Wątek: Sen o Warszawie
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-02-2015, 20:46   #2
Bounty
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację

Z wiaduktu nad torami aż po horyzont księżyc oświetlał księżycowy krajobraz, omiatany powiewami wyjącego wiatru. Kiedyś była tu wieś o wdzięcznej nazwie Nowe Pieścirogi, o czym wciąż informował przerdzewiały znak. Obecnie jedyna nazwa tego miejsca brzmiała: Byłe Złoże Szczelinowe PLMZ4106 Nasielsk-Nowy Dwór Mazowiecki. Mimo, że wydobycia gazu zaprzestano dekadę temu, zatrute wody gruntowe wciąż nie nadawały się do użytku. Programy rekultywacji terenu były długotrwałe i zbyt kosztowne.
W jednym z jeszcze istniejących, opuszczonych domów w oddali, paliło się słabe światło, latarki lub świecy. Lepiej nie zaglądać jeśli nie chce się zobaczyć czegoś co później będzie śnić się po nocach. Kto mógł mieszkać w takim miejscu? Zmutowani szaleńcy, zwyrodnialcy? A może tylko para nie rozumiejących nic z dzisiejszego świata staruszków z plamami chorobowymi na pomarszczonej skórze?

- Doprawdy, wspaniały widok – odezwał się Connor w głowie Igora. – Tak będzie wyglądał świat, gdy już wytępimy ludzkość. – Zaniósł się metalicznym śmiechem, kłapiąc metaliczną szczęką umocowaną w latającej głowie terminatora.
Ostatnio, gdy Igor spał, Connor obejrzał w sieci wszystkie osiem części sagi i teraz jego poczucie humoru stało się trochę niepokojące.

Igor nie zdążył odpowiedzieć, bo w rzeczywistości jego uszu dotarły słowa Samiego Gazela, łamana mieszanka tureckiego, rosyjskiego i polskiego.
- Lütfen, tylko tego niet spierdolcie. – Turek nerwowo przestępował z nogi na nogę. – I spróbujcie niet zabit siem przy okazji.
Poklepał po ramieniu Igora i Iwana, po czym wskoczył do jeepa. Przy siedzącej za kierownicą wozu Aldonie wyglądał jak chucherko. Białorusinka byłaby nawet niebrzydka z tym swoim długim blond warkoczem, gdyby nie przeholowała ze sterydami.
- Młody na pewno poradzi sobie? – Zapytała Iwana drwiącym tonem.
– Sam go szkoliłem, Aldona – odparł „Kałasznikow”. – Jesteśmy prawie w tym samym wieku a uczepiłaś się go jak pies karawany. Pilnuj lepiej mojej broni.
- Bo z ciebie jest chłop na schwał a z niego takie chuchro, że boję się, że wiatr go zdmuchnie – prychnęła Brusiłowa. - Nu, udachi, rebiata! – Zawołała, po czym, pomachawszy im jeszcze na pożegnanie umięśnioną łapą, ruszyła jeepem, by dołączyć do czekającej pięć kilometrów na południe reszty pojazdów.

Zebrał się na tym pustkowiu niemal cały Klan, prawie wszyscy, którzy rok temu wrócili z Rosji.
Od dnia, w którym Kombinat pomógł im stanąć na nogi w Smoleńsku, dla wszystkich nomadów było jasne, że dług wdzięczności trzeba będzie spłacić. Spłacali już cztery lata, ale też było tego sporo. Po ucieczce z Unii wszyscy członkowie Karawany byli wygłodzeni i niemal bez grosza przy duszy a spora część ranna, zaś Igor…pamiętał każdy szczegół, mimo, że widział wtedy tylko ciemność. Gdyby nie profesjonalna pomoc medyczna po prostu by nie przeżył.
Odpracowywali więc swój dług.
Tam i tutaj.
Większość szczerze ucieszyła się z możliwości powrotu do Unii. Tym bardziej, że w Rosji znów zaczęła się wojna a nawet bez niej ojczyzna Puszkina nie okazała się być ziemią obiecaną z naiwnych wyobrażeń podróżujących z Karawaną Hiszpanów i Francuzów. Tamtej grudniowej nocy śmigłowce Kombinatu przerzuciły nad Murem całe tony trefnego towaru, który nomadzi sumiennie dostarczyli w wyznaczone miejsca, za co dostali uczciwą zapłatę. Coś na nowy początek. Rodzice Igora zainwestowali w mały warsztat pod Warszawą, w którym tuningowali inteligentne lodówki, żeby wydzielały żarłokom więcej kalorii oraz inteligentne auta, by nie wysyłały policji raportów o przekroczeniu dozwolonej prędkości. Matce pozwolili zostać dziś w domu. Ojciec stawił się posłusznie na wezwanie Brusiłowej i czekał teraz w którymś z pojazdów, wraz z całą resztą. Miał obsługiwać roboty przeładunkowe.
Odpracowywali swój dług i nawet wiodło im się przy tym nieźle.
Tyle, że gdzieś po drodze utracili to, co dla nomadów najważniejsze.
Wolność.

Wiadukt zadrżał lekko, gdy przemknęła pod nim, z prędkością trzystu kilometrów na godzinę, pasażerska PESA Lightning z Warszawy do Gdyni.
- Jedzie! – Oznajmił Iwan, przekrzykując hałas i patrząc przez lornetkę na północ. - Punktualnie jak w wietnamskim zegarku!
Igor przybliżył widok w cyberoczach i również dostrzegł w oddali światła innego pociągu.
Towarowy z portu w Gdańsku jechał wolniej, bo tylko dwieście na godzinę. W czternastu kontenerowych wagonach wiózł oficjalnie wietnamskie trampki, kurtki i podkoszulki. Według informatorów Aldony ukryte wśród taniej odzieży jechały towary zakazane w UE, takie jak prawdziwy tytoń, tanie kombinezony do VR bez unijnych atestów oraz cukier. Najcenniejszą część ładunku stanowiła jednak tajlandzka kokaina. Mimo pojawienia się na rynku mnóstwa syntetycznych używek (naćpać dało się dziś nawet w VR przez przekazy podprogowe) ten towar był ponadczasowy. Szczególnie wśród elit. Tak jak, mimo zmieniającej się mody, na pewne okazje wciąż zakładano klasyczne suknie wieczorowe i smokingi, tak korporacyjni menadżerowie nie ćpali byle gówna dla dzieciaków z ulicy. I byli gotowi płacić za ten organiczny czysty śnieg naładowanymi do pełna chipami gotówkowymi. Teraz ta kasa miała wpaść do kieszeni Kombinatu a i ludzie z Klanu mieli dostać uczciwą dolę. Pod warunkiem, że się uda.
Gdyby pociąg był sterowany automatycznie przez Europejski System Ruchu Kolei, dałoby się go zhakować i zdalnie zatrzymać. Wietnamczycy wiedzieli jednak o tym i pod pretekstem problemów ze sprzętem ich transporty prowadził zawsze żywy maszynista z przynajmniej jednym ochroniarzem.
- Ćwiczyliśmy to, Siodło, damy radę - „Kałasznikow” poprawił ześlizgującą się z łysiny czapkę i rękawice z hakami. - Pamiętasz plan?
Igor pamiętał.
Razem mieli skoczyć z wiaduktu na dach przejeżdżającego pociągu, dostać się do lokomotywy, załatwić maszynistę i jego ochronę. W razie gdyby tamci zdążyli włączyć alarm, Igor z pomocą Connora miał go wyłączyć i puścić w eter uspokajający komunikat o pomyłkowym uruchomieniu. Następnie odblokować system i zatrzymać pociąg. A to wszystko w ciągu trzech minut, bo potem pociąg opuści pustkowie, wjeżdżając w las, gdzie wzdłuż torów nie biegła już droga i nie było dość miejsca do rozładunku. Kaszka z mleczkiem. Jak w pieprzonym westernie.
- Ale słuchaj – podjął Iwan, sprawdzając łączącą ich obu linę asekuracyjną. – Możesz jeszcze zrezygnować. Wytarzasz się w ziemi a ja powiem, że spadłeś, żaden wstyd. Pójdę sam, odczepię lokomotywę… - droczył się z nim jak zawsze. Tak jak przed kilkoma laty, gdy poznali się w Karawanie.
Na tym pustkowiu można było się przez chwilę poczuć jakby czas się cofnął. Jak za dawnych czasów, gdy przemierzali stepy Ukrainy. Nie było już tamtego, wolnego świata bez granic. Nie było Karawany. Ale nomadą w sercu zostawało się na zawsze.

But I'll take my time anywhere
Free to speak my mind anywhere
And I'll redefine anywhere
Anywhere I roam...



________________________________________________


PONIEDZIAŁEK, 23 PAŹDZIERNIKA 2050 ROKU

________________________________________________

Paweł



Osiedle Pekin w telegraficznym skrócie: tylko jeden budynek, ale za to jaki! Dwadzieścia dwa połączone bloki różnej wysokości, wijące się jak gargantuiczny wąż i układające z grubsza w kształt litery M. Nazwa nie ma rzecz jasna etnicznej etymologii; chociaż można tu spotkać nielegalnych imigrantów prawdopodobnie wszystkich nacji świata to Azjatów stosunkowo niewielu. Pekin to stare, potoczne określenie mieszkalnego molocha, zbyt wielu ludzi upchanych na zbyt małej przestrzeni. Niegdyś chluba komunistycznego modernizmu, dziś nie mniej wspaniały slums. Pekin w liczbach: tysiąc osiemset mieszkań i siedem tysięcy gnieżdżących się w nich mieszkańców.
Łączna długość dachu: półtora kilometra. Z licznymi przeszkodami i uskokami idealny tor ćwiczebny. Nic dziwnego, że dach Pekinu stał się jednym z ulubionych miejsc spotkań praskich freerunnerów, urządzano tu nawet regularne zawody. Poza tym było stąd pięć minut spacerem do wejścia na Ostrobramską, najbardziej cywilizowaną z Trzechstacji, w tunelach za którą mieściła się nora Pawła. Na jednym z dziedzińców Pekinu znajdowała się zaś szkoła, której boiska i salę gimnastyczną wynajmował na treningi Spartak. Sam „Koniew” zresztą mieszkał tutaj podobnie jak wielu innych członków Siczy. Pekin był bowiem niczym sen o współczesnym Alcatraz - naturalną twierdzą, do której nie dało się przeniknąć niezauważenie. Także wjazd na teren osiedla był tylko jeden.
Koniew płacił Pawłowi, Olegowi i innym za wartowanie na dachu, gdy na dziedzińcu Pekinu Kozacy rozładowywali transporty lewych szlugów, spirytu i cukru. Dzisiejszy rozładunek właśnie się skończył i teraz Paweł siedział na skraju dachu spoglądając na panoramę miasta, częściowo widoczną zza sąsiednich budynków. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, ale jego dzień dopiero się zaczynał. Całkiem przyjemny, leniwy dzień, trzeba dodać.

Wstał koło południa – luksus bezrobotnego. Mieszkanie w dawnym pomieszczeniu technicznym metra miało wady i zalety. Słońce nie wdzierało się przez żadne okna, ale z drugiej strony można było stracić poczucie czasu. Okna dało się jednak zastąpić realistycznymi hologramami z dowolnym widokiem. Zimą było tu ciepło od rur, zaś latem przyjemnie chłodno. Paweł miał tu nawet własną łazienkę z prowizorycznym prysznicem, czym nie mogła się pochwalić większość mieszkańców Trzechstacji, korzystających z publicznych toalet. Holoterminal, będący domem Alex(a), wciąż częściowo działał. Dziś AI przywitał(a) go hologramem seksownej policjantki, bawiącej się różowymi kajdankami.
- Słodko wyglądasz gdy śpisz – posłała mu całusa. – Wiesz, teraz jest tu znacznie ciekawiej niż kiedy jeszcze jeździły pociągi. Wtedy ludzie tylko wchodzili i wychodzili a teraz można obserwować całe ich życie.
Bez wątpienia, Trzystacje były ciekawym miejscem a ich mieszkańcy, choć biedni, stworzyli unikalną, samorządną społeczność. Namioty i szałasy z blachy falistej a gdzieniegdzie gipsowe ściany pokryły dawne perony. Nad torami przerzucono kładki, między galeriami linowe mosty. Pomieszczenia dawnych sklepów na górnym poziomie zajęli najsilniejsi, najważniejsi i najbogatsi. Jeszcze inni urządzili się całkiem nieźle w unieruchomionych pociągach.
Na Ostrobramskiej większość trudniła się zbieraniem złomu lub handlem. Dało się tu kupić niemal wszystko: pamiątkowe rękodzieła dla turystów, różnoraki sprzęt, kradzione holofony. Działało kilka garkuchni, choć ulubione miejsce stołowania się Pawła mieściło na powierzchni.
Budka Zahida zawsze stała w tym samym miejscu – na ruchliwym placyku naprzeciw wejścia do stacji, obok popękanej żelbetowej zapory. Pakistańczyk serwował tu hotdogi, ryby i kebab oraz najnowsze wieści.
- Dziś przyjeżdża Marko Kosacz – oznajmił Pawłowi konspiracyjnym szeptem. – Albo już przyjechał. Spójrz na Kozaków, jak się odstawili.
Rzeczywiście, wszyscy chłopcy z Siczy byli ubrani odświętnie, w koszule i uprasowane w kant dresy. Swoje samotne loczki na czubkach łysych łbów mieli umyte i ładnie zaczesane. Paweł wciąż tylko nie wiedział kim był Marko Kosacz.
- Ojciec Tarasa – wyjaśnił Sadiq. – ważna szycha z rady atamanów w Kijowie. Niedobrze. On przyjeżdża tylko jak są kłopoty.
Pawłowi coś zaświtało. Taras Kosacz był wice-atamanem warszawskiej Siczy, odpowiednikiem Koniewa w rejonie stacji Fieldorfa. Z tego co Paweł słyszał, kawał skurwiela. Problemy Siczy nie były jednak problemami Black Horse’a. Przynajmniej zazwyczaj.

Dzień Pawła stał się jeszcze lepszy, gdy Magda zaproponowała spotkanie w zwyczajowym miejscu na południowo-zachodnim krańcu dachu Pekinu. Umówili się o szesnastej, godzinę przed zmierzchem. Przyszła kwadrans później, lecz Paweł nie gniewał się. Freerunnerzy, wolne duchy, lekce sobie ważyli powiedzenie, że czas to pieniądz i bardzo rzadko gdziekolwiek się śpieszyli.
Był koniec października i Magda miała na sobie więcej ubrań niż chciałby, żeby miała. Najbardziej lubił wspominać ją taką jak wyglądała, gdy późnym, lecz wciąż gorącym latem wybrali się na rowerową wycieczkę za miasto. Dziś miała na sobie szarą sportową bluzę z kapturem, obcisłe czarne spodnie podkreślające zgrabność nóg i długie specjalne buty do parkouru. Zawsze nosiła najlepsze ciuchy i sprzęt, choć o ile Paweł wiedział nie trudniła się kradzieżą ani włamaniami. W ogóle nie wiedział o niej zbyt wiele. Studiowała na Akademii Wychowania Fizycznego. O rodzinie nie mówiła prawie wcale, nie był nawet pewien czy podała mu prawdziwe nazwisko. Wiele wskazywało jednak na to, że jej starzy byli dziani.
Paweł jeszcze nigdy nie robił tak długich podchodów do żadnej dziewczyny. I to teraz, gdy dzięki sławie Black Horse’a laski wręcz kleiły się do niego! W Magdzie, oprócz oszałamiającej urody, było jednak coś, co go onieśmielało, czyniło zeń nastoletniego chłopca, któremu czasem język w gębie się plątał. Wiedział, że on też jej się podoba, ale żadne z nich nie mogło się zdobyć na to, by uczynić pierwszy krok. Może nie chciała ryzykować utraty przyjaźni, gdyby próba bardziej intymnego związku między nimi jednak okazała się klapą?

Dziś wydawała się trochę roztrzepana, jakby nieobecna. Patrzyła na Pawła lekkim krokiem zbliżając się po dachu. Powitalna wymiana pocałunków w policzki, trochę bliżej niż zwykle ust. Była bardziej niż zwykle spięta. Siedząc na skraju dachu rozmawiali chwilę o niczym – potrafili rozmawiać o niczym godzinami. Dziś jednak coś było nie tak i nie potrafił określić co. Magda szybko wyczuła, że zauważył jej nietypowe zachowanie, bo po dłuższej chwili milczenia zapytała:
- Byłeś kiedyś w sytuacji bez wyjścia? – Zerknęła na niego, lecz zaraz odwróciła wzrok, przygryzając wargę. - Takiej, gdy nie ważne jakie byś wybrał rozwiązanie to i tak kogoś skrzywdzisz?


_________________________________________________


Modest


Wuj Marko przyjeżdża!
Wieść gruchnęła gdzieś w Trzechstacjach i rozeszła się po całym terenie Siczy. Modest nie usłyszał jej pierwszy, ale za to z pierwszej ręki.
Gdy zadzwonił holofon, siedział akurat w luksusowej melinie Tarasa na Fieldorfa. Zadziwiające, co można zrobić z lokalem po sklepie obuwniczym na dawnej stacji metra, gdy ma się pieniądze. A Taras Kosacz je miał. Było to widać po świetnie zaopatrzonym barku, stole bilardowym w salonie oraz jacuzzi w łazience, w której było też tajne przejście do tuneli technicznych metra, na wypadek nalotu glin lub konkurencji. Szklany front lokalu oczywiście zastąpił ceglany mur z pancernymi drzwiami. Chawira godna jednego z wice-atamanów warszawskiej Siczy, z racji na koligacje rodzinne i wysoki poziom skurwysyństwa przewidywanego na następcę atamana Nemyrii. Modest nie byłby sobą gdyby nie postawił na to sporej sumy w tajnym długoterminowym zakładzie. Taras był skurwielem jakich mało, ale swoim skurwielem, kuzynem jego matki. I podzielał zamiłowanie Darskiego do dobrej muzyki i hazardu. Miał nawet w domu kolekcję starych automatów do gier: Jackpota, Jednorękiego Bandytę, wszystko.

Dziś jednak rżnęli w pokera słuchając z winyla „Machine Head” Deep Purple i Kocurowi karta szła coraz lepiej. Stosik żetonów po jego stronie rósł powoli, lecz nieubłaganie, symbolizując niewielką sumę pieniędzy. Żetony nie miały tego magicznego uroku co gotówka, ale odkąd banknoty i monety wyszły z użycia, nie było za bardzo innego wyjścia. Czasem, w kasynie „Pierestrojki” grywali na całe stosy pełnych chipów gotówkowych, po sto eurodolców każdy, ale dziś to była rekreacyjna partyjka.
Nie zmieniało to faktu, że Taras nawet drobnych sum nie lubił przegrywać. Potężnemu blondynowi zdarzyło się już przypieprzyć pięścią w stół, tak, że i stół i całą grę trafiał szlag. Dziś jeszcze nad sobą panował, ale od czasu do czasu żyłka wychodziła mu na czoło i marszczył twarz w grymasie złości, tak, że prawie wyglądał na swoje pięćdziesiąt pięć lat, których normalnie nikt by mu nie dał. Szczęśliwie dla stołu trafił fulla i wygrał wreszcie jakąś partię. To poprawiło mu humor.

- Zacna gra, Kocur – rzekł basowym głosem, przygładzając żółtą brodę – ale po prawdzie to zaprosiłem cię dziś, bo miałbym dla ciebie robotę. Płacę trzy kafle. Nie włamujesz się dla kasy, więc nawet bym nie z tym nie wyskakiwał, gdybym nie wiedział, że lubisz ten dreszczyk emocji, ty chory pojebie – zaśmiał się i familiarnie walnął Modesta w ramię.
Taras przybył do Polski jako dziecko i mówił w języku Mickiewicza i Słowackiego prawie bez akcentu. Mimo wczesnej pory (była czternasta) uzupełnił kieliszki gruzińskim koniakiem i kontynuował:
– Widzisz, Grozni znów nadepnęli nam na odcisk. Zaczęli czepiać się ludzi, których chronimy i załatwili paskudnie jednego z moich chłopców. Ostatnie czego nam trzeba to wojna z tymi świrami, dlatego chcę tylko dać im nauczkę. Konkretnie ich szefowi. Nazywa się Zelimchan Sadulajew. Zabicie kozojebcy nic nie da, bo zaraz wybiorą nowego. Chcę, by zaczął się nas bać. Mieszka na ostatnim piętrze apartamentowca w tym ichnim Talibanie. Jacyś sportowcy od Koniewa dostaną się tam po dachach i zostawią mu ostrzeżenie. Ale oni nie znają się na hakerce. Potrzebujemy kogoś, kto z wnętrza budynku załatwiłby system alarmowy. Mam już plan budynku, wystarczy odciąć zasilanie przez skrzynki w piwnicy. Ty, Kocur, jesteś aktor. Mógłbyś ucharakteryzować się na ciapatego i zinfiltrować to gniazdo żmij. Z pewnych względów zależy mi, by zrobić to jeszcze dzisiaj, o dziewiętnastej, gdy Sadulajew wyjdzie do meczetu na wieczorną modlitwę. Zawsze załatwia tam różne sprawy, rozmawia z ludźmi. Schodzi mu średnio pół godziny, więc czasu będzie z zapasem. A jak się już ogarniesz po robocie, koniecznie przyjdź do…

Przerwał mu dzwonek holokularów Modesta. Na wyświetlonym przez oczami ekraniku pojawił się napis: „Wuj Marko”. Połączenie głosowe. Nigdy nie tolerował wideorozmów.
- Kto? – Zapytał Taras, widząc zaskoczoną minę Darskiego.
Modest powiedział.
- Tatko zawsze spierdoli niespodziankę – wetchnął młodszy Kosacz. – No nic, odbieraj, mnie tu nie ma. – Przyciszył pilotem muzykę, wstał i poczłapał do toalety.
- Wuju? – Odebrał Modest.
Stary Ukrainiec był wujem jego matki, więc teoretycznie Darski powinien nazywać go raczej dziadkiem, ale biada temu, kto spróbowałby nazwać tak Marko. Dlatego Modest mówił mu per „wuju”, tak jak wszyscy inni, w tym niespokrewnieni z nim, ludzie Siczy. Marko Kosacz odezwał się po polsku, ale z dużo mocniejszym niż syn akcentem.
- Modest! Ile to lat się nie widzieliśmy, trzy? Czas będzie by nadrobić! O dwudziestej pierwszej waszego czasu mój samolot ląduje w Warszawie. Uprzedzam, bo nie wiem ile zabawię a ty jak ten kot, łazisz własnymi ścieżkami. Ty wiesz, jak ważna jest dla mnie rodzina. Że po śmierci brata jego córka a twoja matka była dla mnie jak własna a ty jako wnuk. A teraz się dowiaduję, że mam prawnuka! Taras mi powiedział, nie złość się proszę na niego. Modest, ja chciałbym poznać twojego syna przed śmiercią. Mam nawet dla niego prezent. On ponoć już prawie dorosły. Jak ty myślisz, dałbyś radę zabrać go wieczorem na męską wyprawę do „Pierestrojki”?


_________________________________________________


Ida, Jerzy i snaX


Cały warszawski oddział IAICA od rana nie mówił o niczym innym jak o przejęciu przez centralę bezpośredniej kontroli nad moskiewskim oddziałem agencji. Wieść pocztą pantoflową błyskawicznie rozniosła się po wszystkich piętrach. Powtarzano ją sobie w toaletach i przy ekspresach do kawy, przy czym ci, którzy wiedzieli coś więcej uśmiechali się z poczuciem wyższości. Wszystko co dotyczyło Rosji zawsze budziło emocje. Codzienność większości pracowników agencji nie była zbyt emocjonująca: prowadzenie rejestrów, przeprowadzanie testów Turinga, monitoring sieci, rutynowe kontrole. Agenci operacyjni mogli dodać do tej listy ukrywające swą tożsamość androidy, sfiksowane roboty i maszyny fabryczne. Informatycy zaś szalone osobiste Duchy namawiające swych właścicieli do zbrodni lub samobójstwa oraz wirtualne AI rozrabiające w wirtualnych światach. Egzorcyzmowanie większości szkodliwych, nielegalnych i bezpańskich AI było bardziej żmudne niż niebezpieczne. Większość z nich, szczególnie sieciowych, nie miała ojczyzny. Ale te naprawdę wredne i paskudne prawie zawsze pochodziły z Rosji.

Po rewolucji energetycznej nielegalne AI zastąpiły ropę i gaz w roli głównego rosyjskiego produktu eksportowego. Rosja wyprzedziła w tej dziedzinie nawet indyjski Bharat – państwo którego cała gospodarka kręciła się wokół wirtualnego metaserialu z AI w roli aktorów. Bharat jako ostatnie państwo świata pod groźbą międzynarodowych sankcji dwa lata temu podpisał ustawy Hamiltona. Federacja Rosyjska uczyniła to nawet wcześniej, lecz wyegzekwowanie ich w państwie rządzonym przez mafię było zadaniem prawie niewykonalnym. Pochodzące z przestępczej działalności Kombinatu pieniądze, po wypraniu zasilały w formie podatków rosyjski budżet, co w czasie wojny było nie do przecenienia. Każdy z ministrów rosyjskiego rządu i większość członków rządzącej partii Neo-Rosja siedziała w kieszeni Kombinatu. Teraz okazało się, że sporo tamtejszych funkcjonariuszy agencji również.
Dopiero około południa plotkę potwierdził, cokolwiek lakoniczny, oficjalny komunikat z Berna, lecz zarówno agenci operacyjni jak i netrunnerzy mieli wtedy inne rzeczy na głowie.
Czasem wielkie sprawy brały swój początek od całkiem niepozornych zdarzeń i tak właśnie miało być tym razem.


_________________________________________________


Ida i Jerzy


Opuszczona hala fabryczna – owoc reindustrializacji lat dwudziestych i ofiara reglobalizacji lat czterdziestych. Żelbeton i stal, ślady usuniętych dawno maszyn. Brudne, matowe szkło w oknach ledwo przepuszczające światło dnia. Sztampowe miejsce niesztampowej zbrodni.
Na dolnym poziomie hali urządzono coś w rodzaju areny, na której odbywały się walki bionicznych psów. Jeden z nich, mierzące ponad metr w kłębie bydlę, przypominające krzyżówkę pitbulla z krową, leżał bez życia po środku hali. Rozszarpany łeb i szyja odsłaniały elektronikę, hydraulikę i przerwane przewody. Teraz grzebał przy nim Nguyen, wietnamski technik Agencji.

Na górnym poziomie hali znajdowała się widownia. Stał tam komplet mebli ogrodowych i walało się sporo petów i butelek, w tym niedopity krymski szampan.
Gliniarze z wydziału zabójstw byli już na miejscu. Jednego z nich Jerzy znał, choć słabo. Nazywał się Mirek Kalus i przyszedł do pracy na krótko przed odejściem Wilamowskiego. Wtedy nieopierzony rekrut, dziś starszy aspirant. Po pustych oczach i jakby wymiętej twarzy widać już było, że praca odcisnęła na nim swoje piętno. Przywitał się uściskiem lekko drżącej dłoni z Jerzym i Idą.
- Gdy pracuje sąsiednia fabryka jest tu naprawdę głośno – powiedział. – To wyjaśnia, czemu urządzali te imprezy za dnia.

Stojący obok starszy gliniarz nasłuchiwał kanałów informacyjnych, których polujące na widowiskowy materiał drony patrolowały okolicę do spółki z policyjnymi i agencyjnymi.

- Czworonożna bestia wciąż na wolności! Pół godziny temu wielki mechaniczny pies zaatakował i ciężko ranił dwóch robotników budowlanych na Targówku Fabrycznym. Trwa ewakuacja sąsiednich zakładów. Mieszkańców Targówka i okolic uprasza się o pozostanie w domach. Bestia przypomina olbrzymiego czarnego wilka, lub, jak mówią świadkowie, wilkora. Tropi ją policja oraz agenci aj-ej-ci-ej. Więcej na ten temat po przerwie reklamowej. Bądź na bieżąco z Euronews Polska!

Media nie wiedziały jeszcze o trupie. Leżał przykryty plastikowym workiem koło schodów a jego prawa ręka z zapiętym na nadgarstku holofonem osobno, kilka metrów dalej. AI obronnego psa nie miała prawa zrobić czegoś takiego. Nawet w razie zagrożenia życia właściciela powinna ograniczyć się do rozbrojenia i obezwładnienia napastników. Chyba, że uległa awarii lub została nielegalnie przeprogramowana.
Poza zasychającymi wokół ciała i ręki ciemnoczerwonymi kałużami, liczne ślady krwi prowadziły na zewnątrz, gdzie urywały się, zastąpione przez ślady palonych opon. Co najmniej kilka aut musiało odjechać stąd w wielkim pośpiechu. Ich właściciele zostawili też dwa pistolety, sporo dziur po pociskach i łusek. Policyjni technicy fotografowali i zbierali ślady. Dalej, dwóch krawężników przepychało się z próbującą wedrzeć się do środka ekipą holowizyjną.

- Póki co zapadł się pod ziemię – podjął Kalus. – Albo jest już daleko stąd albo wciąż krąży gdzieś po okolicy. Dużo tu starych ruin, zarośli. Z trzech stron okolicę otaczają torowiska, mamy je pod obserwacją. Zablokowaliśmy drogi do terenów mieszkalnych. Prócz dronów mamy w terenie kilkanaście patroli, ale wie pan jak jest – zwrócił się ponuro do Wilamowskiego. - Mamy kilka starych sztuk broni EMP na całe miasto i zalegają nam od miesiąca z pensjami. Mogę sobie rozkazywać, ale nikt nie będzie za was życia narażał.

- Chip tego jest zniszczony – odezwał się Nguyen z nad zwłok bionicznego pitbulla. – Nie ustalimy właściciela. Musimy dorwać wilkora.

Jakby w odpowiedzi zza uchylonych drzwi hali rozległo się wycie. Sięgali już po broń, gdy wycie urwało się nagle. Przerażeni dziennikarze podnosili się z ziemi a przy zaparkowanym przed wejściem radiowozie z zamontowanym na dachu głośnikiem gruby policjant zataczał się ze śmiechu, póki jeden z jego kolegów nie podszedł i nie zdzielił żartownisia dłonią przez łeb.


________________________________________________


snaX

Złowieszcza twierdza Kor Phaerona wieńczyła zgliszcza Altdorfu, wyrastając z miejsca gdzie dawniej stał cesarski pałac. Jej pięć wież przypominało wypaczoną dłoń wyciągniętą w gniewnym geście ku niebu. Z okupowanych przez zastępy demonów, ożywieńców i zwierzoludzi ruin wciąż wzbijały się kłęby dymu. Ich uwagę miała jednak ściągnąć na siebie formująca się w lesie do szturmu imperialna armia. Równocześnie, drużyna śmiałków miała zostać teleportowana wprost do siedziby Pana Chaosu.
Kapłani praworządnych bóstw, w tym Sigmara i Ulryka rzucili na nich wszelkie możliwe zaklęcia ochronne.

Zhakowanie gry sieciowej mogło się wydawać błahostką, jednak trzy miliony graczy Warhammer World sądziło inaczej. Podobnie jak udziałowcy Electronic Arts, których akcje straciły od wczoraj 40% wartości. Warhammer World różnił się od większości podobnych gier jednym, istotnym szczegółem. W tym świecie postacie po śmierci nie odradzały się w nieskończoność, ale ginęły, nieodwołalnie i bezpowrotnie. Ten ponury realizm przyciągnął do gry wielu, którzy teraz opłakiwali swych bohaterów. Kor Phaeron w ciągu doby zdemolował dwie trzecie serwerów WHW i wykasował połowę kopii zapasowych, kończąc dziesiątki tysięcy wirtualnych żywotów. Zbliżająca się do pięćdziesiątki liczba potwierdzonych samobójstw wśród graczy świadczyła o tym, że dla wielu to wirtualne życie było ważniejsze od prawdziwego. Prawnicy EA z ponurym stoicyzmem szykowali się na pozwy, podczas gdy ich informatycy bezradnie rozkładali ręce. Mogli oczywiście sformatować zakażone serwery, ale to nie gwarantowało, że Kor Phaeron kiedyś nie wróci. Oznaczałoby też ostateczny koniec gry i bankructwo korporacji.
Póki co jej straty rosły w tempie ćwierć miliona eurodolarów na minutę i przedstawiciel EA ds. kontaktów z IAICA ofiarował w imieniu swych szefów coraz bardziej hojne datki na rzecz agencji, byle tylko zakończyć ten kataklizm.

Kor Phaeron był wyjątkowo złośliwą sieciową AI, o poziomie przynajmniej 2.7 w Skali Turinga. W świecie Warhammera był zaś demonem boga Chaosu Tzeetncha, postacią wyposażoną w niemal boskie moce, z którymi mechanizm obronny gry sobie nie radził. Nie pojawił się tam znikąd, był częścią świata od dawna – jednym z najpotężniejszych bossów, których dzielni awanturnicy mogli pokonać. Przyzywany przez graczy-kultystów najeżdżał Stary Świat i ginął setki razy, ucząc się na błędach i stając coraz sprytniejszy. Nałożone nań ograniczenia były jednak zgodne z wymogami Ustaw Hamiltona, nie mógł sam wyewoluować poza wyznaczone mu granice. Ktoś zhakował Warhammer World i mu w tym pomógł.
Zaszczyt posprzątania tego bajzlu przypadł warszawskiemu oddziałowi, zgodnie z zasadą, że sprawami w wirtualności zajmują się agenci z kraju, z którego adresu sieciowego wyszedł atak. Rzecz jasna to był tylko ostatni adres, już zresztą sprawdzony, należący do pary emerytów. Przez ile routerów przeszedł haker nim włamał się do Warhammer World, tego jeszcze nikt nie wiedział. Jeśli był sprytny, mogli nigdy go nie namierzyć. Niewykluczone, że gnojek siedział teraz gdzieś w Peru lub innej Kambodży i śmiał się z udanego dowcipu, rozkoszując się zemstą za niepowodzenia w grze.

Należało więc przynamniej sczytać zmodyfikowany kod źródłowy Kor Phaerona, by stworzyć nań broń i szczepionkę. Służący do tego program przybrał tu dostosowaną do quasi-średniowiecznych realiów formę broni siecznej. Wystarczyło zranić demona i spadać, zostawiając resztę programistom. Proste. Z tego co wiedzieli, Kor-Phaeron nie dysponował bronią wirusową, mógł tylko zabijać postacie w świecie gry. W teorii można było więc powtarzać próby do skutku, lecz wydział miał inne rzeczy do roboty niż bieganie z mieczami po VR.
- Rany, jak ja dawno w to nie grałem – rzekł krasnoludzkim basem Franek Malicki, informatyk z siódmego piętra, po czym wzniósł w górę topór. – Drżyjcie pomioty Chaosu!
Niby dorośli ludzie a cieszyli się jak dzieci. Załapali się tu nawet dwaj agenci terenowi w ramach szkolenia z VR.
snaX właściwie nie miał tu wiele więcej do roboty. Wyposażył w oprogramowanie VR-ową grupę uderzeniową jak mógł najlepiej. Mógł pobawić się wraz z nimi lub spróbować pomóc im z wyższego poziomu, starając się wyizolować Kor Phaerona z kodu gry, w którym ten mocno namieszał. Mógł też podążyć ledwo ciepłym tropem hakera, prawdopodobnie również AI lub netrunnera. To, że zarówno program śledzący EA oraz uPon1s zgubili ślad, nie znaczyło, że snaX go nie odnajdzie.
W końcu był Królem Sieci.
 

Ostatnio edytowane przez Bounty : 10-02-2015 o 23:14.
Bounty jest offline