Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-02-2015, 07:16   #46
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację


Arnold wychował się w Massachusetts i podczas swej kariery nastolatka, nie był najpopularniejszym chłopakiem w szkole średniej. Zawsze miał problem z wpasowaniem się między kolegów i koleżanki, znaleźć własne miejsce i czuć się z tym dobrze. Być akceptowanym. Był w drużynie golfowej ale rezerwowym, więc nigdy nie mógł zagrać... No i był w marszowej orkiestrze, ale po pierwszym roku prowadzący wyciągnął go z szeregu, wziął go na bok i powiedział poważnie:

- Nie jesteś fizycznie i mentalnie gotowy, aby rodzić sobie z rygorami marszowej orkiestry.

Arnold miał przyjaciół. Niezbyt wielu, to prawda, ale jednym z nich, w zasadzie jedynym, był kolega o przezwisku „Płód”. Powiedzmy sobie szczerze, w skali szkolnej popularności młody Craven był mniej więcej, dwójką. Jednak kiedy przychodził sobotni wieczór był dziesiątką. Spotykał się wtedy na wspólny obiad i spędzenie reszty dnia z babcią Franią i jej siostrą, ciocią Adelą. Jechał wtedy odebrać z domu prowadząc maminy jasno różowy Cadillac, który wszyscy w dzielnicy znali jako „Pimpmobile”... Kiedy Arnold skończył szesnaście lat, stał się prawdziwym mężczyzną, bo zamiast być zabieranym przez nie, teraz on mógł to robić w zamian. Obie były wdowami, mężowie nie żyli już od lat, mieszkały wtedy już razem i łączyło je również to, że obie pracowały w fabryce butów. Babci faktycznie robiła buty, jej ręce były spracowane i szorstkie jak papier ścierny a kolorem przypominały obierki ziemniaków. Ciocia zaś, miała bardziej czarującą aparycję z dwojga, ona była całe życie sekretarką i jej nieodłączonymi atrybutami, nawet na emeryturze, była szminka i wysokie obcasy.

Tego konkretnego popołudnia był kwiecień, gdy młody Arnold odebrał swe towarzyszki i jak zwykle zabrał je do ich ulubionej restauracji, która robiła naprawdę smaczne rodzinne obiady, słynęła lokalnie z klasy przygotowywania owoców morza, no może troszkę niedogotowanych, ale dobrych mimo wszystko. Rytuałem było zamówienie przez starsze panie małż z frytkami i sosem tatarskim. Arnie, ze względu na delikatny żołądek, delektował się samym cheesburgerem. Zawsze gdy, kelnerka odchodziła od stołu, on zamieniał się w stojącego na stójce i obserwował obsługę lokalu, gdy babcia i ciocia, po danym sygnale mrugnięcia okiem, kradły ze stołu szklaną solniczkę i pieprzniczkę. Robili to od lat, nie żeby potrzebowali tych przedmiotów, w domu wdów walało się już ze trzysta sztuk. Nie. Po prostu uwielbiały to i to był ich moment. Mrugnięcie okiem, zasunięty suwak torebki. Misja zakończona.

- Dobry byłeś. – mówiły z uznaniem.
- Ja? Oj tam... To wyście zwinęły. Pierwsza klasa. – odwzajemnił komplementy.

A potem przychodziło jedzenie na tacy. Babcia zawsze atakowała małże w ten sam sposób. Brała w palce, maczała w sosie i wysysała napełniając buzię i łykała w zasadzie nie przeżuwając. Ciocia zaś z drugiej strony, lubiła dawać sobie nieco czasu i z niemal namaszczeniem delektowała się jedzeniem. Patrzyła na wdechu na dymiącą parę z frytek i wyciągała dłonie nad talerz, jakby się ogrzewała przy ognisku, za każdym razem zauroczona wyglądem i zapachem obiadu.

- O jak one pachną przepysznie... – i nie spiesząc się zabierała do konsumpcji.
I wtedy zaczynała się ulubiona część tego dnia. One prawiły Arniemu komplementy znad talerzy.
- Uuu, czy to nowa fryzura? – ciocia delikatnie mierzwiła włosy nastolatka.
- Tak, wyglądasz dobrze. – przytakiwała babcia.
- Nieee.. – nieśmiało uśmiechał się Arnold. – Nic nie zmieniałem. – machał ręką, ale za mocno, aby nie odpędzić od siebie, nie rozwiać do końca, tego przyjemnego uczucia.
- To jak ci poszło na teście z matematyki?
- Dobrze, zdałem celująco.
- Oh, jaki ty mądry jesteś.
- A tam... Dajcie spokój. – cieszył się zza cheesburgera. – To proste jest.

Arnie doceniał te momenty szczerze. Był w nich widziany dokładnie tak, jakim chciał być w oczach innych, rówieśników.

Po obiedzie zawsze robili to, robili zawsze. Jechali na cmentarz powiedzieć „dzień dobry” zmarłym bliskim. One nigdy nie wysiadły z auta. Parkowali w alejce najbliżej jak się dało kamienia nagrobnego a z samochodzie zapadała chwila ciszy.

- Cześć Bill. – mówiła babcia Frania.
Potem pokiwała w milczeniu głową.
- Jedziemy dalej. – odzywała się w końcu.

I tak robili przy kilku następnych mogiłach rodziców, sióstr, braci i kilku przyjaciół.
Po cmentarzu zaliczali McDolanda, gdzie mleczny Shake nie miał sobie równych w całym Massachusstes w drodze do domu zawsze przejeżdżali obok lotniska.

- Zajedźmy i pooglądajmy startujące samoloty.
One proponowały za każdym razem, a on zawsze odmawiał.
- Nieee...Niee... Nie róbmy tego...

Nigdy nie robili. Arnie nie wiedział skąd brała się fascynacja samolotami u starszych pań, nie pytał, lecz dla niego, z plotek szkolnych, kojarzył się tylko z jednym. Był to miejsce parkowania popularnych dzieciaków, gdzie mogły dowolnie i bez skrępowania wylizywać sobie migdały. Socjalne reperkusje przyłapania Arniego na płycie lotniska z Franią i Adelcią, były nie do wyobrażenia w świadomości nastolatka. Ponadto, marzeniem Cravena, było zaparkowanie pierwszy raz z dziewczyną w swoim wieku.

Nie było dziwnym, że one nie widziały tego w ten sposób i nalegały więcej niż zwykle. Arnold zapuścił żurawia przez oczną szybę długim wejrzeniem i stwierdził, że na lotnisku jest pusto, nie było żadnych aut. W zasadzie godzina była jeszcze wczesna.

- A niech tam. – zgodził się skręcając ku lotnisku.
- Jesteś najlepszy.
- Mój chłopak. Jesteś super. – klepały go po ramieniu.

Zatrzymali się na końcu płyty małego lotniska, na peryferiach miasta i czekali na samoloty. Czekali, czekali. Arnold włączył radio stację przebojów z szalonych lat dwudziestych. Muzykę pogłośnił w mistrzowsko opanowany sposób, aby było w sam raz na tyle głośno, aby babcia z ciocią nie kazały ściszać i czekali dalej.

W końcu zakołował mały samolocik śmigłowy i kiedy awionetka przelatywała nad ich autem, odrywając się od pływy lotniska, on trzymał dłoń babci Frani, drugą do tyłu ściskał rękę ciotuni Adelci.

- Frrrrrruuuuuuuuuu! – wszyscy wydali z siebie ten sam odgłos.

To było przyjemne uczucie, choć trwało krótko i Arnie wiedział, że trzeba szybko się stamtąd zabierać.

- Ciekawe czy ten samolot leci do Chin. – powiedziała poważnie babcia patrząc na wnuczka. – Myślisz, że leci do Chin?
- Babciu... No nie wiem.. To był mały samolot... Ale może i poleciał, kto wie?
I wtedy ciotunia z tyłu żachnęła się.
- Skąd u diabła Arnold ma wiedzieć czy on poleciał do Chin? – zapytała krytycznie i zaczepnie zaciągając się papierosem.

Wspomnieć należy, że Adela trzy razy przechodziła raka a mimo to czasem zaciągała się papierosem choć kilka razy. I tym razem było podobnie, wyrzuciła za okno prawie cały niedopałek.

- Tak! Pal! Rak trzy razy cie nie trafił, ale tym razem pójdziesz na dno! – podniosła głos babcia Frania. – Tańczysz z diabłem! Mówię ci tańcujesz z diabłem!

- To wolny kraj , wiesz?! – rewanżowała się jej siostra. – I powodzenia w czerwonych skarpetkach! – Adela zawsze tak kończyła, gdy już nie wiedziała co powiedzieć.

Arnie zawsze lubił oglądać jak sie kłócą, bo była to dobra zabawa. Tym razem jednak było inaczej.
We wstecznym lusterku zobaczył nadjeżdżające samochody. Był skończony.
Z lewej zaparkował niebieski Ford, po od razu poznał właściciela, czyli jednego z graczy ze szkolnej drużyny footballu, oczywiście seniora, więc super gościa... Obok siedziała jego dziewczyna, co wyglądała jak, jak… sam nie wiedział kto... ale też super, znana dziewczyna.

- O rany, to Arnold Craven. – od razu poznali po Pimpmobilu.

Z drugiej strony zaparkował inny samochód, już nawet nie patrzył kto w nim siedział.
- Arnie! Arnie! – krzyczeli.
W końcu uchylił szybę i obrócił głowę.
- Cześć... Co tam? – zagadnął jak gdyby nigdy nic, choć ciut za cicho, bo zdruzgotany w środku.
- Arnie, chwacie! Z kim jesteś? – zapytał sportowiec.
Frania ukazała się z fotela pasażera.
- Jest z babcią i cioteczną babcią. Co za piękny sobotni wieczór na oglądanie samolotów mamy, czyż nie?

I wtedy zaczęła się chłosta śmiechu, Inne samochody zauważyły co się dzieje i włączyły do zabawy naciskając na klaksony, krzycząc i machając rękoma przez otwarte szyby i opuszczone dachy. Arnold spocił się i nie wiedział co robić, więc siedział sparaliżowany i upokorzony z pewnością najbardziej w swym dotychczasowym życiu.

- Wszystko w porządku? – zapytała z przejęciem babcia.
- Nie! – Arnold oddychał ciężko. - Nic nie jest w porządku!
- Co się stało? – Frania był zasmucona i przejęta.
- Nie rozumiesz?! – wybuchł ostro. – Nie jestem tym kim myślisz, że jestem. – powiedział z wyrzutem.
- Ale co masz na myśli? – odezwała się cicho.
- Babciu, jestem ślimakiem.
Frania popatrzyła na Arnolda.
- Nie, nie jesteś. – przecząco pokiwała głową z przekonaniem. – Dlaczego tak myślisz?
Arnold wypuścił powietrze.
- Jestem z wami dwoma, w sobotni wieczór, w miejscy gdzie zabiera się dziewczyny do całowania. Jestem frajerem!

Zapalił silnik. Wycofał samochód i wśród gwizdów opuścił lotnisko. Całą drogę powrotną pokonali w ciszy. Arnold nigdy wcześniej nie krzyczał w ten sposób na nie, nigdy nie podnosił głosu. To było czymś nowym i prowadząc trząsł się trochę, wciąż spocony. W ich domu one krzątały sie po kuchni przygotowując smakołyki, parzyły gorącą czekoladę a młody Craven siedział i obserwował je, nie wiedząc co powiedzieć. One również nic nie mówiły i w Arnoldzie zaczęło wzbierać poczucie winy. Bolesna świadomość, że zawiódł je i rozczarował. W końcu przyszła godzina dziewiąta i „Jackie Gleason Show”.

Zaczął się program, potem reklama, a na kanapie wciąż panowała cisza, gdy Arnie siedział między babcią i ciocią, czekając, aby nawrzeszczały na niego. Lecz one tego nie robiły. Zwyczajnie piły z filiżanek, chrupały ciastka, ciocia zerkała spod okularów na książkę, którą trzymała na kolanach.

- Powiem wam coś.Ten młody aktor jest naprawdę świetny. – przemówił w końcu Arnie. – I jaki śmieszny. Zobaczycie dojdzie daleko. Urodziłby się dziesięć wcześniej, a rozbiłby furorę w Honeymooners.

Babcia Frania włożyła rękę we włosy Arniego.
- Masz świetną fryzurę. Zrobiłeś naprawdę dobrą robotę z włosami.
Ciocia Adela objęła go ramieniem.
- Mam nadzieję, że wiesz, że jesteś dobrym, najlepszym chłopakiem. Mam nadzieję, że wiesz...

Poniedziałek w szkole był koszmarem. Życzliwi poinformowali wszystkich, że Arnie bierze babcię na studniówkę. Craven ku swemu jednak zdziwieniu odkrył, że nie bolało go to tak bardzo jak się bał, że będzie. Po prostu odpuścił sobie. Miał to wszystko gdzieś i nie miał zamiaru strać się być ani na siłę lubianym, ani pasującym do wszystkich. Z „Płodem”, który został w przyszłości profesorem Harwardu, dalej grywał w szachy. Nie szukał sobie miłości, a ona znalazł go sama, kilka lat później, na studiach. Pierwsza i ostatnia. Martha.

Dokąd mieszkał w Massachusetts, zanim przenieśli sie do Chicago, już po śmierci babci i cioci, czasami, kilka razy do roku, po pracy jeździł po mieście krążąc ulicami. Odtwarzał trasę do domu, który odziedziczył po babci, przejeżdżając obok znajomej restauracji, potem obok cmentarza, gdzie przystawał na chwilę.

- Dzień dobry Babciu.
- Ciociu.
- Bill...

Potem kupował shake w McDolandzie i parkował na ulicy, przy lotnisku. Zawsze starał się być tym, za kogo go brały. Ile by dał, aby zabrać je jeszcze raz, w sobotni wieczór, oglądać startujące samoloty.


***




Pukanie do drzwi wyrwało Arnolda ze snu. Ku swojemu zdziwieniu zamiast przy lotnisku był w pokoju Stevena. Wyjrzał przez firankę, lecz nie zobaczył nikogo. Nie wiedzieć czemu, miał złe przeczucie. Po chichu zszedł schodami na dół i podszedł do drzwi. Spowity cieniem korytarz nie rozpraszało słońce zatrzymane na zasłoniętych kotarach. Weranda skrzypiała drewnem starych desek. Ktoś tam był! Próbował zajrzeć do środka przez szybę, przez małą szparę między firaną a futryną? Arnie stał jakiś czas, a kiedy nie słyszał już kroków odetchnął. Skąd ten lęk? Zacisnął palce na kiju golfowym i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz uchylając drzwi.

Nikogo tam nie było.


***

Cholernie starał się nie przegrać w szachy z Danielem, który był naprawdę super graczem, ojcem i synem. Arnold miał nadzieję, że on o tym wiedział.

Potem nie pamiętał co miał zamiar robić dalej.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 21-02-2015 o 07:31.
Campo Viejo jest offline