Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-02-2015, 17:04   #49
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Popołudnie mijało bardzo szybko. Dzień stawał się coraz bardziej upalny i duszny. Wyraźnie zanosiło się na burzę, co potwierdzały gromadzące się na północnym wschodzie chmury. Ludzie z nadzieją spoglądali w niebo, bo kolejny dzień spiekoty zaczynał być już męczący.

Rodzina Cravenów miała jednak nieodparte wrażenie, że kaprysy pogody to ich najmniejsze zmartwienie w Plymouth. Jakkolwiek sceptycznym nie byłby człowiek, musiał przyznać, że w nowo kupionym domu zetknęli się z czymś, czego wyjaśnić tak zwyczajnie się nie dało. Czymś, co było obce, przerażające i wyraźnie im wrogie.


JAKE


Jake zaplanował spotkanie z „paczką”, jak nazywał nowych znajomych. Cała „ekipa” zaszyła się nad brzegiem małej, płytkiej rzeczki, dopływającej do jeziora. To było spokojne miejsce, z daleka od wścibskich oczu, kilkaset metrów od najbliższych zabudowań. Jake trochę niepewnie poczuł się pośród zielonego, chłodnego półmroku. Las przypominał mu wydarzenia z nocy po festynie. Te niemiłe.

Palili papierosy i popijali zimne piwo przyniesione przez jednego z kumpli. Dziewczyny moczyły nogi w rzece i plotkowały o czymś wyraźnie rozbawione, ale nie były skłonne powiedzieć nic „facetom”. Pewnie chodziło o takie „babskie” sprawy, jak jakiś chłopak lub okres. Nuda.

Zimne piwo szybko dodało Jakowi animuszu i zapytał o to, co wcześniej chciał zachować w tajemnicy. O Ravennę. Rozegrał jednak sprawę taktycznie, nie nawiązując do pamiętnej imprezy, nie chwaląc się tym, że „zaliczył” Indiankę. Ot, po prostu zagaił, że jego brat widział w Plymouth fajną laskę, taką Indiankę. Jest gamoniem i nie za bardzo wiedział, jak zagadać, a teraz koniecznie chciałby ją poznać. Jake liczył, że nikt z chłopaków nie zauważył, że w noc festynu „urwał się” z taką właśnie Indianką do lasu.

- Mój brat słyszał, że wołająca nią Ravenna.

Imię poszło w obieg. Nikt jednak nie znał żadnej indiańskiej dziewczyny o imieniu Ravenna. Ani żaden z chłopaków, ani żadna z dziewczyn.

- Może przyjechała z Macomb lub nawet z Keokuk. Było trochę przyjezdnych z tych miast na festynie. Mimo, że są większe, w Plymouth organizuje się największą imprezę. Sam przecież widziałeś.

- Albo to jakaś przyjezdna. W Plymouth mieszka niewielu rdzennych amerykanów – dodał „Robot”. – Do Wolfhowlów przyjechało kilka osób.

- Serio? – Zdziwił się Jake. – Macie tutaj rodzinę, która nazywa się Wolfhowl?

- Taaa – uśmiechnął się Robot zaciągając papierosem i zabijając komara, który usiadł mu na karku. Nad rzekę insekty były utrapieniem. – To farmerzy. Trochę dziwni. Pewnie są wilkołakami, czy kimś takim. Głową ich rodziny jest Geronimo Wolfhowl. Nie radzę ci zbliżać się do jego terenów bez zapowiedzi. Facet ma cholernie ostre brytany. Odgryzą ci dupę w kilka minut. Albo Geronimo odstrzeli ci ją ze swojej dubeltówki. Nie przepada za resztą ludzi z Plymouth.

- Chodźmy na kajaki lub rowery wodne, co? Bo nas tutaj komary zeżrą żywcem. – Zaproponował jeden z chłopaków, a grupa szybko podchwyciła pomysł.

Reszta dnia, aż do zachodu słońca upłynęła Jakowi na przyjemnych zabawach na wodzie. Aktywność fizyczna i doskonała pogoda pozwoliły mu na chwilę zapomnieć o tym, co czyhało na nich w ich domu.


STEVEN, MADDISSON


Upał ani na chwilę nie odpuszczał. Stali w cieniu i popijali gazowany napój, zakupiony kilka minut temu w pobliskim sklepiku. Znad jeziora dochodziły ich radosne okrzyki bawiących się i wypoczywających ludzi. Z miejsca, w którym stali, Steven widział taras restauracji „Nad Jeziorem”. Nawet z daleka rozróżniał sylwetki kelnerów oraz niektórych stałych bywalców. Zresztą kilku ludzi pozdrowiło go przechodząc nadbrzeżną promenadą, przy której znajdował się „oblegany” przez nich sklep.

Nikt nie zwracał na nich uwagi. Ludzie przechodzili leniwie, snując się w upale ze swoimi sprawami, a oni czekali.

Sklep zamykano o szóstej popołudniem, ale najwyraźniej jego właściciele pracowali do momentu, aż wychodził ostatni klient, co nastąpiło dwadzieścia minut po zamknięciu sklepu.

Indianin, który ich spławił, pojawił się na zewnątrz i zajął się zamykaniem drewnianych okiennic. Spojrzał na nich tym samym twardym, nieprzyjaznym wzorkiem, jak kilka godzin wcześniej, w sklepie.

- Uparci jesteście – powiedział tylko zajmując się swoimi sprawami. Sprawdzając łodzie.

- Pytaliśmy o kruki – Steven podszedł do Indianina z zaciśniętymi pięściami.

Indianin chyba właściwie odczytał jego intencje. Spojrzał na chłopaka twardym, nieustępliwym wzrokiem. Mógł mieć z sześćdziesiąt kilka lat, ale w tej chwili wyglądał na młodszego i pewnego siebie. Było coś takiego w jego oczach, że Steven … zwątpił. Poczuł strach, który przygasił nieco wściekłość. Indianin uśmiechnął się lekko. Samymi ustami, bo oczy nadal pozostały twarde. Wszedł do sklepu, zamykając im drzwi przed nosem.

Spojrzeli na siebie z mieszanymi uczuciami – wściekli, zdezorientowani, zagubieni, rozżaleni. Po chwili Indianin wyszedł. W rękach trzymał trzy schłodzone butelki z colą. Usiadł na schodach od swojego sklepu i rzucił jedną butelkę w stronę Stevena, który jakimś cudem ją złapał. Drugą butelkę Indianin podał Madison. Potem wyjął otwieracz i otworzył wszystkie trzy buteleczki. Opróżnił swoją z wyrazem zadowolenia na pomarszczonej twarzy.

- Co jest takiego ważnego w krukach, młodzieńcze, że byłeś przez tą krótką chwilę gotów rzucić się na mnie z pięściami? Szanuję odwagę, młodzieńcze. Moi przodkowie cenili ją ponad wszystko. Dlatego stracili ziemię i ten kontynent a ja mogę cieszyć się smakiem coli. Ale muszę ci powiedzieć, że przemoc nie rozwiąże twoich problemów. Zrobisz sobie tylko wrogów, których pewnie nie potrzebujesz. Wylądowałbyś w areszcie oskarżony o pobicie, gdybyś wygrał. Zapewne poszedłbyś do więzienia na rok, może nawet dwa, gdyby dodali do tego motyw rabunkowy. Zmarnowałbyś sobie życie.

Indianin mówił powoli. Nie oskarżał. Nie obwiniał. Nie prawił kazania. Po prostu wyłuszczał kolejne konsekwencje pochopnego czynu.

- Miałem kiedyś ojca bardzo podobnego do ciebie. Też chciał się rzucać na świat z pięściami. To on stworzył ten sklep.

- I co się z nim stało? – zaciekawiła się Madison, która poczuła do Indianina coś w rodzaju sympatii. Bez wątpienia miało to podłoże w spokojnym tonie głosu i charyzmie czerwonoskórego.

- Nie rozmawiamy o nim, lecz o was i waszej desperackiej potrzebie wiedzy. Czemu kruki?

- Mieszkamy w domu, który należało Harpera. Wprowadziliśmy się niedawno.

- Rozumiem – Indianin pokiwał głową wpatrując się w nich ciemnymi, mądrymi oczami. – Ale nie potrafię wam pomóc.

- Dlaczego?

- Nie pochodzę stąd. W moich żyłach płynie krew dawnych Szoszonów. Moja rodzina wprowadziła się tutaj po drugiej wojnie światowej. Ojciec szukał spokojnego miejsca, w którym mógłby zapomnieć piekło walk na Pacyfiku. Nie wiem nic na temat zwyczajów tutejszych plemion. Jeśli ktoś tym może wam pomoc, to chyba tylko Geronimo Wolfhowl. Ale nie sądzę, by zechciał. To niezbyt uprzejmy człowiek. Możecie też pojechać do Macomb. Mieszka tam moja znajoma. Irene Pulasky. Jest pasjonatką tutejszej kultury. Zna wiele miejscowych opowieści, nie tylko hrabstwa, lecz nawet z całego stanu, a historię tych ziem ma w małym palcu.

- Da nam pan adres, panie …? - zapytała Madison i w tym momencie zorientowała się, że nie zna nawet imienia Indianina.

- Harold. Harold Twinoak. I tak. Mieszka na W.Chaase Str 208. Zadzwonię do niej jeszcze dzisiaj i powiem, że możecie przyjechać. Raczej zastaniecie ją w domu.

- Czemu nam pan pomaga? – Steven nie potrafił zrozumieć tej nagłej zmiany nastawienia Indianina.

- Bo myślę, że w gruncie rzeczy dobre z was dzieciaki – powiedział patrząc długo to na niego, to na nią. – I potrzebujecie pomocy, nim zrobicie sobie krzywdę. Taką, której łatwo nie da się zmienić.

Wstał powoli spoglądając na samochód, zbliżający się ulicą – stary pickup w brzydkim, brązowo brudnym, kolorze. – Jedzie mój syn. Koniec pracy na dzisiaj. Mieliśmy pojechać po pracy do Keokuk na zakupy. Mają promocję sezonową na spory asortyment w tamtejszym markecie.

Samochód zatrzymał się pod sklepem i wysiadł z niego przygruby mężczyzna, w wieku około czterdziestki, o typowo indiańskiej urodzie, w znoszonym t-shircie z napisem „JESTEM BESTIĄ” i mordą czegoś, co wyglądało jak tyranozaur w wersji fantasy.

- Spóźniłeś się – Harold spojrzał na syna z wyrzutem.

- Charlotta chciała jechać z nami. Nie wiesz nawet, ojciec, ile czasu zajęło mi jej przekonanie, by została w domu.

- Dobra robota – stary Twinoak skierował się do pickupa. – To mój syn, Joshua. Joshua, ci młodzi, sympatyczni – położył nacisk na to słowo – zamieszkali w domu Hortona.

- Słyszałem – Joshua spojrzał na Stevena i Maddie z wyraźnym zainteresowaniem.

- Powiedzcie, jak poszło wam z Irene – rzucił jeszcze Harold nim samochód ruszył pozostawiając ich samych pod sklepem.

Do zachodu słońca pozostało jeszcze kilka godzin. Powietrze było tak ciężkie, że ledwie było czym oddychać, a ich ciała kleiły się od potu.


DANIEL, MEGAN

Troy Terrance mieszkał na obrzeżach Plymouth, w zniszczonej farmie bardziej przypominającej szopę, niż ludzką siedzibę. Podwórze zagracały dwa przerdzewiałe traktory, które wyglądały tak, jakby stały tu co najmniej od czasów wojny w Wietnamie. Przed domem stała też sterta opon różnej wielkości.

Właściciel tej podupadłej farmy siedział na krześle, na werandzie swojej „posesji” i przyglądał się im, jak wysiadali z samochodu. U jego stóp leżał stary, myśliwski pies, który dyszał ciężko z powodu upału i był na tyle leniwy, że nawet nie chciało mu się podnieść łba.

Troy wstał na ich powitanie. Był chudy, ubrany w poniszczone i brudne przycięte ogrodniczki. Wątłą pierś miał gołą, jeśli nie liczyć krzyżujących się na niej pasków od szelek trzymających spodnie, włochatą i opaloną. Troy mógł mieć gdzieś między sześćdziesiątką, a osiemdziesiątką – twarz miał równie chudą, co reszta ciała, zapadniętą, pomarszczoną i nieogoloną.

- Powiedzcie swoim, że zapłacę za tydzień – powiedział chrapliwie spoglądając na Daniela i Megan z niechęcią. – Renta się opóźniła przez te cholerne święta.

- My nie w tej sprawie, panie Terrance – powiedział Daniel, nie interesując się za bardzo, komu jest cokolwiek dłużny Troy. – Jesteśmy nowymi sąsiadami. Niedawno się wprowadziliśmy i przynieśliśmy coś, na zapoznanie.

Daniel wyjął zakupioną butelkę alkoholu. Na jej widok Troy wyraźnie się podekscytował.

- Sąsiedzi? – zapytał, jakby węszył podstęp ze strony wrogich mu sił.

- Tak – uśmiechnęła się Megan. – Wprowadziliśmy się do domu na wzniesieniu pod lasem.

- Do domu Hortona? – Troy zamarł w dziwacznej pozie. Jak patykowaty ptak złapany w snop reflektora. Tylko ruch gałek ocznych i kościstego jabłka Adama na chudej szyi zdradzał, że pijaczyna jeszcze żyje.

- Tak. Słyszeliśmy, że przyjaźnił się pan z Hortonem, nim ten …

- To było dawno temu – pokręcił głową Troy. – Prawie, jakby całe życie temu. Wtedy nie wyglądałem jeszcze tak. Ani ja, ani mój dom – Troy powiedział to tak, jakby się wstydził.

- Może nam pan coś o nim powiedzieć.

Pijaczek wahał się przez chwilę, jednak pragnienie przyniesionej butelczyny wzięło. Po chwili siedzieli już w łuszczącej farbę, ponurej, brudnej kuchni i wysłuchiwali opowieści o Hortonie.

* * *

Troy okazał się gadułą.. Na dodatek takim, który ma tendencje do opowiadania drobnych szczegółów, wtrącania dykteryjek i niepotrzebnych wtrętów do najważniejszych elementów opowiadanych historii. Przy czym, co akurat nie mogło dziwić miał wyraźne dziury w pamięci wywołane przez czas i alkohol, oraz ogromną potrzebę pogadania z kimkolwiek, poza psem – Wilkiem.

Troy mieszkał sam. Jego jedyny syn, jak poinformował ich szorstkim, oddalonym głosem, zginął w wypadku samochodowym. Synowa zabrała wnuki i wyjechała z drugim mężem do Nevady. Widać było, że Troy nie mógł tego znieść. Zona zostawiła jego i syna, kilkanaście lat po urodzeniu dziecka, uciekając z kierowcą TIR-a, cholera wie gdzie.

Życie się posrało.

O Hortonie dowiedzieli się jednak niewiele. Dla Troya pierwszy właściciel domu był kimś w rodzaju bohatera. Zagorzały myśliwy, potrafiący pokazać kolorowym, gdzie ich „pieprzone miejsce”. Horton miał pieniądze, miał wpływy, miał władzę. Jego głos był w Plymouth podówczas decydującym w sprawach miasteczka. Wszyscy go szanowali i robili, co chciał.

- Wiecie, że jego staruszek za młodu robił dla samego Ala Capone? – to zdanie Troy powtarzał kilka razy.

Zgodnie z tym, co opowiedział im Troy, to byłą prawda, fortunę rodzina Hortona zrobiła właśnie w czasach prohibicji, umacniając ją podczas wojny.
Poza tym Hortonowie byli wielkimi patriotami, którzy wiedzieli, że Stany nie są dla „kolorowych”, lecz dla białych. Zgłaszali się na ochotnika do wojska i walczyli w każdej większej wojnie. Troy, umiejętnie podpytany, zdradził im jednak, że któregoś razu Horton powiedział mu, że robią to, by zabijać. Bo lubili zabijać i polować, a „na ludzi, kolorowych brudasów, już się nie dało”.

Dowiedzieli się też że na początku Hortonowie mieszkali w jednym z domów w Plymouth, ale Adam kupił tę ziemię na wzgórzu i postawił tam dom, „gdzieś tak koło pięćdziesiątego roku”.

Potem rozmowa zeszła na polowanie, a Troy z dumą zaprezentował im swoją zakurzoną kolekcję trofeów – wypchane lisy, kuny, borsuki, rosomaka i inne zwierzęta. Przeczuwając, że więcej nic od niego nie wyciągną, opuścili dom, żegnani jak starzy, odzyskani przyjaciele.

* * *

Harper mieszkał na drugim końcu miasta, w lesie, przy jeziorze. Dotrzeć do niego można było jedynie jadąc najpierw drogą uczęszczaną przez turystów biwakujących na polu namiotowym nad jeziorem, jakąś milę od Plymouth, skręcając przed polem w wąską rzadziej uczęszczaną drogę w las. Po przejechaniu kolejnej mili, krętą, wyboistą drogą wyjechali po drugiej stronie lasu, w miejscu, gdzie jedna z zatok na jeziorze zapuszczała swoją mackę na północ.

Dom był nieduży, ale dość zadbany, przynajmniej w porównaniu do szopy, w jakiej mieszkał Troy. Zbudowano go na niewielkim wzniesieniu, z którego widać było całe jezioro, łącznie z Plymouth po drugiej stronie, a wysiliwszy wzrok widzieli także charakterystyczne szczyty swojego domu.

Terence Harper okazał się drobnym, niepozornym człowiekiem, o bystrych oczach, okolonych siecią drobnych zmarszczek. Horton był posiadaczem ogromnych, imponujących, siwych wąsisk i wąskiej brody kojarzącej fizys właściciela z wiekiem dziewiętnastym. Harper musiał mieć na pewno ponad sześćdziesiątkę, chociaż trzymał się prosto, niczym wyrośnięty, zakonserwowany szczur. Na twarzy wypychacz nosił wielkie, grube okulary w rogowej oprawie, przez co jego oczy wydawały się być naprawdę wielkie.

- Czym mogę państwu pomóc? – zapytał po wstępnych powitaniach, po których zaprowadził ich na werandę.

Zastali tam staruszkę, o rzadkich, przerzedzonych włosach, otuloną kocem mimo upału, wpatrującą się niewidzącym wzrokiem w stronę jeziora. Staruszka wyglądał, jakby umarła a ktoś wystawił zwłoki na widok publiczny. Tylko niespokojne ruchy gałek ocznych zdradzały, że siwa kobiecina jeszcze żyje.

- Moja żona, Matylda – wyjaśnił Harper. – Niestety, wiek nie obszedł się z nią tak łaskawie, jak ze mną. Lubi widok jeziora. Uspokaja ją to. Wtedy mam wrażenie, że nadal tam jest, gdzieś pod tym powylewowym powikłaniem.

- Mam ojca, który cierpi na Alzheimera. – Daniel wiedział, że sukces w rozmowach często buduje wspólne doświadczenie. – Rozumiem pana. I współczuję.

- Dziękuję – powiedział taksydermista. – I również współczuję. Starość to paskudna dziwka, przepraszam za ostry język, droga pani.

Harper poprawił żonie koc. Nie zareagowała.

- Ale, co was do mnie sprowadza.

- Wypychał pan zwierzęta na zlecenie Hortona, prawda? – Daniel zapytał wprost.

- Owszem – drobny mężczyzna spojrzał w stronę jeziora, po którym przemykała bezszelestnie mała żaglówka. – Swojego czasu utrzymywałem z tego rodzinę.

- Co może mi pan powiedzieć o Hortonie?

- Niewiele – odpowiedział wypychacz wzruszając chudymi ramionami. – Tyle tylko, że był dobrym klientem. Płacił dobrze i na czas. I zlecał dużo pracy. Był hojny.

- Coś więcej? – Naciskał Daniel.

Megan milczała przyglądając się Matyldzie. W jej głowie zrodziła się szalona myśl, że staruszka jest jeszcze jednym, wypchanym przez Harpera ciałem, a ruch gałek ocznych jakimś mechanicznym trikiem. Szybko jednak musiała zrewidować tą szaloną, obsesyjną myśl, gdy od strony Matyldy dobiegł ich dziwaczny, gulgotliwy, nieprzyjemny dźwięk, a potem wyraźna woń fekaliów.

- Przepraszam – Horton wyraźnie był zakłopotany.

Wstał z miejsca i krzyknął w stronę domu.

- Lucy! Jesteś tam! Trzeba zabrać Matyldę!

Z domu wyszła korpulentna, na oko trzydziestokilkuletnia Afroamerykanka i bez słowa podeszła do krzesła, na którym siedziała Matylda. Okazało się, że krzesło jest wózkiem inwalidzkim. Lucy popchnęła go przed sobą znikając na powrót we wnętrzu domu.

Horton wrócił na miejsce.

- Pielęgniarka z opieki. Leniwa ale robi swoje. Nie mogę narzekać. Po co pytacie o Hortona?

- Wprowadziliśmy się do jego domu.

-Aha.

To proste słowo, w zasadzie dźwięk, który wydobył się z gardła Hortona niósł w sobie zastanawiająco duży ładunek emocjonalny, by zwrócili na to uwagę.

- Co pan ma na myśli?

Horton przez chwilę przyglądał się to Megan, to Danielowi.

- Ten dom zmienił Hortonów – odpowiedział w końcu suchym, pozbawionym emocji głosem.

- Jak to, zmienił?

- Zwyczajnie. Zmienił. Doprowadził do szaleństwa. Na pewno wiecie, co zrobił Adam?

- A Adam to nie był ojciec Hortona? – zapytał Daniel, mając na uwadze niedawną rozmowę z Troyem.

- Owszem. Stary Adam Horton. Zmarł chyba w siedemdziesiątym ósmym. Może szóstym? Pamięć już nie ta. Ale możecie sprawdzić jak was to interesuje, na miejscowym cmentarzu. Hortonowie mają tam grobowiec, mimo protestów radnych. Jego syn miał to samo imię. Adam. Taka była tradycja Hortonów. Pierwszy chłopak zawsze dostawał imię pierwszego człowieka na świecie. Czy jakoś tak. Adam zabił swoją rodzinę. Całą rodzinę.

- I sądzi pan, że to dom był za to odpowiedzialny – Megan próbowała pociągnąć wypychacza zwierząt za język.

Harper znów zapatrzył się na jezioro. Westchnął ciężko. Z jego prawego oka popłynęła niespodziewanie łza.

- To nie dom czy broń odpowiada za nasze czyny – powiedział szeptem tak cichym, że ledwie słyszalnym. – To my sami budzimy dręczące nas demony.

- Proszę pana. Proszę pana. – zawołała Lucy z domu. – Czy może pan przyjść do domu. Potrzebuję pana pomocy.

Harper wstał. Otarł łzę z policzka i spojrzał na nich zawilgotniałymi oczami zza dużych okularów.

- Najlepiej by było, gdyby państwo wyjechali. Sprzedali ten dom i zamieszkali gdzie indziej – powiedział spokojnym, już normalnym głosem. – Dla swojego dobra. Nim stanie się coś złego. To samo powiedziałem Melissie Viser. Nie posłuchała. Zapewne wiecie, jak to się skończyło.

- Chce nam pan przez to coś powiedzieć, panie Harper? –naciskała dalej Megan zatrzymując starca i łapiąc za rękę.

- Panie Harper! – wolała Lucy. – Proszę się pośpieszyć. Sam nie dam rady.

- Uciekajcie stamtąd – Powiedział poważnym głosem taksydermista. – Póki jeszcze możecie.

Potem wyswobodził się z uchwytu Megan jednym błagalnym spojrzeniem i poszedł pomagać przy starej żonie.

- Powinniśmy już jechać – Megan czuła dziwną pustkę w głowie i zmęczenie.

– Zeszło nam trochę dłużej, niż sądziliśmy. Arnold nie powinien tyle pozostawać samemu. Nie w tym domu.

Ostatnie słowo Megan spowodowało, że Daniel poczuł dziwny niepokój. Jakby nagle jakaś niewidzialna, czarna chmura przemknęła na krótką chwilę przesłoniła tarczę słońca.


ARNOLD

Rodzina gdzieś znikła i Arnold został sam.

Nie spiesząc się chodził po domu. Oglądał każdy pokój tak, jakby widział go pierwszy raz. Dotykał mebli w jakiś dziwny sposób ciesząc się z dotyku gładkiego lakieru pod palcami. Przesuwał drobne ozdoby postawione na pólkach i komodach najwięcej czasu poświęcając zdjęciom w eleganckich ozdobnych ramkach.

Nie wiedział czemu tak robi, ale sprawiało mu to wielką przyjemność i nie przestawał.

Otworzył szafę w holu przyglądając się powieszonym w niej przez Megan ubraniom. Kilka z nich należało do niego. Przez chwilę wdychał zapach znajomej wody po goleniu. Lubił tą markę. Kiedyś kupiła mu ją Martha i tak już zostało. Uśmiechnął się.

Nagle usłyszał trzask. Głośny, potężny.

Huknęły drzwi do gabinetu, który tak bardzo spodobał mu się, gdy wprowadzili się do domu.

Arnold zacisnął zęby. Po raz pierwszy od kilku dni myślał tak trzeźwo i tak jasno. Nie czuł strachu. Nie czuł gniewu. Chciał … zrozumieć.

Szybkim krokiem ruszył w stronę źródła hałasu. Drzwi były zamknięte. Wahał się przez chwilę, nim przekręcił klamkę.

Mimo słonecznego popołudnia, gabinet skrywała ciemność. Zimna, straszna i przytłaczająca.

Arnold usłyszał, że ktoś lub coś porusza się w tej ciemności. Szeleści. Przesuwa się. Oddycha ciężko i chrapliwie.

- Kim jesteś? – Arnold nie czuł strachu.

Wiedział, że jest silniejszy. Czuł tą siłę. Wypełniającą go więź z rodziną. Tylko ona trzymała go jeszcze w tym miejscu.

- Pokaż mi się … duchu – dodał ostatnie słowo nieco niepewnie.

Maddison spodobało by się jego zachowanie. Tego był pewien.

Ciemność zafalowała, cofnęła się, ustąpiła odepchnięta jego wolą.

Przez chwilę w salonie Arnold ujrzał mężczyznę w staromodnym stroju. Z twarzą wykrzywioną w grymasie wściekłości. Pełną nienawiści, ale i też pełną strachu.

Arnold wszedł do salonu gotów przepędzić intruza … na zawsze. Czuł, że jest do tego zdolny. Że da radę!

Drzwi za jego plecami trzasnęły z hukiem. Dźwięk ten wystraszył Arnolda.
Twarz nieznajomego wykrzywił kolejny grymas. Dziki, obłąkańczy, szalony uśmiech. Jednym susem przerażający gość doskoczył do Arnolda, chwycił go obiema dłońmi za gardło i pociągnął w swoją stronę.

Ostatnim, co zapamiętał senior rodziny Cravenów, była pochłaniająca go ciemność, śmierdząca krwią i spalenizną.
 
Armiel jest offline