja. To ten Jake ze snu. Na pewno ze snu, przecież na jawie takie rzeczy się nie dzieją.
Dopiero ostry głos ojca spowodował że chłopak ruszył się z miejsca i złapał siostrę za ramię.
- Czekaj Maddie. Tam nic nie ma, chodź zejdziemy na dół.
- Ale Megan sama mówiła o mamie… - dziewczyna wydawała się mocno rozbita tym nocnym koszmarem. Pozwoliła się poprowadzić bratu za ramię i grzecznie zaczęła schodzić po schodach. - Jake… co to było? Widziałeś to, prawda? Dlaczego złapało mnie za nogi? Co chciało ze mną zrobić?

Steven podtrzymał siostrę pod drugie ramię, pomagając im zejść po schodach. Zaraz za nimi szli już Daniel i Megan.

- Wszyscy to widzieli Maddie. Ojciec też - chociaż starał się utrzymać spokojny głos, ten drżał mu jeszcze. - TO już sobie poszło. Chodźmy na dół, tak jak kazał tata.

Gdy pokonali schody Steve spojrzał na rodzeństwo.

- Dacie sobie radę? - spytał i nie czekając na odpowiedź popędził do pokoju dziadka.

Daniel usadził nadal półprzytomną z przerażenia Meg obok rodzeństwa. Potem kucnął obok Maddy i czule pogłaskał ją po głowie.
I opuściwszy głowę usiadł w fotelu po przeciwnej stronie. Po chwili schował twarz w dłonie oparte o kolana i zastygł w tej pozycji.

***

Steven zastukał w drzwi i nie czekając na odpowiedź szarpnął za klamkę. Sięgnął ręką do włącznika światła.

- Kochanie... - mruknął Arnie sennie obrócony nosem do ściany. - Nie możesz ciszej przewijać Danielka? I zgaś światło proszę.
Nakrył się prześcieradłem na głowę.

Wnuk odetchnął z ulgą. Przynajmniej wyglądało, że u dziadka wszystko w porządku. Podszedł do łóżka i położył dłoń, na ramieniu schowanego pod pościelą mężczyzny.

- Dziadku, to ja, Steven. Wszystko w porządku? Tato prosi, żebyśmy zeszli na dół, do salonu.

Arnold otworzył jedno oko wciąż leżąc na poduszce, ale i tak mrużył je przed atakiem blasku zapalonego światła lampy.
- Daniel, no co ty? - przetarł twarz patrząc na młodzieńca w myślach analizaując słowo “tato”. - Że dziadek Steven przyjechał? Dlatego już nie śpisz? Stało się co, że tak w środku nocy? - zapytał i zerwał się energicznie na łóżku do pozycji siedzącej.

- Dziadek Steven? - początkowo nie zrozumiał, później jednak przez jego twarz przebiegł lekko dostrzegalny uśmiech. Choroba dziadka była dla niego błogosławieństwem. Żył we wspomnieniach, nieświadom. - Tak, babcia... Martha prosiła żebyś zszedł na dół. Mamy gości. Przyjechali yyy... znajomi dziadka.

Podał mu rękę pomagając wstać.

- Znajomi…?

Arnold wstał skołowanym wzrokiem omiatając pokój i poszedł za młodzieńcem

***

Najpierw poczuł dłoń córki na swoim ramieniu a później jej niepewny głos.
- To co teraz?
Jake popatrywał raz po raz na siostrę i na drzwi. Był nakręcony jak sprężyna, by w jednej sekundzie uciekać, albo walczyć znowu z tym…
- Coś mi się śniło. - Powiedział w końcu, tak by po chwili ciszy jaka zapadła po pytaniu Maddie, usłyszeć cokolwiek, nawet swój głos. Odchrząknął, chcąc pozbyć się drżenia.
- Coś chyba się paliło, pożar jakiś… Ktoś próbował złapać mnie... - odruchowo złapał się za zaczerwienione gardło

Ojciec uniósł głowę po słowach Jake’a. Zamrugał oczami. Spojrzał na Maddy. Położył rękę na jej dłoni i zsunął ją ze swojego ramienia. Potem wstał. Podszedł do syna.
- Pokaż mi to - powiedział odchylając lekko na bok jego głowę - Masz krew na szyi Jake. Maddy… usiądź obok. Odsłoń kostki. Nic was więcej nie boli? Meg? Jak się czujesz? Nie dotykaj już tej skroni. Poczekajcie chwilkę, przyniosę coś żeby to opatrzyć…
Po czym pobiegł do kuchni po lód i apteczkę.

W międzyczasie Arnold wszedł do salonu przyprowadzony przez Stevena.
- Dobry wieczór państwu. - senior kiwnął głową dziarsko i poprawił spadającą na czoło siwą grzywę zaczesawszy do tyłu. - Craven Arnold. Nocujecie państwo… ? - zaczął, lecz nie dokończył pytania, gdyż rozejrzał się po domu skonsternowany. - Danny, czy my nocujemy u nich synku? - zapytał konspiratorskim szeptem stojącego obok wnuczka.

- Tak... - chciał powiedzieć "dziadku" ale szybko ugryzł się w język. - Usiądź, zaraz pewnie się wszystko wyjaśni.

Podprowadził Arniego do wolnego fotela.
Arnold usiadł i wziął do ręki książkę, popatrzył na okładkę i odłożył z powrotem. Siedział spokojnie z sympatycznym wyrazem twarzy przyglądając się wszystkim.

Megan na widok Arniego otrząsnęła się z odrętwienia i spojrzała po reszcie zgromadzonych. Wyglądali dość żałośnie i przerażająco zarazem.
- Ksiądz… - musiała odchrząknąć, bo głos jej się załamał - Chyba powinniśmy wezwać księdza… coś z tym domem jest nie tak… - trzęsącą się dłonią przeczesała włosy, zupełnie nie zauważając zlepiającej je świeżej krwi.

Steven skrzywił się na słowo ksiądz. Nie był specjalnie wierzący.

- Może szaman byłby lepszy - rzucił z przekąsem, chociaż po głębszym zastanowieniu, ta myśl nie wydawała mu się już taka głupia. - Albo jedno i drugie - dodał już całkiem poważnie.

- Ja nadal uważam, że trzeba przeczesać archiwum lokalnych gazet w bibliotece i poszukać wszystkiego co się da o tym domu, poprzednich lokatorach i Hortonach - dodała nieco drętwym głosem Maddie. - I jeśli się da, namierzyć kogoś kto Hortonów pamięta. Relacje żyjących świadków wnoszą zawsze najwięcej. To znaczy… na filmach. Ja się tym jutro zajmę, od rana. Zbieraniem informacji. No i bedę mogła wyjść z tego domu…

- Kochanie? - Arnie odezwał się z fotela, patrząc obok Maddie. - Co się dzieje? - uniósł brew.
- Niemożliwe… - szepnął po chwili patrząc po wnukach. - Ach… - powiódł wzrokiem od drzwi do krzesła przy regale z książkami. - Zapomniałem?
Pokiwał głową przytomniejszym już spojrzeniem wracając do rodziny.

- Wszystko w porządku dziadku - Steven położył dłoń na ramieniu seniora. - Mieliśmy przed chwilą w domu wizytę… intruza. Ale wygląda na to, że sobie już poszedł. Czy to nie przypadek - zwrócił się do wszystkich, - że wszystkie “ataki” zdarzają się o trzeciej w nocy? Powinniśmy następnym razem być przygotowani. Aby nie zastał nas śpiących i bezbronnych. Przeanalizujmy może to co się dzisiaj przydarzyło.

Usiadł obok fotela po turecku, na podłodze.

- Coś mnie obudziło a później zobaczyłem jak TO ciągnie Maddison w kierunku drzwi. Chien też TO czuł. Z Jakiem - kiwnąl w kierunku brata głową - próbowaliśmy wyrwać Maddie. Wtedy wszedł tata i TO uciekło. Megan?

Spojrzał pytająco w kierunku ciotki.

- Tak Martho - wtrącił dziadek mówiąc do siedzącej na krześle obok żony. - wygląda na to, że w tym domu straszy...

- Nie.

Arnold pokręcił przecząco głową.

- Nie wiem, ale Daniel z Megan na pewno coś wymyślą. - mówił siląc się na przekonanie.

- No właśnie Maddie, jak się czujesz? Nie boli cię nic po tym ataku? Babcia mówi, że widziała to wszystko również, więc tylko ja jak zwykle byłem nieobecny tam, gdzie powinienem. - westchnął.

- Racja. - Jake przyłożył podany lód do gardła. - Musimy też ustalić co z tym wszystkim mają wspólnego kruki. Może jeszcze historia tego miejsca? Mówię o okolicy nie tylko domu. W moim koszmarze… paliło się coś. Może coś na ten temat. I Steven ma rację, może następną noc spędzimy… gdzieś indziej? Muszą tu mieć jakiś motel czy coś prawda? Zanim… zanim nie wymyślimy co dalej.

Blada jak ściana Megan długą chwilę wpatrywała się w osłupieniu w Arniego, nim wreszcie wykrztusiła - Jak to... Martha mowi? Ty... Ty z nią rozmawiasz?

Arnold popatrzył na pisarkę zdziwiony.
- No tak. - ściągnął brwi. - A cóż w tym dziwnego? - przeniósł wzrok z niej na wnuczków a potem obok Megan.

Steven patrzył na dziadka nie będąc pewien, czy ciągle jest w swoim, lepszym świecie czy już z nimi tutaj.

- Tylko nie mów, że jest obok mnie… - kobieta w panice rozejrzała się dookoła, jej głos znów modulował w stronę przerażonego pisku - ...i nie mów mi, że Karen też tu widzisz… - złowróżbne “są moi!” odbiło się echem w jej głowie, niemal ją rozsadzając… Megan objęła głowę dłońmi a z jej gardła wyrwał się pełen bólu krzyk, będący desperacką próbą zagłuszenia tamtego wrzasku.

Maddison zupełnie ignorując wybuch paniki ciotki uśmiechnęła się z nadzieją.
- Dziadku, ależ to wspaniałe wieści! Skoro mama i babcia też tu są to mogłyby… no nie wiem, ochronić nas? Przecież też są duchami, na pewno wiedzą o tym złym upiorze, który nas nachodzi. Musimy się z nimi skontaktować! Przez medium albo… tabliczkę ouija?

Megan ucichła i wpatrzyła się w dziewczynę jakby zobaczyła kolejnego ducha.
- Arnie właśnie rozmawia z Marthą jakbyś nie zauważyła a Karen… Karen… - znów miała przed oczami tamto wściekłe widmo, po policzkach płynęły jej łzy - Karen nie zjawiła się, by pomóc… - wyjaśniła łamiącym się głosem, obejmując ciasno rękami i kołysząc lekko - Rzuciła mną o drzwi jak szmacianą lalką… mówiła… nie… wrzeszczała, że jesteście jej… miała tyle nienawiści w oczach… nie wzywajcie jej… pozwólcie jej odejść… pozwólcie odejść… - spotkanie z duchem zmarłej siostry porządnie wyprowadziło ją z równowagi i przeraziło bardziej, niż wszystkie duchy tego domu razem wzięte.

- Że co zrobiła?! - krzyknął Steven. - Nie uwierzę, że mama... - Zamilkł na chwilę. Co dokładnie powiedziała? Jesteś pewna, że zaatakowała ciebie a nie że... TO w pewnym momencie puściło Maddie. Może mama to przegoniła?

Arnold chciał odpowiedzieć Megan, lecz na słowa Maddie zamknął usta i obserwował rodzinę. Kiedy głosy zaczęły się łamać, podnosić, emocje kłębić w salonie, Arnie patrzył już tylko na Marthę. Uśmiechnął się czule, wstał i wyprostowany, jakby mu odjęło ze dwadzieścia lat, ruszył ku niej.
- Z wielką przyjemnością. - oznajmił swobodnie.
Idąc przez parkiet wyciągnął rękę i ujął dłoń żony w momencie, gdy iglica starego adapteru opadła na płytę i z tuby głośnika popłynęła, wypełniająca dom melodia.

Arnold tańczył z ukochaną partnerką płynąc po sali.

- Co się na litość boską dzieje? - Maddie powiodła wzrokiem za dziadkiem i nagle jakby doznała przypływu zdrowego rozsądku. - Czy tylko ja mam wrażenie, że mu się ostatnio znacznie pogorszyło? Potrzebujemy planu… - tu zerknęła na ojca - choć to powinna być twoja działka. Ja załatwiam lokalną bibliotekę i spróbuję namierzyć kogoś starego kto pamięta czasy Hortona. Jake spróbuje dowiedzieć się jak najwięcej o tym wypchanym kruku i dotrzeć do tego no… - zabrakło jej słowa - wypychacza zwierząt. Steve, może ty mógłbyś zabrać dziadka do jakiegoś lekarza, z nim na prawdę nie jest dobrze. Tato… nie żebym ci cokolwiek kazała, ale może… ksiądz? Albo szaman? Ja to bym dyskretnie obu tu sprowadziła na twoim miejscu. Oczywiście nie w tym samym czasie.

- Przydałoby się jeszcze wywlec, poświęcić i spalić to wszystko, co zostało po poprzednich właścicielach tego domu. - wtrąciła cicho Megan - I posypać prochy solą. A Arni… - zerknęła na tańczącego mężczyznę - ...wierzę, że naprawdę widzi Marthę. Jakby był na granicy obu światów. I że jest dla niego równie realna jak dla mnie… - przełknęła głośno ślinę - ...Karen.

Steven patrzył na dziadka z odrobiną rozbawienia zmieszaną ze smutkiem. Nie wiedział do końca jak poradzić sobie z tymi ambiwalentnymi uczuciami. Ostatecznie jednak chyba mu zazdrościł. Sam chciałby teraz być z mamą. Powiedzieć jej o tylu rzeczach o których powiedzieć nie zdążył.

Daniel nie odzywał się podczas oglądania, szczęśliwie jak się okazało drobnych zranień najbliższej rodziny. Najgorzej na tym wszystkim wyszła Meg, której kontuzja powstała na skutek zderzenia ze ścianą. Rozbita brew nie będzie dobrze wyglądać szczególnie jeśli spuchnie. Podał szwagierce okład z lodu do przytrzymania sobie. Poza tym jednak nikomu nic się nie stało.
Na tańczącego ojca spojrzał trochę jakby bez zdziwienia. Jakby i on zauważył, że z dziadkiem gorzej.
- Jest czwarta w nocy Maddy - odezwał się w końcu - Wszyscy coś widzieliśmy. Nikt nie wie co. - Nie powiedział tego, ale widać było, że o mamie i babci wspominać nie chce - Wiemy za to, że to się nasila z dnia na dzień. I że nie atakuje już tylko raz dziennie. Choć raczej ogranicza się do momentów gdy jesteśmy sami. Dlatego, żadne z Was nie będzie nigdzie szło beze mnie, lub bez Megan. Ewentualnie bez Steve’a. Tym bardziej, że spodziewamy się gości z opieki społecznej. W pierwszej więc kolejności z samego rana, pojedziemy z dziadkiem do lekarza. Wszyscy. Przy okazji może uda mi się porozmawiać z pielęgniarzem, który był tu wczoraj… Potem… Megan z Jake’iem dowiedzą się o tym co tak naprawdę się tu stało z Hortonami i… tymi późniejszymi. Proponuję zapytać Berta. Raporty policyjne mogą nie być do wglądu, ale sporo będzie można się raczej z posterunku dowiedzieć o przebiegu sprawy. Tak samo też zapytałbym na policji o tego teksydermistę. Jeden z nas ja, albo Steve, zostanie z dziadkiem. Drugi z nas pojedzie z Maddy załatwić motel dla trzech osób. I może do tej biblioteki. A na razie… zostaniemy tu na dole do rana.
Temat duchów wyraźnie starał się omijać.

- Nie wiem czy motel to taki dobry pomysł - odparła niepewnie Maddison. - Przez mój wypadek może w każdej chwili wpaść opieka społeczna. Jak to będzie wyglądało, że się wyprowadziliśmy do motelu? Nie mówiąc o tym aby nikt z nas nie wspomniał o duchach czy dziwnych sytuacjach, wezmą nas za wariatów i porozwożą po domach opieki i ośrodkach wychowawczych, a może nawet psychiatrykach. Wiemy, że to coś atakuje nocą. W okolicach trzeciej w nocy, prawda? W dzień nic się nie dzieje. Myślę, że mimo wszystko powinniśmy tu zostać, udawać przed Opieką że wszystko gra. Na moje nadgarstki ustalić wspólnie jakąś wiarygodną wersję. Coś co zwali winę na mnie i niestabilność nastolatków a ojca pozostawi czystym jak łza żeby się do niego nie dowalili i nie zaczęli dumać czy się nadaje do wychowywania dzieci.

Daniel zdecydowanie pokręcił głową.
- Nie, Maddy. Nie chcę ryzykować ponownie. Powiem, że zgodziłem się, żebyś nocowała u koleżanki. Zresztą porozmawiam z tym pielęgniarzem i dowiem się na czym stoimy. A i tak nocą nikt do nas z opieki nie przyjedzie. A to - wskazał dłonią na nadgarstki córki - To przydarzyło się znacznie wcześniej niż o trzeciej. Tak jak przygoda Jake’a w lesie. Nie Maddy. Nie zaryzykuję. Ty, Jake i Megan nie spędzicie tu następnej nocy. Nie zanim się nie dowiemy czegoś więcej.

Maddie wzruszyła jedynie ramionami i nie zakwestionowała już decyzji ojca.
- Powinniśmy się wszyscy choć trochę przespać - mimo wrażeń ziewnęła przeciągle i powlokła się po koc.

Megan odprowadziła nieco nieobecnym spojrzeniem siostrzenicę, po czym sama poszła w jej ślady, kierując się jednak nie w stronę pokoi a w stronę wyjścia, po czym nerwowo zaczęła przetrząsać kieszenie swojej kurtki. Jedną ręką nie szło jej to zbyt dobrze, więc ze złością rzuciła na podłogę najpierw worek z lodem, a wreszcie samą kurtkę, w której nie znalazła tego, czego szukała. Zrezygnowana powlokła się z powrotem do salonu, ale w połowie drogi zawróciła i rzuciła się do torebki, wzdychając wreszcie z ulgą. Rozległ się cichy szelest jakby coś się przesypywało, po czym znacznie już spokojniejsza pisarka odwiesiła kurtkę na miejsce, zabrała okład i powędrowała do kuchni by nalać sobie pół szklanki wody i wypić ją niemal duszkiem. Dopiero wtedy skinęła lekko głową.
- Nadal twierdzę, że trzeba tu zrobić gruntowne porządki. A wysyłanie mnie w takim stanie - tu wskazała na malownicze rozcięcie - z dziećmi do motelu to proszenie się o odebranie praw rodzicielskich. Myślę że jeśli mielibyśmy spać poza domem, to wszyscy razem. Nie osobno.

- Dlatego motel załatwię ja, lub Steve - przez chwilę milczał, ale pod nieustępującym spojrzeniem Meg, która trochę racji w tym ostatnim mogła mieć dodał już zupełnie nie stanowczo - Meg, proszę Cię. Zrób to tak by nie ryzykować tego. Ale ja tu muszę zostać…

***

Steven poczekał aż pozostał sam na sam z ojcem… no i dziadkiem, który był ciągle w swoim świecie. Podszedł do Daniela.

- Ja… wiesz… - ciężko było mu powiedzieć to co zamierzał. - Wczoraj nie powinienem, nie było mnie wtedy z wami, więc nie miałem prawa cię oskarżać, przepraszam - powiedział jednym tchem, bojąc się, że jak przestanie mówić, to nie uda mu się skończyć.

Ojciec przez chwilę patrzył na niego jakby nie do końca mógł sobie przypomnieć o czym on mówi. Potem jednak kiwnął głową.
- Zapomnij o tym, Steve - odparł - Prześpij się teraz.
Potem spojrzał na taczącego nadal Arnolda. Pokręcił głową. Sam nie wiedział, czemu jeszcze tego nie przerwał. Osobiście nie chciałby by najbliżsi pozwalali mu na tak długi ekshibicjonizm choroby. Z drugiej strony, Arnold zanim zaczął tańczyć wyraźnie wspomniał o Megan. I rozmawiał z nią. Jakby scena, którą widział była zupełnie teraźniejszą. A nie wspomnieniem… Maddy miała rację. Tacie się pogarszało.
Boże… dzięki, że nic się jej nie stało…
Nawet iskra dumy wkradła się w jego serce, gdy dziewczyna tak dziarsko podjęła się konkretnych decyzji. W większości takich, które i on by podjął. Ale nie w całości.
Ponownie wrócił spojrzeniem do najstarszego syna. Tym razem jednak jakby znacznie przytomniejszym. Jakby właśnie zdał sobie sprawę, że Steve… wieki całe minęły odkąd usłyszał od niego tak szczere “przepraszam”. Uśmiechnął się i skinieniem głowy wskazał na dziadka.
- To straszne, nawet szalone... ale nie mam serca mu tego przerywać - podszedł do Steve’a i położył mu rękę na ramieniu - Myślę, że zostanę jutro z dziadkiem. I ty pojedziesz z Maddy. Wiem, że nie muszę Ci tego mówić, ale pilnuj jej. I żeby… - tym razem spojrzenie ojca skupiło się na oczach Steve’a - wiem, że to co sobie zrobiła wczoraj nie było jej winą. Ale wiem też, że pali. Nie częstuj jej. I jakby chciała to nie pozwól. Dobrze?

Potem poszedł po kawę, a gdy wrócił usiadł wygodnie w fotelu i wziął się za lekturę aktówki, którą zostawił mu Arnold. Zdaję się, że należała do poprzednich właścicieli.
Ojcu szalonego tańca nie przerwał. A ten trwał i trwał. Aż się skończył. Gdy Arnie usiadł w końcu na kanapie, robiąc obok siebie miejsce dla wymyślonej Marthy…
Szaleństwo… Totalne szaleństwo.
Ale wyglądał przy tym i zachowywał się tak… tak, że Daniel się nie bał. Ze w jakiś dziwny sposób dodawało mu to odwagi.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 08-02-2015, 12:22   #44
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Zostali na dole do rana. Tak jak planowali. Pod kocami, wymęczeni.

A rankiem, już po śniadaniu, zaczęli wprowadzać w życie swój plan. I od razu natrafili na pierwszy problem.

Nigdzie nie mogli znaleźć Arnolda Cravena. Najwyraźniej, kiedy oni przysnęli wymęczeni nad ranem, rześki senior opuścił po cichu dom. Ruszyli na poszukiwania. Na dwa samochody, w małych grupkach, ale nie natrafili na jego ślad. Dopiero koło południa okazało się, że Arnold cały czas był w domu. W pokoju Stevena na poddaszu, który jakimś cudem ominęli.

- Musisz jechać o lekarza – zdecydowanie zażądał Daniel, kiedy już spotkali się w domu.

- Muszę to zagrać w golfa, synu – powiedział Arnold pokazując, że cokolwiek działo się z nim w nocy, już minęło.

Nie dał się przekonać, a Daniel nie chciał stosować siły na swoim rodzicu, i sprawa wizyty lekarza została oddalona przynajmniej do jutra.


MEGAN


Kawa smakowała wybornie. Cisto też było nienajgorsze. Zmęczenie po nieprzespanych nocach też dało się kontrolować.

- Nie mogę powiedzieć ci wiele więcej, niż to co słyszałem. Wtedy jeszcze nie pracowałem w policji. – Bert upił łyka swojej kawy i spojrzał na Megan. – Horton był zawsze dziwakiem. Odludkiem. Miał pieniądze, miał wpływy. Wiesz. Przyjaźnił się z rodziną burmistrza i samym burmistrzem. Facet miał obsesję na punkcie polowań, czystości rasowej, był wyjątkowym rasistą. No i strasznym militarystą. Miał więcej broni, niż nasz posterunek.

Pokręcił głową.

- I miał zaniedbaną żonę, którą zajął się mleczarz, gdy Horton był na kolejnym ze swoich polowań. Pech chciał, że wrócił wcześniej i zastał ich w niedwuznacznej sytuacji. Wtedy zastrzelił i ją i jego. Potem dzieciaki, bo uważał, że ukrywały przed nim jej zdradę, a na końcu siadł w swoim salonie, w ulubionym fotelu i strzelił sobie w głowę.

Bert mówił o wszystkim spokojnie, ale Megan zrobiło się nieprzyjemnie, gdy go wysłuchiwała.

- Postaram ci się wyciągnąć akta jego sprawy, ale są już w archiwum hrabstwa. Założę się, że pośrednik nieruchomości nie powiedział nic o tym i następnym zabójstwie, co?

- Nie – przyznała. – Nie powiedział.

- Nawiedzają was? –zapytał tak niespodziewanie, że aż ją zatkało.

- Kto? – zapytała niezbyt bystrze.

- Duchy. Horton i jego rodzina. Poprzedni właściciela, rodzina Viserów była przekonana, że dom jest nawiedzony. Skarżyli się na dziwne dźwięki, na plamy na ścianach, na hałasy i na zwierzęta. Wzywali różnych specjalistów. Inżynierów, chemików, ekspertów od gleby i zwierząt. A potem pani Melissa Viser wzięła siekierę i wymordowała całą rodzinę. Uciekając z miejsca zbrodni wpadła pod samochód pary nastolatków wracających z randki nad jeziorem. Zginęła na miejscu.

Przyglądał się jej uważnie.

- Wiesz. W miasteczku mieszka taki jeden dziwak. Nazywa się Troy Terence. Pracuje jako złota rączka na gospodarstwie Flencherów. To taki spory dom na zachód od miasta otoczony polami kukurydzy. Uważa, że wie, co stało się w domu Hortonów. Przyjaźnił się z Adamem Hortonem. Ponoć opowiadał o tym, że jeszcze przed tym, nim zamieszkał tam Adam wzniesienie było nawiedzone. Ale to dziwak Nikt z nim nie gada poza starą szkocką. Jedna lub dwie butelki dziennie to dla niego norma.

Spojrzał na zegarek.

- Dzięki, Megan za sympatyczne popołudnie, ale obiecałem siostrze, że odwiozę ją na dworzec. Wraca już do siebie.


JAKE


Spotkał się z paczką za warsztatem. Zapalili po papierosku, pożartowali na tematy wczorajszej balangi, tego kto pierwszy odpadł, i kto z kim i kiedy poszedł do lasu. Oczywiście opowieści były tak wiarygodne, jak plan kosmiczny Korei Północnej, ponieważ większość młodzieży była zwyczajnie nawalona po korek tamtej nocy.

Jake milczał. Jakoś nie bardzo chciał opowiadać o tym, jak zgubił się nocą bez ubrania w lesie. Nawet za dnia, kiedy przypomniał sobie przeraźliwe dźwięki, strach powracał złym wspomnieniem.

- A ty kogo wyrwałeś, bohaterze? – kumple przeszli do pytań kierowanych do Jake’a.

- Wiecie no …

- Widziałem, jak patrzyła na niego mała Lisa Foxen. Pewnie obciągnęła mu, jak nikomu innemu, co?

- Jest nowy, a on miała już chyba każdego w Plymouth, więc na bank to była ona, co?

- Mała Lisa, co?!

Chciał im opowiedzieć o Ravennie. Pochwalić się. Podzielić tym, jaka była namiętna i ognista, ale nie zrobił tego. Jakoś nie wydało mu się to … właściwe. Co prawda nie znał Ravenny. Nie wiedział, kim była, lecz w jakiś sposób … zależało mu na niej.

Pośmiali się, pożartowali, lecz niczego konkretnego nie udało mu się ustalić. A biblioteka, jak się okazało, czynna była dopiero od jutra.

DANIEL

Daniel miał sporo pracy tego dnia. Najpierw załatwił motel dla rodziny na noc, a potem musiał pilnować robotników, którzy przyjechali do napraw w pokoju Stevena. Trzeba przyznać, że dziurę wywalona przez syna załatali szybko, sprawnie i za niewielkie, jak na standard Chicago, pieniądze. Był zadowolony z efektów ich pracy.

- Jeśli chce pan, byśmy pomalowali ściany, to siem bym zajmniemy – powiedział ciemnoskóry Ted Freeman.

- Nie, nie trzeba, spisali się panowie ekstra. Mój syn jest malarzem, wie pan. Sam to zrobi.

- Szuka fuchy? Potrzebujem dobrego malarza.

Daniel uśmiechnął się.

- Ma już pracę, ale dam mu znać o pana propozycji – obiecał.

- Równy z pana człek, panie Caven.

Daniel nie poprawiał Teda, tylko zapłacił umówioną stawkę plus kilkadziesiąt dolarów ekstra, i Freeman i jego ekipa opuścili dom.


STEVEN

Popołudnie w pracy było ciężkie. Ludzie dochodzili do siebie po czwartym lipca, więc chętnie korzystali z możliwości zjedzenia poza domem. Słońce świeciło bardzo mocno, lecz było nieznośnie duszno i biegający w tę i z powrotem pomiędzy kuchnią i stolikami niedospany Steven czuł się naprawdę zmęczony, kiedy wieczorem oddawał fartuch.

Podzielili się napiwkami, jak zawsze w atmosferze żartów i uśmiechów, a potem wsiadł do swojego samochodu i wrócił do domu. Był przemęczony, spocony i jedyne, o czym marzył, to długi prysznic i odpoczynek.


MADDISON

Maddison skorzystała z okazji i przespała pół dnia, na kanapie w salonie.

Dopiero przybycie robotników do napraw w pokoju Steva, wyrwały ją ze snu. Zjadła coś, posnuła się po mieszkaniu przyglądając się grającemu w golfa dziadkowi, poczytała bez przekonania jakąś książkę i w ten sposób dotarła do wieczora.

ARNOLD

Miał za złe synowi, że chciał go zabrać do lekarza. Tak to się zaczyna. Najpierw do lekarza, potem do domu starców. A przecież kupili ten dom między innymi po to, by mógł w nim odpocząć na starość. Należało mu się! Martha nie żyła od tylu lat, a on cały swój czas poświęcił rodzinie Daniela i jemu samemu.

Należała mu się wdzięczność.

Joshua pojawił się popołudniem. Jak zawsze ubrany w tą samą kraciastą koszulę z podwiniętymi rękawami.

- Golf? Nigdy nie rozumiałem co wy widzicie w tej grze.

- Cześć, Josh. Może chcesz spróbować?

- Nie. Wolę popatrzeć.

Pogadali sobie o tym i owym. Arnold grał, a Joshua mu asystował. Senior rodu Cravenów musiał przyznać, że zaczyna lubić tego małomównego, lecz pogodnego rdzennego Amerykanina. Spokój Joshuy działał na niego w równie kojący sposób.

- Mam coś dla ciebie – Indianin wyjął z kieszeni koszuli ciemne pióro zawieszone na rzemieniu. – Daj to komuś z rodziny. Temu, kto najbardziej się boi.

- Boi? – Arnold spojrzał na Indianina podejrzliwie. – O czym ty, do licha, mówisz.

- Mam cię za przyjaciela, Arnoldzie Cravenie – powiedział uroczystym tonem Joshua Twinoak. – Twoja rodzina i ty jesteście naprawdę wyjątkowi.

- Nie rozumiem…

- Zrozumiesz w swoim czasie, Arnoldzie – przerwał mu Indianin stanowczym tonem. – Daj to komuś, kogo chcesz ochronić. Komuś, kto może ochronić innych.

- Mówisz o tym, co dzieje się nocami.

- Myślę o tym, co się dzieje od dawna.

Nim Arnold zdążył zażądać wyjaśnień, Joshua najzwyczajniej w świecie odwrócił się i pomaszerował w stronę lasu, gdzie znikł po chwili pośród drzew.

MOTEL

Motel, w którym zatrzymali się na noc był tanią budą dla kierowców ciężarówek zagubionych na szlaku przy drodze międzystanowej prowadzącej aż do Chicago. Zarówno zapach, jak i czystość pozostawały czymś względnym w tym miejscu, ale miało niewątpliwą zaletę w tej chwili. Leżało daleko od Plymouth i nawiedzonego domu Cravenów.

Poszli spać bardzo szybko, nie zważając na śmigające po pobliskiej drodze samochody. Zmęczenie dało znać o sobie.

Obudził ich dopiero hałas, jaki czyniła jakaś ciężarówka rozgrzewająca silnik blisko ich pokoju. Dudnienie wysokoprężnych cylindrów a potem trąbienie potężnej syreny zadziałało jak najlepszy budzik.

Spojrzeli na zegarki ze zdumieniem rejestrując fakt, że dochodzi prawie jedenasta, a słońce wlewa się złocistymi smugami do przyciasnego pokoju motelowego szukając dróg przez szczeliny w prostych roletach.

Chwilę jeszcze trwało, nim opuścili swoje łóżka, a potem oddali pokój.

Śniadanie zjedli w barze koło motelu, gdzie serwowano naprawdę dobrą kawę i wyśmienite naleśniki – tradycyjne śniadanie amerykańskich kierowców, z których w większości składała się klientela.

Nit nie zwracał na nich uwagi i w końcu, grubo po dwunastej, wybrali się w drogę powrotną do „rezydencji Cravenów”. Nie obawiali się o bliskich, bo wcześniej telefonicznie potwierdzili, że wszystko u nich w porządku.

NOC W DOMU

Noc w domu przespali niespokojnie, reagując nerwowo na najmniejszy nawet szmer, podejrzany dźwięk, czy hałas. Dopiero, kiedy świt zaróżowił niebo nad lasem po wschodniej części domu, zasnęli na dobre. Bez snów, bez majaków, bez tajemniczych, niewidzialnych sił, próbujących wywlec ich z łóżek.

Obudziły ich telefony od reszty rodziny, która noc spędziła w motelu, kilkadziesiąt kilometrów od Plymouth. Szybka kawa i treściwe śniadanie pozwoliły tym spośród rodziny Cravenów, którzy pozostali w domu, zapomnieć przynajmniej na chwilę o przerażających wydarzeniach z poprzedniej nocy.

Opieka społeczna przyjechała popołudniem, kiedy Daniel wyglądał już jako, tako. Dwóch pracowników. Młoda, sympatyczna ale i podejrzliwa kobieta i nieco starszy Azjata. Ona nazywała się Ewangelina Ross, on Bruce Lin.

Byli uprzejmi, stonowani, ale też podejrzliwi. Siedli w kuchni, z chęcią przyjęli zaproponowaną kawę i rozmawiali z Danielem blisko godzinę. Musiał przyznać, ze była to naprawdę dobra rozmowa. Nie szukali dziury w całym. Wysłuchiwali opowieści o śmierci Karen, o tym, jak dzieci ją przeżyły, o przeprowadzce do Plymouth.

- To normalne zachowanie. Córka pragnie pana atencji i zaangażowania, panie Craven – podsumowała rozmowę młoda urzędniczka. – Jej rany nie były groźne, więc były raczej próbą zwrócenia na coś pana uwagi, nie prawdziwym zagrożeniem. Ona nie chciała się skrzywdzić. Chciała pana zaangażowania, jak już mówiłam. Była próbą wołania o pomoc, chociaż bardzo bezpośrednią, Wiem, że pan jest zajęty i pracuje teraz ponad siły, by zapewnić rodzinie należyty status materialny, ale proszę nie zapominać o potrzebach psychicznych dzieci. Może niech pan weźmie kilka dni wolnego i spędzi ten czas z dziećmi. Pomoże im pan w trudnej adaptacji do nowego miejsca, nowej sytuacji.

Ewangelina Ross podała mu wizytówkę.

- Na razie nie założymy karty. Proszę to potraktować jako akt dobrej woli z naszej strony. Stara się pan zadbać o bliskich, to widać. Ale córka jest w bardzo trudnym wieku. Potrzebuje więcej uwagi, autorytetów. Musi pan zapewnić jej właściwą opiekę, inaczej sytuacja może się powtórzyć. Gdyby zauważył pan coś dziwnego, co dzieje się z córką, proszę zadzwonić na mój numer. Chętnie panu pomogę. Nie tak dawno sama byłam zbuntowana nastolatką, nawet uzależnioną od narkotyków, a teraz potrafię przekuć moje doświadczenia w pomoc dla innych zagubionych dzieciaków.

Pożegnali się z nim uprzejmie, a kiedy odjechali Daniel odetchnął z ulgą. Nalał sobie kolejną filiżankę kawy i usiadł w fotelu przy oknie. Nie wiadomo dlaczego, słowa Ewangeliny powracały do niego, jak bumerang.

„Nie chciała się skrzywdzić”, „chciała pana uwagi”, „pana zaangażowania”, „była próbą wołania o pomoc”, „bezpośrednią”.

Nagle szuflady w kuchni wyleciały na podłogę, jedna po drugiej, niczym wyszarpnięte niewidzialną ręką z prowadnic, a ich zawartość z hukiem i brzękiem rozsypała się po całej podłodze. Daniel podskoczył gwałtownie, przerażony tym niespodziewanym spektaklem. Oblał sobie kawę spodnie i z sykiem frustracji i gniewu poszedł spłukać plamę do łazienki.

Kiedy wrócił zobaczył, że sztućce na ziemi ułożone są w jakiś krótki napis MAUDIT.

Samochód Megan podjechał pod dom i po chwili cała rodzina znów była w domu.

Była godzina 1:17 po południu. Szóstego lipca.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 08-02-2015 o 16:33. Powód: czujność Ravanesh
Armiel jest offline  
Stary 21-02-2015, 00:44   #45
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
5 lipca

Pofolgował sobie z czasem i z wodą podczas porannego prysznica. Zwyczajowo nie lubił poświęcać więcej niż pięć do dziesięciu minut, które w pełni wystarczały do umycia ciała. Taki objaw zbyt częstego oglądania rachunków. Ale tym razem potrzebował tego. Zamknąć za sobą drzwi, które jako jedyne w całym domu potrafiły odseparować go od świata. Bo jakkolwiek zabawnym, prawdziwym był fakt, że we własnym domu gdzie mężczyźnie przychodzi wychowywać trójkę dzieci, ostatnim bastionem świętego spokoju jest właśnie łazienka. A musiał przyznać, że mimo tego wszystkiego co miało tu miejsce… czuł się tu w Domu. Czuł się tu właścicielem i gospodarzem. Owszem, przerażonym cokolwiek. Ale bynajmniej nie obawiał się tych ścian i pomieszczeń. Dźwięków. Trzasków. To wszystko było naturalne i jak już mówił tata, który zęby na tym zjadł, stare domy tak mają. Zyją. I nie ma ich co winić za takie rzeczy jak… jak…
Cały czas nie mogło to do niego dotrzeć tak do końca. Wiedział. Zobaczył na własne oczy. Nie było mowy o wątpliwościach. A jednak…
Nigdy nie przepadał za horrorami. Zarówno w formie wizualnej jak i książkowej. Nie przemawiały do niego bzdury typu potworów, duchów, czy innych diabłów. Fantastyka w świecie realnym zdawała mu się mdła i wymuszona. Niemal zabawnym było to w jaki sposób przekonał się o swoim błędzie.

Spod prysznica wyszedł zaskakująco wypoczęty i głodny. I o ile dobrze pamiętał w kuchni nadal był jeszcze chleb tostowy.

I wtedy się okazało.
Arnold. Tata.
Stary uparty drań napędził mu stracha niegorszego niż nocne zmory. Wystarczająco by Daniel nie miał siły sie z nim teraz kłócić o lekarza.

Chwilę potem Steve pojechał do pracy. Meg na kawę z Bertem Klecknerem. Jake’owi pozwolił ostatecznie wyjść i spotkać się z kolegami. Z tym warunkiem, że Steve go zawiezie, a ojciec o umówionej godzinie przywiezie. Nie planował im tak całkiem odpuszczać. I to tym bardziej przez wzgląd na to co się tu ostatnio działo. Nie mogli się teraz oddalać od siebie. Od rodziny. I od niego.
Maddy spała. Długo. I to był dobry sen. Zaglądał do niej kilka razy. Samemu w jakiś sposób odpoczywając tym widokiem. Tosty zostawił jej w szufladzie grzewczej po czym ruszył załatwić ekipę naprawczą do poddasza i zorientować się w lokalnych motelach.

***

Odetchnął gdy samochód Steve’a zniknął za ogrodzeniem. Teraz już się nie obawiał. Do licha powinien. Ale się nie obawiał. Ani jemu ani tacie duchy straszne nie były.
Zjadł kolację, przeczytał w końcu uważnie zawartośc aktówki pani Viser i… czekał. Na sen, lub na intruza. Zamiast nich, w salonie pojawił się Arnold. Pomysł, żeby porozmawiać z rodzicielem wydał mu się jakiś w tej sytuacji bardzo naturalny. W końcu zostali sami. Rzadkość. I co istotniejsze zależało mu na kwestii lekarza.
- Co tam robiłeś? Na górze. U Stevena.
- oh... u Stevena... hm... hm... co robiłem... to podchwytliwe pytanie?
- Nie. Raczej zwyczajne. Bezpośrednie.
- Tak... - Arnie podrapał się po głowie przeciągle wzdychając. - A ile mam czasu na odpowiedź?
- ... Cholera. Co chcesz osiągnąć przez taką rozmowę? Ze sobie pójdę i dam Ci spokój? Zapomnij. Szukaliśmy cię dobre dwie godziny. Chcę wiedzieć skąd się wziąłeś akurat na strychu i co tam robiłeś tyle czasu.
- Ehhh....Też chciałbym to wiedzieć synu... - Arnie usiadł w fotelu. - Wydaje mi się, że spałem, ale ostatnio wszystkie dni są takie same, czasem ciężko mi ogarnąć jaką mamy porę dnia, gdy się zamyślę. - rozłożył ręce. - Czas jakoś też płynie mi inaczej. Wiesz... mniej obecnie. Tak. - kiwnął ostatecznie głową. - Chyba zdrzemnałem się,choc wydawało mi się, że zajęło mi to chwilę, ledwo co przymknąłem oczy a potem obudziło mnie pukanie do wejściowych drzwi, to zszedłem na dół...

Przez dobrą chwilę obaj milczeli. Tak jak kiedyś. Gdy mama późno wracała, a Arnold pracował w domu. Daniel wracał ze szkoły. I milczeli. Właśnie tak jak teraz.

- Myślisz, że to chwilowe? Czy może ci się pogarszać?
- A czy tobie to chwilowe jest czy się pogarsza, że widziałeś lewitującą Maddie? Przecież to ten dom. Nie martw się o mnie. Ja stary jestem. Wierzysz, że dom jest nawiedzony?
- Znasz mnie. W Boga nie wierzę. W duchy tym bardziej. Ale wiara i wiedza to dwie różne rzeczy. A ja wiem co widziałem. Dzieje się tu coś niedobrego. Ale wiem też tak jak i Ty przecież, że nie za wszystko odpowiada Dom.
Schylił się do salonowego barku by wyciągnąć ze środka coś mocniejszego, ale ku jego zdziwieniu w szafce leżały tylko stare szachy. Burbon musiał zostać na komodzie...
Wyciągnął pudełko, zdmuchnął w niego kurz.
- Zagramy?
- Dobrze. Jak ja przegram to pójdę do lekarza. Jeśli ty, to będziesz nosił przy sobie zawsze ten talizman, póki w tym domu mieszkamy. - wysunął z kieszeni swetra czarne pióro na rzemieniu.
- Zartujesz… - W tym stwierdzeniu nie było nawet cienia pytania. Znał ojca. I jego żarty - Obawiam się, że to pióro jednak zostanie Twoje.
Rozłożył szachy. Wylosował kolory. Otwarcie klasyczne.

Po długiej, ale bardzo odświeżającej partii spędził jeszcze pół godziny na dworzu na werandzie. Rozmawiał z Megan. Dzieciaki już się położyły. W całkiem dobrych nastrojach. I jedynym potworem, którego spotkała do tej pory był machający do niej kierowca ciężarówki.z wybitymi jedynkami. Jeszcze raz jej podziękował za to, że znów z nimi była gdy on nie mógł.

***

6 lipca

Maddy gdy wrócili z motelu wyglądała tak pewnie, że aż go ukłuło z dumy. Konkretna i zdeterminowana. Czternastolatka. Starszych braci zostawiła tą postawą daleko za sobą.
Ta specyficzna duma przy której człowiek ma ochotę się serdecznie roześmiać. Nie miał argumentu dla siebie, żeby nie pozwolić jej wyjść z domu. I do licha, nie chciał go mieć.

Gdy pojechali, zaproponował Meg, że pojadą w odwiedziny do dwóch mężczyzn z okolicy. Troya Terrance’a, pijaczka i przyjaciela pierwszego właściciela domu, oraz Terranca Harpera, lokalnego wypychacza zwierząt, który wykonywał prace dla Hortona. Na okoliczność rozmowy z tym pierwszym nie zaszkodziło uzbroić się w prezent. Butelka whiskey wydawała się pasować.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 21-02-2015, 07:16   #46
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację


Arnold wychował się w Massachusetts i podczas swej kariery nastolatka, nie był najpopularniejszym chłopakiem w szkole średniej. Zawsze miał problem z wpasowaniem się między kolegów i koleżanki, znaleźć własne miejsce i czuć się z tym dobrze. Być akceptowanym. Był w drużynie golfowej ale rezerwowym, więc nigdy nie mógł zagrać... No i był w marszowej orkiestrze, ale po pierwszym roku prowadzący wyciągnął go z szeregu, wziął go na bok i powiedział poważnie:

- Nie jesteś fizycznie i mentalnie gotowy, aby rodzić sobie z rygorami marszowej orkiestry.

Arnold miał przyjaciół. Niezbyt wielu, to prawda, ale jednym z nich, w zasadzie jedynym, był kolega o przezwisku „Płód”. Powiedzmy sobie szczerze, w skali szkolnej popularności młody Craven był mniej więcej, dwójką. Jednak kiedy przychodził sobotni wieczór był dziesiątką. Spotykał się wtedy na wspólny obiad i spędzenie reszty dnia z babcią Franią i jej siostrą, ciocią Adelą. Jechał wtedy odebrać z domu prowadząc maminy jasno różowy Cadillac, który wszyscy w dzielnicy znali jako „Pimpmobile”... Kiedy Arnold skończył szesnaście lat, stał się prawdziwym mężczyzną, bo zamiast być zabieranym przez nie, teraz on mógł to robić w zamian. Obie były wdowami, mężowie nie żyli już od lat, mieszkały wtedy już razem i łączyło je również to, że obie pracowały w fabryce butów. Babci faktycznie robiła buty, jej ręce były spracowane i szorstkie jak papier ścierny a kolorem przypominały obierki ziemniaków. Ciocia zaś, miała bardziej czarującą aparycję z dwojga, ona była całe życie sekretarką i jej nieodłączonymi atrybutami, nawet na emeryturze, była szminka i wysokie obcasy.

Tego konkretnego popołudnia był kwiecień, gdy młody Arnold odebrał swe towarzyszki i jak zwykle zabrał je do ich ulubionej restauracji, która robiła naprawdę smaczne rodzinne obiady, słynęła lokalnie z klasy przygotowywania owoców morza, no może troszkę niedogotowanych, ale dobrych mimo wszystko. Rytuałem było zamówienie przez starsze panie małż z frytkami i sosem tatarskim. Arnie, ze względu na delikatny żołądek, delektował się samym cheesburgerem. Zawsze gdy, kelnerka odchodziła od stołu, on zamieniał się w stojącego na stójce i obserwował obsługę lokalu, gdy babcia i ciocia, po danym sygnale mrugnięcia okiem, kradły ze stołu szklaną solniczkę i pieprzniczkę. Robili to od lat, nie żeby potrzebowali tych przedmiotów, w domu wdów walało się już ze trzysta sztuk. Nie. Po prostu uwielbiały to i to był ich moment. Mrugnięcie okiem, zasunięty suwak torebki. Misja zakończona.

- Dobry byłeś. – mówiły z uznaniem.
- Ja? Oj tam... To wyście zwinęły. Pierwsza klasa. – odwzajemnił komplementy.

A potem przychodziło jedzenie na tacy. Babcia zawsze atakowała małże w ten sam sposób. Brała w palce, maczała w sosie i wysysała napełniając buzię i łykała w zasadzie nie przeżuwając. Ciocia zaś z drugiej strony, lubiła dawać sobie nieco czasu i z niemal namaszczeniem delektowała się jedzeniem. Patrzyła na wdechu na dymiącą parę z frytek i wyciągała dłonie nad talerz, jakby się ogrzewała przy ognisku, za każdym razem zauroczona wyglądem i zapachem obiadu.

- O jak one pachną przepysznie... – i nie spiesząc się zabierała do konsumpcji.
I wtedy zaczynała się ulubiona część tego dnia. One prawiły Arniemu komplementy znad talerzy.
- Uuu, czy to nowa fryzura? – ciocia delikatnie mierzwiła włosy nastolatka.
- Tak, wyglądasz dobrze. – przytakiwała babcia.
- Nieee.. – nieśmiało uśmiechał się Arnold. – Nic nie zmieniałem. – machał ręką, ale za mocno, aby nie odpędzić od siebie, nie rozwiać do końca, tego przyjemnego uczucia.
- To jak ci poszło na teście z matematyki?
- Dobrze, zdałem celująco.
- Oh, jaki ty mądry jesteś.
- A tam... Dajcie spokój. – cieszył się zza cheesburgera. – To proste jest.

Arnie doceniał te momenty szczerze. Był w nich widziany dokładnie tak, jakim chciał być w oczach innych, rówieśników.

Po obiedzie zawsze robili to, robili zawsze. Jechali na cmentarz powiedzieć „dzień dobry” zmarłym bliskim. One nigdy nie wysiadły z auta. Parkowali w alejce najbliżej jak się dało kamienia nagrobnego a z samochodzie zapadała chwila ciszy.

- Cześć Bill. – mówiła babcia Frania.
Potem pokiwała w milczeniu głową.
- Jedziemy dalej. – odzywała się w końcu.

I tak robili przy kilku następnych mogiłach rodziców, sióstr, braci i kilku przyjaciół.
Po cmentarzu zaliczali McDolanda, gdzie mleczny Shake nie miał sobie równych w całym Massachusstes w drodze do domu zawsze przejeżdżali obok lotniska.

- Zajedźmy i pooglądajmy startujące samoloty.
One proponowały za każdym razem, a on zawsze odmawiał.
- Nieee...Niee... Nie róbmy tego...

Nigdy nie robili. Arnie nie wiedział skąd brała się fascynacja samolotami u starszych pań, nie pytał, lecz dla niego, z plotek szkolnych, kojarzył się tylko z jednym. Był to miejsce parkowania popularnych dzieciaków, gdzie mogły dowolnie i bez skrępowania wylizywać sobie migdały. Socjalne reperkusje przyłapania Arniego na płycie lotniska z Franią i Adelcią, były nie do wyobrażenia w świadomości nastolatka. Ponadto, marzeniem Cravena, było zaparkowanie pierwszy raz z dziewczyną w swoim wieku.

Nie było dziwnym, że one nie widziały tego w ten sposób i nalegały więcej niż zwykle. Arnold zapuścił żurawia przez oczną szybę długim wejrzeniem i stwierdził, że na lotnisku jest pusto, nie było żadnych aut. W zasadzie godzina była jeszcze wczesna.

- A niech tam. – zgodził się skręcając ku lotnisku.
- Jesteś najlepszy.
- Mój chłopak. Jesteś super. – klepały go po ramieniu.

Zatrzymali się na końcu płyty małego lotniska, na peryferiach miasta i czekali na samoloty. Czekali, czekali. Arnold włączył radio stację przebojów z szalonych lat dwudziestych. Muzykę pogłośnił w mistrzowsko opanowany sposób, aby było w sam raz na tyle głośno, aby babcia z ciocią nie kazały ściszać i czekali dalej.

W końcu zakołował mały samolocik śmigłowy i kiedy awionetka przelatywała nad ich autem, odrywając się od pływy lotniska, on trzymał dłoń babci Frani, drugą do tyłu ściskał rękę ciotuni Adelci.

- Frrrrrruuuuuuuuuu! – wszyscy wydali z siebie ten sam odgłos.

To było przyjemne uczucie, choć trwało krótko i Arnie wiedział, że trzeba szybko się stamtąd zabierać.

- Ciekawe czy ten samolot leci do Chin. – powiedziała poważnie babcia patrząc na wnuczka. – Myślisz, że leci do Chin?
- Babciu... No nie wiem.. To był mały samolot... Ale może i poleciał, kto wie?
I wtedy ciotunia z tyłu żachnęła się.
- Skąd u diabła Arnold ma wiedzieć czy on poleciał do Chin? – zapytała krytycznie i zaczepnie zaciągając się papierosem.

Wspomnieć należy, że Adela trzy razy przechodziła raka a mimo to czasem zaciągała się papierosem choć kilka razy. I tym razem było podobnie, wyrzuciła za okno prawie cały niedopałek.

- Tak! Pal! Rak trzy razy cie nie trafił, ale tym razem pójdziesz na dno! – podniosła głos babcia Frania. – Tańczysz z diabłem! Mówię ci tańcujesz z diabłem!

- To wolny kraj , wiesz?! – rewanżowała się jej siostra. – I powodzenia w czerwonych skarpetkach! – Adela zawsze tak kończyła, gdy już nie wiedziała co powiedzieć.

Arnie zawsze lubił oglądać jak sie kłócą, bo była to dobra zabawa. Tym razem jednak było inaczej.
We wstecznym lusterku zobaczył nadjeżdżające samochody. Był skończony.
Z lewej zaparkował niebieski Ford, po od razu poznał właściciela, czyli jednego z graczy ze szkolnej drużyny footballu, oczywiście seniora, więc super gościa... Obok siedziała jego dziewczyna, co wyglądała jak, jak… sam nie wiedział kto... ale też super, znana dziewczyna.

- O rany, to Arnold Craven. – od razu poznali po Pimpmobilu.

Z drugiej strony zaparkował inny samochód, już nawet nie patrzył kto w nim siedział.
- Arnie! Arnie! – krzyczeli.
W końcu uchylił szybę i obrócił głowę.
- Cześć... Co tam? – zagadnął jak gdyby nigdy nic, choć ciut za cicho, bo zdruzgotany w środku.
- Arnie, chwacie! Z kim jesteś? – zapytał sportowiec.
Frania ukazała się z fotela pasażera.
- Jest z babcią i cioteczną babcią. Co za piękny sobotni wieczór na oglądanie samolotów mamy, czyż nie?

I wtedy zaczęła się chłosta śmiechu, Inne samochody zauważyły co się dzieje i włączyły do zabawy naciskając na klaksony, krzycząc i machając rękoma przez otwarte szyby i opuszczone dachy. Arnold spocił się i nie wiedział co robić, więc siedział sparaliżowany i upokorzony z pewnością najbardziej w swym dotychczasowym życiu.

- Wszystko w porządku? – zapytała z przejęciem babcia.
- Nie! – Arnold oddychał ciężko. - Nic nie jest w porządku!
- Co się stało? – Frania był zasmucona i przejęta.
- Nie rozumiesz?! – wybuchł ostro. – Nie jestem tym kim myślisz, że jestem. – powiedział z wyrzutem.
- Ale co masz na myśli? – odezwała się cicho.
- Babciu, jestem ślimakiem.
Frania popatrzyła na Arnolda.
- Nie, nie jesteś. – przecząco pokiwała głową z przekonaniem. – Dlaczego tak myślisz?
Arnold wypuścił powietrze.
- Jestem z wami dwoma, w sobotni wieczór, w miejscy gdzie zabiera się dziewczyny do całowania. Jestem frajerem!

Zapalił silnik. Wycofał samochód i wśród gwizdów opuścił lotnisko. Całą drogę powrotną pokonali w ciszy. Arnold nigdy wcześniej nie krzyczał w ten sposób na nie, nigdy nie podnosił głosu. To było czymś nowym i prowadząc trząsł się trochę, wciąż spocony. W ich domu one krzątały sie po kuchni przygotowując smakołyki, parzyły gorącą czekoladę a młody Craven siedział i obserwował je, nie wiedząc co powiedzieć. One również nic nie mówiły i w Arnoldzie zaczęło wzbierać poczucie winy. Bolesna świadomość, że zawiódł je i rozczarował. W końcu przyszła godzina dziewiąta i „Jackie Gleason Show”.

Zaczął się program, potem reklama, a na kanapie wciąż panowała cisza, gdy Arnie siedział między babcią i ciocią, czekając, aby nawrzeszczały na niego. Lecz one tego nie robiły. Zwyczajnie piły z filiżanek, chrupały ciastka, ciocia zerkała spod okularów na książkę, którą trzymała na kolanach.

- Powiem wam coś.Ten młody aktor jest naprawdę świetny. – przemówił w końcu Arnie. – I jaki śmieszny. Zobaczycie dojdzie daleko. Urodziłby się dziesięć wcześniej, a rozbiłby furorę w Honeymooners.

Babcia Frania włożyła rękę we włosy Arniego.
- Masz świetną fryzurę. Zrobiłeś naprawdę dobrą robotę z włosami.
Ciocia Adela objęła go ramieniem.
- Mam nadzieję, że wiesz, że jesteś dobrym, najlepszym chłopakiem. Mam nadzieję, że wiesz...

Poniedziałek w szkole był koszmarem. Życzliwi poinformowali wszystkich, że Arnie bierze babcię na studniówkę. Craven ku swemu jednak zdziwieniu odkrył, że nie bolało go to tak bardzo jak się bał, że będzie. Po prostu odpuścił sobie. Miał to wszystko gdzieś i nie miał zamiaru strać się być ani na siłę lubianym, ani pasującym do wszystkich. Z „Płodem”, który został w przyszłości profesorem Harwardu, dalej grywał w szachy. Nie szukał sobie miłości, a ona znalazł go sama, kilka lat później, na studiach. Pierwsza i ostatnia. Martha.

Dokąd mieszkał w Massachusetts, zanim przenieśli sie do Chicago, już po śmierci babci i cioci, czasami, kilka razy do roku, po pracy jeździł po mieście krążąc ulicami. Odtwarzał trasę do domu, który odziedziczył po babci, przejeżdżając obok znajomej restauracji, potem obok cmentarza, gdzie przystawał na chwilę.

- Dzień dobry Babciu.
- Ciociu.
- Bill...

Potem kupował shake w McDolandzie i parkował na ulicy, przy lotnisku. Zawsze starał się być tym, za kogo go brały. Ile by dał, aby zabrać je jeszcze raz, w sobotni wieczór, oglądać startujące samoloty.


***




Pukanie do drzwi wyrwało Arnolda ze snu. Ku swojemu zdziwieniu zamiast przy lotnisku był w pokoju Stevena. Wyjrzał przez firankę, lecz nie zobaczył nikogo. Nie wiedzieć czemu, miał złe przeczucie. Po chichu zszedł schodami na dół i podszedł do drzwi. Spowity cieniem korytarz nie rozpraszało słońce zatrzymane na zasłoniętych kotarach. Weranda skrzypiała drewnem starych desek. Ktoś tam był! Próbował zajrzeć do środka przez szybę, przez małą szparę między firaną a futryną? Arnie stał jakiś czas, a kiedy nie słyszał już kroków odetchnął. Skąd ten lęk? Zacisnął palce na kiju golfowym i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz uchylając drzwi.

Nikogo tam nie było.


***

Cholernie starał się nie przegrać w szachy z Danielem, który był naprawdę super graczem, ojcem i synem. Arnold miał nadzieję, że on o tym wiedział.

Potem nie pamiętał co miał zamiar robić dalej.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 21-02-2015 o 07:31.
Campo Viejo jest offline  
Stary 21-02-2015, 10:10   #47
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Nad jeziorem
Powziął decyzję pod wpływem chwili. Schował pieniądze do kieszeni.

- Szefie? - Damien O’hare zamykał już interes pobrzekując pękiem kluczy.

- Tak Steve?.

- Potrzebuję kilka dni wolnego. Dwa, może trzy… - odchrząknął. - Muszę pozałatwiać kilka spraw. Ostatnie dni, nie były łatwe.

- Tak… No cóż… - podrapał się, po zaroście. - Nie powiem, żeby mi to było na rękę. Dwa dni Steve. Uporaj się z tym w dwa dni, inaczej będę zmuszony poszukać kogoś innego. Rozumiesz?

- Jasne szef! Dzięki.

Motel.
Był na prawdę zmęczony. Na widok Maddie uśmiechnął się słabo. Cieszył się, że tutaj była, cała i zdrowa.

- Dobrze cię widzieć - bąknął, - całą i zdrową. Padam z nóg. Wezmę prysznic a później…

Nie dokończył co później. Zniknął w łazience. Wyszedł po kilkunastu minutach, odświeżony i w nieco lepszym humorze.

- Działo się coś? - spytał, rzucając się na tapczan i sięgając po pilot telewizora.

Nie trwało długo jak z kanapy rozległo się ciche chrapanie.

Rezydencja Cravenów.
Pojechali do domu w dobrych chumorach, po przespanej. Tym bardziej, że informacje otrzymane przez telefon wskazywały na to, że u ojca i dziadka wszystko w porządku. Może upiór, czy jak go tam nazwać dał sobie spokój? Może wygrali rundę?

Ojciec rozwiał jego nadzieję. Maudite - Przeklęty! Ktoś ich próbował ostrzec? Wróg czy przyjaciel? Musieli walczyć. Musieli dowiedzieć się dlaczego. Inaczej…

Popołudnie w bibliotece zaowocowało nowymi informacjami. Postanowili pójść za ciosem…

Sklepik wędkarski
W drodze do sklepu wędkarskiego Maddie zerknęła na kierującego samochodem brata.
- Steve… możemy najpierw obskoczyć parę miejsc? Chciałabym znajleźć przyjaciela. Ma na imię Joel i jest tutejszy, jego obecność mogłaby pomóc. Kto wie, może nawet zna Indianina, właściciela sklepu?

- Bo ja wiem... - najwyraźniej nie był przekonany. - Znasz tego Joela dobrze? Ufasz mu? Wiesz jak to wygląda. Para nowoprzybyłych wypytuje o kruki i mówi o nawiedzonym domu. Nie chciałbym w to angażować nikogo obcego jeśli nie musimy. Wiesz co powie na to opieka społeczna gdy… A czy to nie ten sam gość, który? - nie dokończył. - Ojciec byłby wściekły gdyby się dowiedział! Mógłby przedłużyć ci szlaban. Spróbujmy najpierw co sami wskóramy.


Sklepik znajdował się po drugiej stronie jeziora, nad którym stała “Nad Jeziorem”, właściwie już poza miastem, niedaleko przystani. Taka lokacja miała swoją zaletę. Bliskość wody i cisza. W równych odstępach na brzegu porozstawiane były krzesełka, na których siedzieli miejscowi, ale również przyjezdni, mocząc kija. Jak się później okazało sklep za przystępną cenę oferował też wypożyczenie sprzętu wędkarskiego.

Sama buda nie reprezentowała się szczególnie. Kanciasty kontener z odłażącą farbą. W środku było duszno i, co zaskoczyło Cravenów, tłoczno. Wyraźnie wyglądem odstawali od towarzystwa. Mimo tego ustawili się grzecznie w kolejce. Właściciel był starszym mężczyzną o pobrużdżonej zmarszczkami twarzy i orlim nosie.

- W czym mogę pomóc? - spytał gdy przyszła ich kolej, spoglądał na nich ciemnymi, inteligentnymi oczami. Na twarzy gościł, lekki, niewymuszony uśmiech. - Chyba nie przyszliście łowić? Chcecie wynająć przyczepę? Łódź?

- Właściwie nie - zaczął Steven. - Chcieliśmy o coś zapytać.

- Słucham, służę pomocą.

- Chcieliśmy spytać o kruki - postanowił przejść do sedna aby nie przeciągać sprawy - o ich symbolikę w wierzeniach…

- Nie rozumiem - twarz właściciela ściągnęła się, uśmiech znikł. - Dlaczego was to interesuje?

- W domu Hortonów…

- Przepraszam - przerwał mu ostro. - Nie mam czasu na opowiadania. Mam dużo klientów.

- Ale to zajmie dosłownie chwilę… - nie dawał za wygraną.

- Przykro mi ale muszę was prosić o opuszczenie mojego sklepu. Harry? - zwrocił się do stojącego za nimi mężczyzny zupełnie już ich ignorując. - To samo co zwykle? Jak poszło ostatnim razem?

Mężczyźni wdali się w dyskusję na temat wędkowania i łowieniu gruntówką z koszyczkiem zanętowym. Indianin zdawał się nie zwracać na nich zupełnie uwagi, chociaż chłopakowi nie umknęły ukradkowe spojrzenia kierowane w ich stronę. Nie pozostało im nic innego niż wyjść i zastanowić się co dalej.

Steven był wściekły i wściekłość malowała mu się na twarzy. Indianiec z całą pewnością coś wiedział. Jego zmiana postawy była oczywista. Chłopak był zdeterminowany czekać pod sklepem aż nadarzy się sposobność porozmawiania z nim w cztery oczy. A jeśli nie będzie chciał nic powiedzieć... Zacisnął dłoń w pięść.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 24-02-2015, 00:47   #48
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Steve wysiadł z samochodu pierwszy. Był w dobrym nastroju. Przespana noc miała pozytywne skutki.
- Pani pozwoli - ukłonił się szarmancko mrugając okiem do Maddison, gdy otwierał jej drzwi.
- Humor ci dopisuje - dziewczyna wysiliła się na uśmiech. - Proponuję spożytkować go w bibliotece?
- Doskonały pomysł. Nie macie nic przeciwko - zwrócił się do ciotki i brata, - żebyśmy z Maddie odwiedzili od razu miejską bibliotekę?
- W bibliotece raczej nic nam nie grozi - Maddison dołączyła się do próśb brata, z nadzieją wlepiła oczy w ojca.
Daniel, który wyszedł przed Dom, żeby ich przywitać minę miał nieco rozeźloną. Łatwo można było odgadnąć jednak przyczynę takiego stanu. Świeża plama po kawie na spodniach pana Cravena jednoznacznie dawała do zrozumienia, że bez przebrania się, na mieście nie ma się co pokazywać. Ale i coś jeszcze chyba się wydarzyło. Bo wychodząc do nich gdy wysiadali z samochodu, z początki kilka razy obejrzał się na Dom jakby niepewny czego się z jego strony spodziewać w odniesieniu do dzieci, które wróciły. Potem jednak wyraźnie rozpromieniał na widok ich wypoczętych twarzy.
- Czekajcie. Nie tak szybko. Powiedzcie jak noc w motelu. Nic się nie wydarzyło… dziwnego?
Wiedział, że nic. Rozmawiał przecież z Meg przez telefon. Ale i tak miał ochotę usłyszeć ich zanim pojadą znowu. I zanim pokaże im to co zastał w kuchni.
- I wejdźcie na chwilę do środka.
- U nas wszystko w porządku - Steven odpowiedział za wszystkich idąc już w kierunku domu - ale widzę, że u ciebie… Coś się stało? Megan mówiła, że wszystko okey…
- Na tle ostatnich wydarzeń, nic strasznego - stwierdził spokojnie ojciec - Sami zresztą zobaczcie.
I to rzekłszy otworzył drzwi frontowe i zaprowadził rodzinę do kuchni.
- Dosłownie przed chwilą się to stało - powiedział pokazując porozwalane po podłodze sztućce i przybory kuchenne, z których część ułożona była w wyraźny napis.
- M-a-u-d-i-t - przeliterował Steven. - Maudite? Przeklęty!
- Co? - Maddie przyklęknęła przed upiornym obrazkiem z widelców, łyżek i noży. - Dlaczego duchy miałyby nam przesyłać wiadomość... po francusku?

* * *

Ojciec nie miał nic przeciwko ich wypadowi do biblioteki co wyraźnie ożywiło Maddison. Nie straciła widocznie całego ojcowskiego zaufania, ba, ten wydawał się nawet w jakiś sposób dumny z córki. Może to przez jej ofensywną postawę i wolę walki. Miała czternaście lat ale to nie znaczyło przecież, że musi ryczeć w poduszkę i czekać aż wszystko załatwią dorośli.
Wraz ze Stevem przekroczyli progi miejskiej biblioteki w iście bojowych nastrojach. Przywitał ich zapach pożółkłego papieru i atmosfera ogólnego wyciszenia. Spokój – to akurat towar na wagę złota. Rodzeństwo wymieniło porozumiewawcze spojrzenia i bez słów zabrało się za wertowanie archiwalnych egzemplarzy prasy codziennej.

O rodzinie Hortonów było tam niewiele. Zwykli ludzie, nie wychodzący przed szereg przeciętności Plymouth, w każdym razie do chwili aż awansowali na morderców psychopatów.
Maddie podsumowała jednak informacje o nich aby trochę to poukładać w swojej głowie. Przeciętna rodzina, może odrobinę zbyt wycofana, ceniąca własną prywatność, znana z militarnych tradycji. Wszyscy mężczyźni Hortonów służyli na frontach, w wojsku, byli też zapalonymi myśliwymi, co wyjaśniało zdjęcia i wypchane trofea na strychu. Steve z kolei znalazł kilka odnośników dotyczących ich skrajnie negatywnych opinii wobec kolorowych, ale to były czasy kiedy rasizm nie raził jeszcze po oczach. Najwięcej informacji pojawiło się wreszcie o pamiętnej zbrodni i szaleństwie Hortona, które do tego doprowadziło. O samym domu,który obecnie zamieszkiwali Craveni, dogrzebali się jeszcze mniej. Zbudowany przez seniora Hortona - czyli Adama, w latach pięćdziesiątych. Jeden z bardziej charakterystycznych domów w okolicy. Jeśli zbudowano go na miejscu starego indiańskiego cmentarza to niestety nikt wprost o tym nie pisał. Niewątpliwie jednak był on siedliskiem szaleństwa, rozpoczętym w jakiś sposób przez Hortona i przekazanym w spadku kolejnym lokatorom. Następna normalna rodzina, przykładna, do czasu aż matka nie wymordowała wszystkich domowników i nie wpadła pod samochód uciekając z miejsca zdarzenia. Nie było o nich żadnych wzmianek w prasie przed tym ostatecznym wydarzeniem.
Z lekkim poczuciem rozczarowania Maddie i Steve zagłębili się w wertowanie informacji na temat lokalnych Indian, w kontekście - kruków, ściągania skalpów, rytualnych miejsc, przekleństw... Prawdę mówiąc szukali wszystkiego. I owszem, okazało się, że te tereny zamieszkiwali Indianie. Ale skalpy to już ściągali biali. Maddie rozdziawiła usta oznajmiając jasno, że właśnie jej światopogląd legł w gruzach. Na telewizyjnych westernach przedstawiano to nieco inaczej... I nie kłamano, bowiem jak wyczytali, Indianie przejęli ten zwyczaj od francuskich kolonistów. Moment, moment... Francuskich? MAUDIT! Czyżby mieli w domu upiora jednego z nich? A może cała klątwa została przywleczona tu ze starego lądu? Ciężko było na razie wnioskować. Niemniej okoliczne tereny zamieszkiwało duże plemię o nazwie Tamaroa. Dla tych plemion kruk był zwierzęciem świętym, posłańcem z krainy duchów, mścicielem krzywd. Hmmm... Brzmiało znajomo. Zupełnie jak film „Kruk” z Brandonem Lee. Tam ptak sprowadził kolesia z zaświatów aby ten mógł zemścić się na mordercach swoich i narzeczonej. Miał jakieś tam nadnaturalne moce, no i nie można go było zranić ani zabić, chyba że zadawało się rany krukowi. Maddie opowiedziała bratu skrótową fabułę i zażądała aby go wspólnie obejrzeli, może natkną się na jakąś wskazówkę.

Kiedy okazało się, że z książek, gazet i slajdów więcej nie wycisną, Maddie i Steve postanowili popytać żywych mieszkańców Plymouth zaczynając od posiwiałej bibliotekarki. Ta dość wylewnie opowiedziała im o zbrodni Hortona, która wstrząsnęła podwalinami całego miasteczka. Starsza pani wyjaśniła, że krewni Hortona już w Plymouth nie mieszkają. Krewnych ze strony męskiej linii chyba już nie ma. Była za to jakaś tam siostra starego Hortona, ale zniknęła przegrawszy proces o dom a ten przeszedł on na licytację hrabstwa i w ręce nowych właścicieli. W dalszym ciągu dzieciaki wypytywali o miejscowych czerwonoskórych. Bibliotekarka poinformowała iż nadal zamieszkiwało tu kilka rodzin rdzennych Indian. Jedna z nich prowadzi sklepik, druga prowadzi punkt dla wędkarzy z wypożyczalnią przyczep i łodzi, trzecia i czwarta zajmuje się typowymi zajęciami rolniczymi. Ale nie są to potomkowie ludów Tamaroa, bo tamtych po 1818 roku przesiedlono do rezerwatów gdzieś w głębi kraju, na zachodzie. Maddie i Steve podziękowali miłej staruszce za pomoc i poświęcony czas i postanowili iść za ciosem obierając kierunek na sklep wędkarski. Początek był ciężki. Zniechęciłby każdego normalnego nastolatka. Ale nie ich. Rodzeństwo rozmówiło się na werandzie i zgodnie postanowili, że łatwo nie odpuszczą. Jeśli Indianin będzie chciał mieć święty spokój będzie musiał im pomóc. Może ich wyprosić ale przecież nie wyrzuci siłą. A jeśli nawet wezwie policję to co może im zarzucić? Panie władzo oni chodzą po sklepie i oglądają towary? Wezmą go na upór, ot co. I może na litość. Maddie miała już w zanadrzu płaczliwą, odwołującą się do sumienia mowę. W końcu to co ich spotyka niebezpiecznie wpisuje się w klimat klątwy domu Hortonów i jeśli nikt im nie pomoże wkrótce gazety rozpiszą się o kolejnej masakrze w Plymouth i wtedy pan Indianin przypomni sobie jak wyrzucił za drzwi dwójkę wystraszonych, poszukujących pomocy dzieciaków.
 
liliel jest offline  
Stary 25-02-2015, 17:04   #49
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Popołudnie mijało bardzo szybko. Dzień stawał się coraz bardziej upalny i duszny. Wyraźnie zanosiło się na burzę, co potwierdzały gromadzące się na północnym wschodzie chmury. Ludzie z nadzieją spoglądali w niebo, bo kolejny dzień spiekoty zaczynał być już męczący.

Rodzina Cravenów miała jednak nieodparte wrażenie, że kaprysy pogody to ich najmniejsze zmartwienie w Plymouth. Jakkolwiek sceptycznym nie byłby człowiek, musiał przyznać, że w nowo kupionym domu zetknęli się z czymś, czego wyjaśnić tak zwyczajnie się nie dało. Czymś, co było obce, przerażające i wyraźnie im wrogie.


JAKE


Jake zaplanował spotkanie z „paczką”, jak nazywał nowych znajomych. Cała „ekipa” zaszyła się nad brzegiem małej, płytkiej rzeczki, dopływającej do jeziora. To było spokojne miejsce, z daleka od wścibskich oczu, kilkaset metrów od najbliższych zabudowań. Jake trochę niepewnie poczuł się pośród zielonego, chłodnego półmroku. Las przypominał mu wydarzenia z nocy po festynie. Te niemiłe.

Palili papierosy i popijali zimne piwo przyniesione przez jednego z kumpli. Dziewczyny moczyły nogi w rzece i plotkowały o czymś wyraźnie rozbawione, ale nie były skłonne powiedzieć nic „facetom”. Pewnie chodziło o takie „babskie” sprawy, jak jakiś chłopak lub okres. Nuda.

Zimne piwo szybko dodało Jakowi animuszu i zapytał o to, co wcześniej chciał zachować w tajemnicy. O Ravennę. Rozegrał jednak sprawę taktycznie, nie nawiązując do pamiętnej imprezy, nie chwaląc się tym, że „zaliczył” Indiankę. Ot, po prostu zagaił, że jego brat widział w Plymouth fajną laskę, taką Indiankę. Jest gamoniem i nie za bardzo wiedział, jak zagadać, a teraz koniecznie chciałby ją poznać. Jake liczył, że nikt z chłopaków nie zauważył, że w noc festynu „urwał się” z taką właśnie Indianką do lasu.

- Mój brat słyszał, że wołająca nią Ravenna.

Imię poszło w obieg. Nikt jednak nie znał żadnej indiańskiej dziewczyny o imieniu Ravenna. Ani żaden z chłopaków, ani żadna z dziewczyn.

- Może przyjechała z Macomb lub nawet z Keokuk. Było trochę przyjezdnych z tych miast na festynie. Mimo, że są większe, w Plymouth organizuje się największą imprezę. Sam przecież widziałeś.

- Albo to jakaś przyjezdna. W Plymouth mieszka niewielu rdzennych amerykanów – dodał „Robot”. – Do Wolfhowlów przyjechało kilka osób.

- Serio? – Zdziwił się Jake. – Macie tutaj rodzinę, która nazywa się Wolfhowl?

- Taaa – uśmiechnął się Robot zaciągając papierosem i zabijając komara, który usiadł mu na karku. Nad rzekę insekty były utrapieniem. – To farmerzy. Trochę dziwni. Pewnie są wilkołakami, czy kimś takim. Głową ich rodziny jest Geronimo Wolfhowl. Nie radzę ci zbliżać się do jego terenów bez zapowiedzi. Facet ma cholernie ostre brytany. Odgryzą ci dupę w kilka minut. Albo Geronimo odstrzeli ci ją ze swojej dubeltówki. Nie przepada za resztą ludzi z Plymouth.

- Chodźmy na kajaki lub rowery wodne, co? Bo nas tutaj komary zeżrą żywcem. – Zaproponował jeden z chłopaków, a grupa szybko podchwyciła pomysł.

Reszta dnia, aż do zachodu słońca upłynęła Jakowi na przyjemnych zabawach na wodzie. Aktywność fizyczna i doskonała pogoda pozwoliły mu na chwilę zapomnieć o tym, co czyhało na nich w ich domu.


STEVEN, MADDISSON


Upał ani na chwilę nie odpuszczał. Stali w cieniu i popijali gazowany napój, zakupiony kilka minut temu w pobliskim sklepiku. Znad jeziora dochodziły ich radosne okrzyki bawiących się i wypoczywających ludzi. Z miejsca, w którym stali, Steven widział taras restauracji „Nad Jeziorem”. Nawet z daleka rozróżniał sylwetki kelnerów oraz niektórych stałych bywalców. Zresztą kilku ludzi pozdrowiło go przechodząc nadbrzeżną promenadą, przy której znajdował się „oblegany” przez nich sklep.

Nikt nie zwracał na nich uwagi. Ludzie przechodzili leniwie, snując się w upale ze swoimi sprawami, a oni czekali.

Sklep zamykano o szóstej popołudniem, ale najwyraźniej jego właściciele pracowali do momentu, aż wychodził ostatni klient, co nastąpiło dwadzieścia minut po zamknięciu sklepu.

Indianin, który ich spławił, pojawił się na zewnątrz i zajął się zamykaniem drewnianych okiennic. Spojrzał na nich tym samym twardym, nieprzyjaznym wzorkiem, jak kilka godzin wcześniej, w sklepie.

- Uparci jesteście – powiedział tylko zajmując się swoimi sprawami. Sprawdzając łodzie.

- Pytaliśmy o kruki – Steven podszedł do Indianina z zaciśniętymi pięściami.

Indianin chyba właściwie odczytał jego intencje. Spojrzał na chłopaka twardym, nieustępliwym wzrokiem. Mógł mieć z sześćdziesiąt kilka lat, ale w tej chwili wyglądał na młodszego i pewnego siebie. Było coś takiego w jego oczach, że Steven … zwątpił. Poczuł strach, który przygasił nieco wściekłość. Indianin uśmiechnął się lekko. Samymi ustami, bo oczy nadal pozostały twarde. Wszedł do sklepu, zamykając im drzwi przed nosem.

Spojrzeli na siebie z mieszanymi uczuciami – wściekli, zdezorientowani, zagubieni, rozżaleni. Po chwili Indianin wyszedł. W rękach trzymał trzy schłodzone butelki z colą. Usiadł na schodach od swojego sklepu i rzucił jedną butelkę w stronę Stevena, który jakimś cudem ją złapał. Drugą butelkę Indianin podał Madison. Potem wyjął otwieracz i otworzył wszystkie trzy buteleczki. Opróżnił swoją z wyrazem zadowolenia na pomarszczonej twarzy.

- Co jest takiego ważnego w krukach, młodzieńcze, że byłeś przez tą krótką chwilę gotów rzucić się na mnie z pięściami? Szanuję odwagę, młodzieńcze. Moi przodkowie cenili ją ponad wszystko. Dlatego stracili ziemię i ten kontynent a ja mogę cieszyć się smakiem coli. Ale muszę ci powiedzieć, że przemoc nie rozwiąże twoich problemów. Zrobisz sobie tylko wrogów, których pewnie nie potrzebujesz. Wylądowałbyś w areszcie oskarżony o pobicie, gdybyś wygrał. Zapewne poszedłbyś do więzienia na rok, może nawet dwa, gdyby dodali do tego motyw rabunkowy. Zmarnowałbyś sobie życie.

Indianin mówił powoli. Nie oskarżał. Nie obwiniał. Nie prawił kazania. Po prostu wyłuszczał kolejne konsekwencje pochopnego czynu.

- Miałem kiedyś ojca bardzo podobnego do ciebie. Też chciał się rzucać na świat z pięściami. To on stworzył ten sklep.

- I co się z nim stało? – zaciekawiła się Madison, która poczuła do Indianina coś w rodzaju sympatii. Bez wątpienia miało to podłoże w spokojnym tonie głosu i charyzmie czerwonoskórego.

- Nie rozmawiamy o nim, lecz o was i waszej desperackiej potrzebie wiedzy. Czemu kruki?

- Mieszkamy w domu, który należało Harpera. Wprowadziliśmy się niedawno.

- Rozumiem – Indianin pokiwał głową wpatrując się w nich ciemnymi, mądrymi oczami. – Ale nie potrafię wam pomóc.

- Dlaczego?

- Nie pochodzę stąd. W moich żyłach płynie krew dawnych Szoszonów. Moja rodzina wprowadziła się tutaj po drugiej wojnie światowej. Ojciec szukał spokojnego miejsca, w którym mógłby zapomnieć piekło walk na Pacyfiku. Nie wiem nic na temat zwyczajów tutejszych plemion. Jeśli ktoś tym może wam pomoc, to chyba tylko Geronimo Wolfhowl. Ale nie sądzę, by zechciał. To niezbyt uprzejmy człowiek. Możecie też pojechać do Macomb. Mieszka tam moja znajoma. Irene Pulasky. Jest pasjonatką tutejszej kultury. Zna wiele miejscowych opowieści, nie tylko hrabstwa, lecz nawet z całego stanu, a historię tych ziem ma w małym palcu.

- Da nam pan adres, panie …? - zapytała Madison i w tym momencie zorientowała się, że nie zna nawet imienia Indianina.

- Harold. Harold Twinoak. I tak. Mieszka na W.Chaase Str 208. Zadzwonię do niej jeszcze dzisiaj i powiem, że możecie przyjechać. Raczej zastaniecie ją w domu.

- Czemu nam pan pomaga? – Steven nie potrafił zrozumieć tej nagłej zmiany nastawienia Indianina.

- Bo myślę, że w gruncie rzeczy dobre z was dzieciaki – powiedział patrząc długo to na niego, to na nią. – I potrzebujecie pomocy, nim zrobicie sobie krzywdę. Taką, której łatwo nie da się zmienić.

Wstał powoli spoglądając na samochód, zbliżający się ulicą – stary pickup w brzydkim, brązowo brudnym, kolorze. – Jedzie mój syn. Koniec pracy na dzisiaj. Mieliśmy pojechać po pracy do Keokuk na zakupy. Mają promocję sezonową na spory asortyment w tamtejszym markecie.

Samochód zatrzymał się pod sklepem i wysiadł z niego przygruby mężczyzna, w wieku około czterdziestki, o typowo indiańskiej urodzie, w znoszonym t-shircie z napisem „JESTEM BESTIĄ” i mordą czegoś, co wyglądało jak tyranozaur w wersji fantasy.

- Spóźniłeś się – Harold spojrzał na syna z wyrzutem.

- Charlotta chciała jechać z nami. Nie wiesz nawet, ojciec, ile czasu zajęło mi jej przekonanie, by została w domu.

- Dobra robota – stary Twinoak skierował się do pickupa. – To mój syn, Joshua. Joshua, ci młodzi, sympatyczni – położył nacisk na to słowo – zamieszkali w domu Hortona.

- Słyszałem – Joshua spojrzał na Stevena i Maddie z wyraźnym zainteresowaniem.

- Powiedzcie, jak poszło wam z Irene – rzucił jeszcze Harold nim samochód ruszył pozostawiając ich samych pod sklepem.

Do zachodu słońca pozostało jeszcze kilka godzin. Powietrze było tak ciężkie, że ledwie było czym oddychać, a ich ciała kleiły się od potu.


DANIEL, MEGAN

Troy Terrance mieszkał na obrzeżach Plymouth, w zniszczonej farmie bardziej przypominającej szopę, niż ludzką siedzibę. Podwórze zagracały dwa przerdzewiałe traktory, które wyglądały tak, jakby stały tu co najmniej od czasów wojny w Wietnamie. Przed domem stała też sterta opon różnej wielkości.

Właściciel tej podupadłej farmy siedział na krześle, na werandzie swojej „posesji” i przyglądał się im, jak wysiadali z samochodu. U jego stóp leżał stary, myśliwski pies, który dyszał ciężko z powodu upału i był na tyle leniwy, że nawet nie chciało mu się podnieść łba.

Troy wstał na ich powitanie. Był chudy, ubrany w poniszczone i brudne przycięte ogrodniczki. Wątłą pierś miał gołą, jeśli nie liczyć krzyżujących się na niej pasków od szelek trzymających spodnie, włochatą i opaloną. Troy mógł mieć gdzieś między sześćdziesiątką, a osiemdziesiątką – twarz miał równie chudą, co reszta ciała, zapadniętą, pomarszczoną i nieogoloną.

- Powiedzcie swoim, że zapłacę za tydzień – powiedział chrapliwie spoglądając na Daniela i Megan z niechęcią. – Renta się opóźniła przez te cholerne święta.

- My nie w tej sprawie, panie Terrance – powiedział Daniel, nie interesując się za bardzo, komu jest cokolwiek dłużny Troy. – Jesteśmy nowymi sąsiadami. Niedawno się wprowadziliśmy i przynieśliśmy coś, na zapoznanie.

Daniel wyjął zakupioną butelkę alkoholu. Na jej widok Troy wyraźnie się podekscytował.

- Sąsiedzi? – zapytał, jakby węszył podstęp ze strony wrogich mu sił.

- Tak – uśmiechnęła się Megan. – Wprowadziliśmy się do domu na wzniesieniu pod lasem.

- Do domu Hortona? – Troy zamarł w dziwacznej pozie. Jak patykowaty ptak złapany w snop reflektora. Tylko ruch gałek ocznych i kościstego jabłka Adama na chudej szyi zdradzał, że pijaczyna jeszcze żyje.

- Tak. Słyszeliśmy, że przyjaźnił się pan z Hortonem, nim ten …

- To było dawno temu – pokręcił głową Troy. – Prawie, jakby całe życie temu. Wtedy nie wyglądałem jeszcze tak. Ani ja, ani mój dom – Troy powiedział to tak, jakby się wstydził.

- Może nam pan coś o nim powiedzieć.

Pijaczek wahał się przez chwilę, jednak pragnienie przyniesionej butelczyny wzięło. Po chwili siedzieli już w łuszczącej farbę, ponurej, brudnej kuchni i wysłuchiwali opowieści o Hortonie.

* * *

Troy okazał się gadułą.. Na dodatek takim, który ma tendencje do opowiadania drobnych szczegółów, wtrącania dykteryjek i niepotrzebnych wtrętów do najważniejszych elementów opowiadanych historii. Przy czym, co akurat nie mogło dziwić miał wyraźne dziury w pamięci wywołane przez czas i alkohol, oraz ogromną potrzebę pogadania z kimkolwiek, poza psem – Wilkiem.

Troy mieszkał sam. Jego jedyny syn, jak poinformował ich szorstkim, oddalonym głosem, zginął w wypadku samochodowym. Synowa zabrała wnuki i wyjechała z drugim mężem do Nevady. Widać było, że Troy nie mógł tego znieść. Zona zostawiła jego i syna, kilkanaście lat po urodzeniu dziecka, uciekając z kierowcą TIR-a, cholera wie gdzie.

Życie się posrało.

O Hortonie dowiedzieli się jednak niewiele. Dla Troya pierwszy właściciel domu był kimś w rodzaju bohatera. Zagorzały myśliwy, potrafiący pokazać kolorowym, gdzie ich „pieprzone miejsce”. Horton miał pieniądze, miał wpływy, miał władzę. Jego głos był w Plymouth podówczas decydującym w sprawach miasteczka. Wszyscy go szanowali i robili, co chciał.

- Wiecie, że jego staruszek za młodu robił dla samego Ala Capone? – to zdanie Troy powtarzał kilka razy.

Zgodnie z tym, co opowiedział im Troy, to byłą prawda, fortunę rodzina Hortona zrobiła właśnie w czasach prohibicji, umacniając ją podczas wojny.
Poza tym Hortonowie byli wielkimi patriotami, którzy wiedzieli, że Stany nie są dla „kolorowych”, lecz dla białych. Zgłaszali się na ochotnika do wojska i walczyli w każdej większej wojnie. Troy, umiejętnie podpytany, zdradził im jednak, że któregoś razu Horton powiedział mu, że robią to, by zabijać. Bo lubili zabijać i polować, a „na ludzi, kolorowych brudasów, już się nie dało”.

Dowiedzieli się też że na początku Hortonowie mieszkali w jednym z domów w Plymouth, ale Adam kupił tę ziemię na wzgórzu i postawił tam dom, „gdzieś tak koło pięćdziesiątego roku”.

Potem rozmowa zeszła na polowanie, a Troy z dumą zaprezentował im swoją zakurzoną kolekcję trofeów – wypchane lisy, kuny, borsuki, rosomaka i inne zwierzęta. Przeczuwając, że więcej nic od niego nie wyciągną, opuścili dom, żegnani jak starzy, odzyskani przyjaciele.

* * *

Harper mieszkał na drugim końcu miasta, w lesie, przy jeziorze. Dotrzeć do niego można było jedynie jadąc najpierw drogą uczęszczaną przez turystów biwakujących na polu namiotowym nad jeziorem, jakąś milę od Plymouth, skręcając przed polem w wąską rzadziej uczęszczaną drogę w las. Po przejechaniu kolejnej mili, krętą, wyboistą drogą wyjechali po drugiej stronie lasu, w miejscu, gdzie jedna z zatok na jeziorze zapuszczała swoją mackę na północ.

Dom był nieduży, ale dość zadbany, przynajmniej w porównaniu do szopy, w jakiej mieszkał Troy. Zbudowano go na niewielkim wzniesieniu, z którego widać było całe jezioro, łącznie z Plymouth po drugiej stronie, a wysiliwszy wzrok widzieli także charakterystyczne szczyty swojego domu.

Terence Harper okazał się drobnym, niepozornym człowiekiem, o bystrych oczach, okolonych siecią drobnych zmarszczek. Horton był posiadaczem ogromnych, imponujących, siwych wąsisk i wąskiej brody kojarzącej fizys właściciela z wiekiem dziewiętnastym. Harper musiał mieć na pewno ponad sześćdziesiątkę, chociaż trzymał się prosto, niczym wyrośnięty, zakonserwowany szczur. Na twarzy wypychacz nosił wielkie, grube okulary w rogowej oprawie, przez co jego oczy wydawały się być naprawdę wielkie.

- Czym mogę państwu pomóc? – zapytał po wstępnych powitaniach, po których zaprowadził ich na werandę.

Zastali tam staruszkę, o rzadkich, przerzedzonych włosach, otuloną kocem mimo upału, wpatrującą się niewidzącym wzrokiem w stronę jeziora. Staruszka wyglądał, jakby umarła a ktoś wystawił zwłoki na widok publiczny. Tylko niespokojne ruchy gałek ocznych zdradzały, że siwa kobiecina jeszcze żyje.

- Moja żona, Matylda – wyjaśnił Harper. – Niestety, wiek nie obszedł się z nią tak łaskawie, jak ze mną. Lubi widok jeziora. Uspokaja ją to. Wtedy mam wrażenie, że nadal tam jest, gdzieś pod tym powylewowym powikłaniem.

- Mam ojca, który cierpi na Alzheimera. – Daniel wiedział, że sukces w rozmowach często buduje wspólne doświadczenie. – Rozumiem pana. I współczuję.

- Dziękuję – powiedział taksydermista. – I również współczuję. Starość to paskudna dziwka, przepraszam za ostry język, droga pani.

Harper poprawił żonie koc. Nie zareagowała.

- Ale, co was do mnie sprowadza.

- Wypychał pan zwierzęta na zlecenie Hortona, prawda? – Daniel zapytał wprost.

- Owszem – drobny mężczyzna spojrzał w stronę jeziora, po którym przemykała bezszelestnie mała żaglówka. – Swojego czasu utrzymywałem z tego rodzinę.

- Co może mi pan powiedzieć o Hortonie?

- Niewiele – odpowiedział wypychacz wzruszając chudymi ramionami. – Tyle tylko, że był dobrym klientem. Płacił dobrze i na czas. I zlecał dużo pracy. Był hojny.

- Coś więcej? – Naciskał Daniel.

Megan milczała przyglądając się Matyldzie. W jej głowie zrodziła się szalona myśl, że staruszka jest jeszcze jednym, wypchanym przez Harpera ciałem, a ruch gałek ocznych jakimś mechanicznym trikiem. Szybko jednak musiała zrewidować tą szaloną, obsesyjną myśl, gdy od strony Matyldy dobiegł ich dziwaczny, gulgotliwy, nieprzyjemny dźwięk, a potem wyraźna woń fekaliów.

- Przepraszam – Horton wyraźnie był zakłopotany.

Wstał z miejsca i krzyknął w stronę domu.

- Lucy! Jesteś tam! Trzeba zabrać Matyldę!

Z domu wyszła korpulentna, na oko trzydziestokilkuletnia Afroamerykanka i bez słowa podeszła do krzesła, na którym siedziała Matylda. Okazało się, że krzesło jest wózkiem inwalidzkim. Lucy popchnęła go przed sobą znikając na powrót we wnętrzu domu.

Horton wrócił na miejsce.

- Pielęgniarka z opieki. Leniwa ale robi swoje. Nie mogę narzekać. Po co pytacie o Hortona?

- Wprowadziliśmy się do jego domu.

-Aha.

To proste słowo, w zasadzie dźwięk, który wydobył się z gardła Hortona niósł w sobie zastanawiająco duży ładunek emocjonalny, by zwrócili na to uwagę.

- Co pan ma na myśli?

Horton przez chwilę przyglądał się to Megan, to Danielowi.

- Ten dom zmienił Hortonów – odpowiedział w końcu suchym, pozbawionym emocji głosem.

- Jak to, zmienił?

- Zwyczajnie. Zmienił. Doprowadził do szaleństwa. Na pewno wiecie, co zrobił Adam?

- A Adam to nie był ojciec Hortona? – zapytał Daniel, mając na uwadze niedawną rozmowę z Troyem.

- Owszem. Stary Adam Horton. Zmarł chyba w siedemdziesiątym ósmym. Może szóstym? Pamięć już nie ta. Ale możecie sprawdzić jak was to interesuje, na miejscowym cmentarzu. Hortonowie mają tam grobowiec, mimo protestów radnych. Jego syn miał to samo imię. Adam. Taka była tradycja Hortonów. Pierwszy chłopak zawsze dostawał imię pierwszego człowieka na świecie. Czy jakoś tak. Adam zabił swoją rodzinę. Całą rodzinę.

- I sądzi pan, że to dom był za to odpowiedzialny – Megan próbowała pociągnąć wypychacza zwierząt za język.

Harper znów zapatrzył się na jezioro. Westchnął ciężko. Z jego prawego oka popłynęła niespodziewanie łza.

- To nie dom czy broń odpowiada za nasze czyny – powiedział szeptem tak cichym, że ledwie słyszalnym. – To my sami budzimy dręczące nas demony.

- Proszę pana. Proszę pana. – zawołała Lucy z domu. – Czy może pan przyjść do domu. Potrzebuję pana pomocy.

Harper wstał. Otarł łzę z policzka i spojrzał na nich zawilgotniałymi oczami zza dużych okularów.

- Najlepiej by było, gdyby państwo wyjechali. Sprzedali ten dom i zamieszkali gdzie indziej – powiedział spokojnym, już normalnym głosem. – Dla swojego dobra. Nim stanie się coś złego. To samo powiedziałem Melissie Viser. Nie posłuchała. Zapewne wiecie, jak to się skończyło.

- Chce nam pan przez to coś powiedzieć, panie Harper? –naciskała dalej Megan zatrzymując starca i łapiąc za rękę.

- Panie Harper! – wolała Lucy. – Proszę się pośpieszyć. Sam nie dam rady.

- Uciekajcie stamtąd – Powiedział poważnym głosem taksydermista. – Póki jeszcze możecie.

Potem wyswobodził się z uchwytu Megan jednym błagalnym spojrzeniem i poszedł pomagać przy starej żonie.

- Powinniśmy już jechać – Megan czuła dziwną pustkę w głowie i zmęczenie.

– Zeszło nam trochę dłużej, niż sądziliśmy. Arnold nie powinien tyle pozostawać samemu. Nie w tym domu.

Ostatnie słowo Megan spowodowało, że Daniel poczuł dziwny niepokój. Jakby nagle jakaś niewidzialna, czarna chmura przemknęła na krótką chwilę przesłoniła tarczę słońca.


ARNOLD

Rodzina gdzieś znikła i Arnold został sam.

Nie spiesząc się chodził po domu. Oglądał każdy pokój tak, jakby widział go pierwszy raz. Dotykał mebli w jakiś dziwny sposób ciesząc się z dotyku gładkiego lakieru pod palcami. Przesuwał drobne ozdoby postawione na pólkach i komodach najwięcej czasu poświęcając zdjęciom w eleganckich ozdobnych ramkach.

Nie wiedział czemu tak robi, ale sprawiało mu to wielką przyjemność i nie przestawał.

Otworzył szafę w holu przyglądając się powieszonym w niej przez Megan ubraniom. Kilka z nich należało do niego. Przez chwilę wdychał zapach znajomej wody po goleniu. Lubił tą markę. Kiedyś kupiła mu ją Martha i tak już zostało. Uśmiechnął się.

Nagle usłyszał trzask. Głośny, potężny.

Huknęły drzwi do gabinetu, który tak bardzo spodobał mu się, gdy wprowadzili się do domu.

Arnold zacisnął zęby. Po raz pierwszy od kilku dni myślał tak trzeźwo i tak jasno. Nie czuł strachu. Nie czuł gniewu. Chciał … zrozumieć.

Szybkim krokiem ruszył w stronę źródła hałasu. Drzwi były zamknięte. Wahał się przez chwilę, nim przekręcił klamkę.

Mimo słonecznego popołudnia, gabinet skrywała ciemność. Zimna, straszna i przytłaczająca.

Arnold usłyszał, że ktoś lub coś porusza się w tej ciemności. Szeleści. Przesuwa się. Oddycha ciężko i chrapliwie.

- Kim jesteś? – Arnold nie czuł strachu.

Wiedział, że jest silniejszy. Czuł tą siłę. Wypełniającą go więź z rodziną. Tylko ona trzymała go jeszcze w tym miejscu.

- Pokaż mi się … duchu – dodał ostatnie słowo nieco niepewnie.

Maddison spodobało by się jego zachowanie. Tego był pewien.

Ciemność zafalowała, cofnęła się, ustąpiła odepchnięta jego wolą.

Przez chwilę w salonie Arnold ujrzał mężczyznę w staromodnym stroju. Z twarzą wykrzywioną w grymasie wściekłości. Pełną nienawiści, ale i też pełną strachu.

Arnold wszedł do salonu gotów przepędzić intruza … na zawsze. Czuł, że jest do tego zdolny. Że da radę!

Drzwi za jego plecami trzasnęły z hukiem. Dźwięk ten wystraszył Arnolda.
Twarz nieznajomego wykrzywił kolejny grymas. Dziki, obłąkańczy, szalony uśmiech. Jednym susem przerażający gość doskoczył do Arnolda, chwycił go obiema dłońmi za gardło i pociągnął w swoją stronę.

Ostatnim, co zapamiętał senior rodziny Cravenów, była pochłaniająca go ciemność, śmierdząca krwią i spalenizną.
 
Armiel jest offline  
Stary 01-03-2015, 16:34   #50
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Harold Twinoak nie okazał się skurwysynem, za jakiego w pierwszym odruchu złości wziął go Steven. W gruncie rzeczy późniejsza pogawędka była nawet przyjemna i przyniosła nowe wskazówki, które mogły okazać się przełomowymi w ich małym śledztwie.

Geronimo Wolfhowl - zanotował w pamięci nazwisko. Tego przyjemniaczka wolał sobie zostawić jednak na później. Przy jego dzisiejszym bojowym nastawieniu w najlepszym przypadku nic by się nie dowiedzieli, w najgorszym… Wolał nie myśleć co stałoby się w najgorszym przypadku. Poza tym miał jeszcze ze sobą Maddie. Nie mógł jej narażać na niebezpieczeństwo, nie po tym co jej się przydarzyło, chociaż musiał przyznać, że siostrzyczka trzymała się całkiem nieźle, lub przynajmniej takie sprawiała pozory. Sympatia, którą zawsze do niej czuł, w ostatnich kilku dniach zaczęła się przeradzać w coś więcej. W podziw i coś, czego wolał na razie nie nazywać.

Steven popatrzył na chmurę kurzu, w której zniknął pickup.
- Co o tym wszystkim myślisz? - spytał wyciągając komórkę i wklepując do niej adres “Irene Pulasky, W.Chaase Str 208, Macomb”. - Do Macomb zajedziemy w pół godziny.

Spod przymrużonych oczu spojrzał na słońce, dużą, rozżarzoną do czerwoności kulę, od której powietrze wokół falowało, od której koszule przyklejały się do ciała znacząc mokre plamy.

Wykręcił numer do ojca. Włączyła się automatyczna sekretarka. Był poza zasięgiem sieci. Zostawił krótką wiadomość: “Jesteśmy nad jeziorem. Wszystko u nas w porządku. Powinniśmy wrócić przed zmrokiem.”

Tyle. Bez szczegółów. Na szczegóły przyjdzie czas później. Miał nadzieję, że jeszcze się czegoś dowiedzą.

- To jak? Wejdźmy chociaż do samochodu i włączmy klimę.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:20.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172