Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-02-2015, 17:30   #632
Gob1in
 
Gob1in's Avatar
 
Reputacja: 1 Gob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputację
Sam nie wiedział, dlaczego im się udało. Oboje z Khaidar byli wykończeni i o mało co, a zostaliby na zawsze zostali niedaleko skalnej szczeliny. Udało się im jednak - co więcej, przynieśli zebranego z wiszącego nad przepaścią chodnika śniegu aby zaspokoić pragnienie swoje i towarzyszy.

Gdy wrócili, okupiwszy drogę tytanicznym wysiłkiem okazało się, że części khazadów udało się już dostać na górę. W innych okolicznościach Thorvaldsson zdobyłby się na słowa uznania, lecz teraz zdołał tylko zrzucić na ziemię mokry od topniejącego ładunku plecak i wysapać:
- Woda... w plecaku... śnieg... - po czym siadł ciężko obok upewniwszy się tylko, że Ronagaldsdottir również dołączyła do pozostałych. W tej chwili nie miał nawet siły puścić bąka, nie mówiąc o czymkolwiek wymagającym większego wysiłku.

Odpoczywając przyglądał się wciąganym na górę krasnoludom i ich ekwipunkowi. Teraz, gdy pragnienie nie przyprawiało o szaleństwo sterany trudami przeprawy przez górę zhufbarczyk zwyczajnie leżał i odpoczywał. Miał wrażenie, że mógłby tak zostać przez dekadę, czy dwie...

Nawet Khaidar zwietrzyła możliwość wyrwania się z nieprzystających do jej doświadczeń i charakteru dusznych tuneli całkiem zręcznie śmigając na górę. W końcu przyszła jego kolej.

Zebrał się z trudem, niemrawymi ruchami ramion próbując ożywić zdrętwiałe ciało. Spojrzał w górę - ktoś pomachał do niego dając znak, że może zaczynać. Przyjrzał się krytycznie orkowym linom, których jedyną zaletą była ich grubość - poza tym capiły okrutnie aż mordę wykrzywiało z odrazy. Wyciągnął przed siebie ręce i spojrzał na okrywające dłonie skórzane rękawice - były mocno zużyte, miejscami nawet przetarte - zupełnie jak reszta jego stroju.

Naraz zamarł. Zamknął oczy próbując umiejscowić dźwięk, który usłyszał przed chwilą. Kolejny zgrzyt był już wyraźniejszy. Kilka uderzeń serca później poczuł drgania skalnego podłoża, a do jego uszu zaczęły dochodzić regularne uderzenia... jakby stąpnięcia czegoś wielkiego.

Obrócił się w kierunku zbliżających się odgłosów, kładąc dłonie na styliskach toporków. Chwilę później w jego w pole widzenia wdarł sie szybko zbliżający się kształt. Bojowy ryk oznajmił pojawienie się orkowego wojownika.

Zielonoskóry był potężny - wydatne węzły mięśni odznaczały się pod grubą, pokrytą rytualnymi tatuażami skórą. Brutalna twarz pokryta była niebieską farbą, a kipiące furią oczy skierowane w jeden punkt - samotnego khazadzkiego wojownika. Kawałki skał strzelały na boki spod ogromnych buciorów. Bestia zaryczała i uderzyła trzymanymi w obu rękach siekaczami o skałę rozświetlając otoczenie iskrami. Ostrza przypominały bardziej stalowe wirniki khazadzkich machin latających, niźli broń do walki wręcz, lecz zielonoskóry kolos posługiwał się nimi bez wysiłku.

Ork uniósł w górę prawe ramię uzbrojone w siekacz, natomiast rękojeścią drugiego uderzył się dwukrotnie w pysk, krusząc jeden z wystających kłów. Krew buchnęła z paszczy, w błyszczących oczach stwora widać było szaleństwo, mięśnie napięte do granic możliwości i całe pokryte siecią uwydatnionych grubych żył grały pod skórą. Sadząc ogromne susy pędził na krasnoluda, zdawałoby się, niepowstrzymanie.

Dla tego ostatniego czas jakby zwolnił. Pole widzenia zawęziło się tylko do szarżującego nań przeciwnika. Oczy śledziły każdy jego ruch, samemu pozostając spokojnym. Stał tuż obok grubej na dłoń orkowej liny niewzruszony niczym wieża pośród szalejącej w górach śnieżycy. Wyraźnie odbierał każde uderzenie serca, wibracje skał i zniekształcony ryk rasowego wroga. Berserker był coraz bliżej.

Nagle zhufbarczyk wyszarpnął toporki zza pasa i wyćwiczonym przez lata ruchem posłał je prosto w nacierającego przeciwnika. Pierwszy rozpruł lewą stronę pyska bestii w makabryczny sposób odsłaniając rząd ostrych zębów. Drugi obracając się w locie zagłębił się w prawym udzie celu upuszczając nieco krwi, jednak zaraz wysunął się z rany i upadł na ziemię. Najwyraźniej rana nie była poważna. Ork nie przerwał szarży, a wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej szaleńczo rzucił się na stawiającego mu czoła krasnoluda.

Pędząc niczym taran ogromny zielonoskóry wojownik musiał być pewny tego, że pchany swą masą i siłą pędu bez trudu obali swojego oponenta. I pewnie bywało tak już w przeszłości, jednak teraz napotkał na swej drodze doświadczonego wojownika. Na mgnienie oka przed zderzeniem zhufbarczyk zszedł z drogi pędzącemu kolosowi, który mógł tylko próbować sięgnąć go swym ostrzem mijając wykonującego unik brodacza z lewej strony. Ork był jednak zbyt wolny i nie zdołał wytracić pędu przez co sztych siekacza świsnął daleko od głowy krasnoluda.

Inicjatywę przejął syn Grungniego. Nieporadny odskok berserkera nie zapobiegł uderzeniu korbaczem w klatkę piersiową. Rana, choć płytka, pozostawiła krwawiące dziury po kolcach zamocowanych na obuchu. Uderzony sapnął gdy cios wybił mu powietrze z płuc i nie zdołał zasłonić się przed kolejnym ciosem gwiazdą zaranną, która tym razem strzaskała prawą kość udową orka pozostawiając wiele głębokich dziur. Tryskająca z wielu ran krew i ściekające z kolców krople utworzyły krwawą smugę, gdy khazad cofnął broń.

Odpowiedź słabnącego berserkera była nieporadna i Detlef bez wysiłku uniknął obu orkowych siekaczy. Z zimnym wyrachowaniem zamarkował cios w korpus, a gdy zielonoskóry odskoczył, błyskawicznie wyprowadził kolejny cios w już wcześniej zranioną kończynę. Przemieszczona kość przebiła skórę po wewnętrznej stronie uda, a noga zgięła się w miejscu uderzenia posyłając ciężkiego przeciwnika na ziemię. Thorvaldsson postąpił dwa kroki do tyłu by nie zostać przygniecionym, ale i tak nie uniknął fontanny orkowej krwi tryskającej z potwornej rany. Przez chwilę pokryta krwią twarz brodatego wojownika wykrzywiła się w triumfie, zaraz jednak stężała na powrót w ponurą maskę, jaką nosił przez ostatnie dni. Sapanie powalonego wroga było coraz cichsze, a konwulsje słabły wraz z uchodzącym zeń życiem.

Zwycięstwo okazało się łatwe, a walka nie trwała dłużej, niż kilka uderzeń serca. Thorvaldsson wyszedł z niej bez szwanku, a górujący nad nim wielkością, masą i dysponujący brutalną siłą orkowy berserker leżał u jego stóp w powiększającej się kałuży krwi. Mimo wielu wcześniejszych zwycięstw, ta jedna dała mu ogromną satysfakcję. Poczuł pewność siebie, jakiej dotąd nie doświadczył. Czuł się niepokonany, chociaż rozum podpowiadał, że to tylko ułuda. Ta walka i zwycięstwo w niej coś w nim zmieniło.

Zerknął w górę, gdzie dostrzegł zaciekawione twarze towarzyszy, a nawet lufę Thorgunowej rusznicy. Thorvaldsson jednak nie potrzebował wsparcia w tej walce.
- Aarrgghhh! Ubiłem skurwysyna! - wrzasnął, podnosząc w górę korbacz w geście zwycięstwa.

Niedługo później na górę wciągnięto jego plecak i jego samego. Był przyzwyczajony do tuneli i życia pod ziemią, ale i tak poczuł radość na widok nieba. Dotrzymał słowa. Wyprowadził ich z oblężenia. Rannych i zmęczonych, ale żywych.

Przebywającym długo pod ziemią częstokroć kręciło się w głowie podczas pierwszego wyjścia na otwartą przestrzeń. Nie inaczej było tym razem. Czując słabość przyklęknął na jedno kolano i zamknął oczy, aż kołowrót w głowie uspokoił się na tyle, by mógł wstać bez obaw o to, czy upadnie. Normalnie miałby to w dupie, ale thazorowi po prostu nie wypadało. Dla postronnych wyglądał, jakby dziękował bogom za szczęśliwe zakończenie tego etapu podróży. Po kiku chwilach i głębszych oddechach stanął pewnie na wyprostowanych nogach. Widok był wspaniały - bo jakiż krasnolud nie kochałby widoku gór?

Kolejne godziny spędził w pobliżu wyjścia z jaskini. Przede wszystkim przyzwyczajał oczy do naturalnego światła, wypatrywał niepokojacych ruchów w zasięgu wzroku, ale także miał czas na przemyślenia.

Bo i było co przemyśleć.

Udało im się w końcu wyjść z azulskich kopalni, ale przez brak przygotowania sporej części z nich niemal przypłacili to życiem. Śmierć w walce była pisana wojownikowi, ale śmierć z pragnienia lub głodu była haniebna i wstydliwa. Do tego należało dołożyć niemal zupełny brak dyscypliny. O ile dyskusje nad wyborem lewy czy prawy korytarz z wrogiem na karku udało mu się zażegnać, o tyle w czasie walki wciąż nie potrafili wykonać najprostszej komendy. Każdy ciągnął w swoją stronę, a ci nieliczni słuchający rozkazów nie mieli siły przebicia i nie potrafili zapobiec złamaniu formacji. Do tego zupełna samowola w zakresie sposobu prowadzenia walki. Na komendę "strzelać" reaguje jeden, może dwóch spośród czterech, a nawet pięciu dysponujących bronią strzelecką. O ciskaniu bezmyślnie bombami zapalającymi ponad głowami towarzyszy lepiej nawet nie wspominać. Trzech spośród nich jeszcze długo będzie lizać rany pozostając niezdolnym do walki i stanowić obciążenie dla pozostałych. Zhufbarczyk był pewien, że ten sam efekt, czyli zwycięstwo nad wrogiem osiągnęliby dyscypliną i męstwem. Dobrze pamiętał, jak wszyscy z wyjątkiem niego padli nieprzytomni z powodu zadymienia stanowiąc łatwy cel dla wroga. On wtedy wytrwał, ale czy zawsze los będzie mu sprzyjał?

Po dotarciu na powierzchnię Huran zapowiedział rychłe wyruszenie w swoją drogę. Razem ze starym krasnoludem chcieli także pójść Dorrin, Khaidar i Thorgun. Tak naprawdę nikt ich nie zatrzymywał, ani nie wypytywał o powody. Byli wolni tak, jak obiecał im to przed wyruszeniem z Azul. To tutaj mieli zdecydować co dalej. Oni zdecydowali, kolej na pozostałych.

Niewielu zatem zostało ich z pierwotnego składu oddziału. Ronagaldson, Alrikson, Galvinson i on sam. Po powrocie do Azul dołączyli do nich Fulgrimsson, Ergansson, Urgrimson i na koniec Thravarsson. Ośmiu. Scalonych wspólnymi przeżyciami, a jednak wciąż nie potrafiących działać jak jeden organizm.

Kyan był młody i zapalczywy. Był też odważny, czego dowiódł wspinając się po orkowych linach, jak i zdyscyplinowany, co odróżniało go na tle pozostałych. Robił co miał robić, nawet jeśli miał inne zdanie. Poturbowany po upadku z wysokości, zarobił też sporo obrażeń podczas walk w kopalni. Nie było jeszcze wiadome, co będzie chciał zrobić po wykonaniu swojego zadania.

Ergan był zdolnym inżynierem. Opanował obsługę dźwigu, całkiem nieźle walczył i dał radę wspiąć się na te cholerne liny czym uratował wszystkim dupska. Miewał kłopoty z wykonywaniem rozkazów, ale nie stanowiło to takiego problemu, jak w przypadku pozostałych. Wciąż leczył rany, jakich nabawił się w czasie przeprawy pod górą.

Grundi był solidny. Dobrze walczył i potrafił zadbać o grupę podczas nieobecności thazora. Z wykonywaniem rozkazów różnie bywało, ale raczej można było na nim polegać podobnie jak na Erganie i Kyanie. Potrafił znieść poważne obrażenia i wciąż siać śmierć wśród wrogów.

Dirk był zagadką. Miewał dobre pomysły, jak i szalone. Najgorsze było to, że wszystkie natychmiast wprowadzał w życie nie zastanawiając się nad konsekwencjami dla reszty oddziału. Ognia, który poparzył wielu wrogów, ale też kilku towarzyszy pewnie jeszcze długo nie zapomną. Sprawdził się w walce, ale niemal zupełnie nie zważał na rozkazy szczególnie, gdy miał swój pomysł, który uważał za lepszy. Na razie nie stanowił realnej siły bojowej z powodu rozległych oparzeń.

Thorin był świetnym felczerem. Uratował im życia pewnie nieraz i zapewne jeszcze nieraz będzie musiał ratować. To, że Detlefowi udawało się wyjść z opresji i niezbyt często korzystał z usług medyka było tylko zbiegiem okoliczności, a umiejętności tego ostatniego nie szło przecenić. Czarny Sztandar i późniejsze wydarzenia w tunelach sprawiły, że nabył wprawy we władaniu toporem, co było bardzo pozytywne i pożądane, ale podobnie jak Dirk w ogóle nie przyjmował do wiadomości rozkazów w czasie potyczki. Co więcej - sam próbował wydawać komendy przyczyniając się do zamieszania co sprawiało, że jego funkcja bojowa była mocno ograniczona. Mimo otrzymanych obrażeń trzymał się całkiem nieźle.

Roran. Roran. Roran. Cóż można było powiedzieć o tym chodzącym skwarku? Najstarszy z nich wszystkich, ale przy tym najbardziej uparty. Nie potrafił zrozumieć, że pozycję, a przede wszystkim zaufanie podwładnych stracił przez swoje zamiłowanie do sekretów. Wymagając od innych, aby podążali za jakimś mglistym celem znanym tylko Ronagaldsonowi było czymś, na co nie mieli zamiaru się zgodzić. Objęcie dowodzenia przez Detlefa pozwoliło im opuścić Azul jako oddział. Być może dało im szansę opuścić Azul w ogóle. Co teraz zrobi były sierżant? Bogowie raczyli wiedzieć. Jakiś powód musieli mieć, żeby kogoś tak straszliwie poranionego utrzymać przy życiu. Ale pewnie to dlatego, że był uparty jak osioł. Prawda była też taka, że był od nich zależny, więc jeśli nie chciał umrzeć w krótkim czasie był skazany na ich towarzystwo. Z racji utraconego dowodzenia, zranionej dumy, czy choćby będąc pod wpływem znanego sobie sekretu był kompletnie nieprzewidywalny. Nie stanowił również żadnego wsparcia dla oddziału do czasu wygojenia nacięższych ran.

I wreszcie Galvinson. Runotwórca był obcy dla Thorvaldssona. Detlef nigdy nie rozumiał kowali run, nigdy też nie wchodził im w drogę. Był prostym wojownikiem i potrafił zrozumieć zachowanie innego wojownika. Jeśli ktoś kierował się pobudkami duchowymi, albo był kierowany mocą bogów, ziemi, czy cholera wie czym jeszcze, to ktoś taki był dla niego kompletnie nieprzewidywalny. Z racji swej pozycji Detlef żywił wobec niego pewien rodzaj szacunku. Ale nie było to równoznaczne z posłuszeństwem. W chwili obecnej Galeb podobnie jak Dirk nie stanowił siły bojowej i polegał na opiece pozostałych.

* * *

Pożegnawszy ruszających pod przewodnictwem Hurana zajęli się odpoczynkiem i uzupełneniem zapasów pieczonego mięsa. Było tego sporo i Thravarsson ocenił, że zejdzie mu z tym czas do wieczora.

Wszyscy wiedzieli, że wieczorem stanie się jasne gdzie i pod czyim przywództwem pójdą dalej. Zapowiadała się gorąca dysputa tym bardziej, że Dirk już teraz zaczął oskarżać Rorana o udział w spisku. Thorvaldsson nie zamierzał się do tego mieszać - on swoje zrobił i skoro dotarli na powierzchnię, to nikt już nikomu thazorem nie był. Przynajmniej do czasu, aż wybiorą nowego.
 
__________________
I used to be an adventurer like you, but then I took an arrow to the knee...
Gob1in jest offline