5 lipca
Pofolgował sobie z czasem i z wodą podczas porannego prysznica. Zwyczajowo nie lubił poświęcać więcej niż pięć do dziesięciu minut, które w pełni wystarczały do umycia ciała. Taki objaw zbyt częstego oglądania rachunków. Ale tym razem potrzebował tego. Zamknąć za sobą drzwi, które jako jedyne w całym domu potrafiły odseparować go od świata. Bo jakkolwiek zabawnym, prawdziwym był fakt, że we własnym domu gdzie mężczyźnie przychodzi wychowywać trójkę dzieci, ostatnim bastionem świętego spokoju jest właśnie łazienka. A musiał przyznać, że mimo tego wszystkiego co miało tu miejsce… czuł się tu w Domu. Czuł się tu właścicielem i gospodarzem. Owszem, przerażonym cokolwiek. Ale bynajmniej nie obawiał się tych ścian i pomieszczeń. Dźwięków. Trzasków. To wszystko było naturalne i jak już mówił tata, który zęby na tym zjadł, stare domy tak mają. Zyją. I nie ma ich co winić za takie rzeczy jak… jak…
Cały czas nie mogło to do niego dotrzeć tak do końca. Wiedział. Zobaczył na własne oczy. Nie było mowy o wątpliwościach. A jednak…
Nigdy nie przepadał za horrorami. Zarówno w formie wizualnej jak i książkowej. Nie przemawiały do niego bzdury typu potworów, duchów, czy innych diabłów. Fantastyka w świecie realnym zdawała mu się mdła i wymuszona. Niemal zabawnym było to w jaki sposób przekonał się o swoim błędzie.
Spod prysznica wyszedł zaskakująco wypoczęty i głodny. I o ile dobrze pamiętał w kuchni nadal był jeszcze chleb tostowy.
I wtedy się okazało.
Arnold. Tata.
Stary uparty drań napędził mu stracha niegorszego niż nocne zmory. Wystarczająco by Daniel nie miał siły sie z nim teraz kłócić o lekarza.
Chwilę potem Steve pojechał do pracy. Meg na kawę z Bertem Klecknerem. Jake’owi pozwolił ostatecznie wyjść i spotkać się z kolegami. Z tym warunkiem, że Steve go zawiezie, a ojciec o umówionej godzinie przywiezie. Nie planował im tak całkiem odpuszczać. I to tym bardziej przez wzgląd na to co się tu ostatnio działo. Nie mogli się teraz oddalać od siebie. Od rodziny. I od niego.
Maddy spała. Długo. I to był dobry sen. Zaglądał do niej kilka razy. Samemu w jakiś sposób odpoczywając tym widokiem. Tosty zostawił jej w szufladzie grzewczej po czym ruszył załatwić ekipę naprawczą do poddasza i zorientować się w lokalnych motelach.
***
Odetchnął gdy samochód Steve’a zniknął za ogrodzeniem. Teraz już się nie obawiał. Do licha powinien. Ale się nie obawiał. Ani jemu ani tacie duchy straszne nie były.
Zjadł kolację, przeczytał w końcu uważnie zawartośc aktówki pani Viser i… czekał. Na sen, lub na intruza. Zamiast nich, w salonie pojawił się Arnold. Pomysł, żeby porozmawiać z rodzicielem wydał mu się jakiś w tej sytuacji bardzo naturalny. W końcu zostali sami. Rzadkość. I co istotniejsze zależało mu na kwestii lekarza.
- Co tam robiłeś? Na górze. U Stevena.
- oh... u Stevena... hm... hm... co robiłem... to podchwytliwe pytanie?
- Nie. Raczej zwyczajne. Bezpośrednie.
- Tak... - Arnie podrapał się po głowie przeciągle wzdychając. - A ile mam czasu na odpowiedź?
- ... Cholera. Co chcesz osiągnąć przez taką rozmowę? Ze sobie pójdę i dam Ci spokój? Zapomnij. Szukaliśmy cię dobre dwie godziny. Chcę wiedzieć skąd się wziąłeś akurat na strychu i co tam robiłeś tyle czasu.
- Ehhh....Też chciałbym to wiedzieć synu... - Arnie usiadł w fotelu. - Wydaje mi się, że spałem, ale ostatnio wszystkie dni są takie same, czasem ciężko mi ogarnąć jaką mamy porę dnia, gdy się zamyślę. - rozłożył ręce. - Czas jakoś też płynie mi inaczej. Wiesz... mniej obecnie. Tak. - kiwnął ostatecznie głową. - Chyba zdrzemnałem się,choc wydawało mi się, że zajęło mi to chwilę, ledwo co przymknąłem oczy a potem obudziło mnie pukanie do wejściowych drzwi, to zszedłem na dół...
Przez dobrą chwilę obaj milczeli. Tak jak kiedyś. Gdy mama późno wracała, a Arnold pracował w domu. Daniel wracał ze szkoły. I milczeli. Właśnie tak jak teraz.
- Myślisz, że to chwilowe? Czy może ci się pogarszać?
- A czy tobie to chwilowe jest czy się pogarsza, że widziałeś lewitującą Maddie? Przecież to ten dom. Nie martw się o mnie. Ja stary jestem. Wierzysz, że dom jest nawiedzony?
- Znasz mnie. W Boga nie wierzę. W duchy tym bardziej. Ale wiara i wiedza to dwie różne rzeczy. A ja wiem co widziałem. Dzieje się tu coś niedobrego. Ale wiem też tak jak i Ty przecież, że nie za wszystko odpowiada Dom.
Schylił się do salonowego barku by wyciągnąć ze środka coś mocniejszego, ale ku jego zdziwieniu w szafce leżały tylko stare szachy. Burbon musiał zostać na komodzie...
Wyciągnął pudełko, zdmuchnął w niego kurz.
- Zagramy?
- Dobrze. Jak ja przegram to pójdę do lekarza. Jeśli ty, to będziesz nosił przy sobie zawsze ten talizman, póki w tym domu mieszkamy. - wysunął z kieszeni swetra czarne pióro na rzemieniu.
- Zartujesz… - W tym stwierdzeniu nie było nawet cienia pytania. Znał ojca. I jego żarty - Obawiam się, że to pióro jednak zostanie Twoje.
Rozłożył szachy. Wylosował kolory. Otwarcie klasyczne.
Po długiej, ale bardzo odświeżającej partii spędził jeszcze pół godziny na dworzu na werandzie. Rozmawiał z Megan. Dzieciaki już się położyły. W całkiem dobrych nastrojach. I jedynym potworem, którego spotkała do tej pory był machający do niej kierowca ciężarówki.z wybitymi jedynkami. Jeszcze raz jej podziękował za to, że znów z nimi była gdy on nie mógł.
***
6 lipca
Maddy gdy wrócili z motelu wyglądała tak pewnie, że aż go ukłuło z dumy. Konkretna i zdeterminowana. Czternastolatka. Starszych braci zostawiła tą postawą daleko za sobą.
Ta specyficzna duma przy której człowiek ma ochotę się serdecznie roześmiać. Nie miał argumentu dla siebie, żeby nie pozwolić jej wyjść z domu. I do licha, nie chciał go mieć.
Gdy pojechali, zaproponował Meg, że pojadą w odwiedziny do dwóch mężczyzn z okolicy. Troya Terrance’a, pijaczka i przyjaciela pierwszego właściciela domu, oraz Terranca Harpera, lokalnego wypychacza zwierząt, który wykonywał prace dla Hortona. Na okoliczność rozmowy z tym pierwszym nie zaszkodziło uzbroić się w prezent. Butelka whiskey wydawała się pasować.