Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-03-2015, 20:57   #237
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Wieża była domem wiatru.

Nieustające wietrzysko wykrzywiało gałęzie niskich drzew, przyginało do ziemi rosnące w rzadkich kępach trawy. Gwizdało w otworach okiennych, jękliwie przeźlizgiwało się po kamieniach, smagało skórę jak zimnym biczem, targało ubrania i włosy. Zamawiaczka codziennie siadała na płaskim kamieniu i kierowała twarz ku północnemu wiatrowi. Z cichym uporem, do którego zdążyli przywyknąć, wsłuchiwała się w jego nieustające zawodzenie, wypatrywała omenu skrytego w tańcu opadających liści, w skrzeczeniu ptaków, zaplątanego w trzepot ich skrzydeł. Wyczekiwała znaku, który nie chciał nadejść.

Traciła nadzieję nawet gdy próbowała go do siebie zwabić. Żelaznym nożem rozpruwała brzuchy zwierząt i ciskała ciepłe jeszcze mięso w ogień. Ciemna krew spływała po jej pokrzywionych palcach, gdy z czerwieni próbowała przewróżyć ścieżki, które zaprowadzą ją do ruin opuszczonego miasta i jej własnej śmierci. Gdy karmiła płomienie tłusty dym wił się ku niebu jak węże martwego szamana, wsiąkał w jej wiotkie, siwe włosy i wierzchnie okrycie z jelenich skór. Jednak ani w krwi, ani w ogniu, ani w dymie nie kryła się wypragniona odpowiedź.

Czekała więc.
Przetrwaniała cenne dni na krew, na ogień, na dym i szept, i ciszę.


***


Tylko Kesa mogła dostrzec różnicę, która pojawiła się w Irdze po ich spotkaniu za Zasłoną. Szeptunka nie wróciła stamtąd nietknięta. Nie wróciła do starego, wysuszonego ciała jak do wytęsknionego domu. I tylko medyczka - widząc zamawiaczkę po drugiej stronie, widząc kształt jej ducha - mogła zrozumieć jak bardzo ten powrót bolał, jak bardzo nie niósł ze sobą żadnej ulgi.

Irga więdła razem z jesiennymi liśćmi.

Ostatkiem sił telepała się na powolnym mule, kurczowo trzymając krótkiej szczeciny porastającej jego kark. Oddychała głośno, charkotliwie, jakby w jej płucach zaległo się jakieś wilgotne zwierzątko. Pod wiotką jak pergamin skórą rozlewały się kolejne pajęczyny krwawych wybroczyn. Czarne oko traciło blask, matowiało powoli, nieuchronnie. Dla szeptunki nadchodziła wieczna noc. Nawet nie wiedziała, że jęczy przez sen.

Gasła.
Starość była okrutną panią.
I wciąż, na przekór niej, wszystko co mogła oddawała żarowi.

Nie było dnia, by nie wplatała w niego swojego szeptu i oddechu. Nie było chwili, by gliniane naczynie znajdowało się poza zasięgiem jej rąk, poza granicą dotyku. Nie było ważniejszej rzeczy na świecie od naczynia pulsującego ciepłem i blaskiem oraz ognia, z którego kiedyś się narodził.

- Nie wolno - ostrzegła kiedyś, kościstą ręką chwytając Łowczynię za chudy nadgarstek, gdy ta chciała opalić ostrze swojego noża.

- Nie wolno - prosiła później. - Nie wolno - napominała głosem zgrzytliwym jak mielony żwir. - Nie obraża się ognia zimną stalą, plwociną, złym słowem. Ogień nie zapomina i nie wybacza. Za to każe płacić po siedmiokroć. Nie obrażajcie ognia w mojej obecności - mówiła i zdawało się to jedyną rzeczą, o którą szeptunka ma siłę jeszcze walczyć.

Opowiadała wiele opowieści i bajań. Historii, które - jak ozdoby wplecione w jej siwe włosy - zbierała przez ponad pięć dziesiątków lat podróży. O człowieku, który obraził ogień i zapłacić musiał karmiąc płomienie skórą, tłuszczem i krwią ręki, która obrazy dokonała. O Halle kradnącym perłę jasną jak tarcza księżyca. O czterech wiatrach i dziewczynie w czerwonej sukni. O kosie i starej wierzbie. O chochole leżącym w kołysce przy oknie i matce, która tuli go do piersi wciąż pełnej ciepłego mleka. O dziecku śpiącym w głębi izby i wszystkich ścieżkach, które na nie czekają, gdy kruki odlecą z dachu starej chaty i zabiorą ze sobą chorobę i śmierć.

Ale pośród tych wszystkich bajań i opowieści, jedną historię opowiedziała jedynie Cathil.
O Hete.
O żarze.
I kobiecie, która spaliła część samej siebie.


PONAD
PÓŁ WIEKU TEMU

Pierwsze skurcze przyszły, gdy słońce było jeszcze wysoko.

Irga klęczała niezgrabnie na ziemi, rozpruwając nożem twarde i zimne podbrzusze jelenia, którego upolował Henke. Źle było czytać los z trupiej krwi i jeszcze gorzej było zaklinać na niej jego przychylność, ale ciężarna szeptunka pomilczała przez chwilę, poważyła coś w sercu i przyobiecała zrobić co w jej mocy.

- Zima jest bardziej okrutna tego roku - powiedziała chwilę później, czyszcząc śniegiem spierzchnięte dłonie, a słowa uchodziły z jej ust w białych obłokach pary. - Bielsza. Cichsza. Noce może są długie i ciemne, ale to biel zabija. Nikt nie umarł po zachodzie słońca. Wszyscy umarli na śniegu.

- Więc co?

- Nie wiem
- prychnęła, odrzucając do tyłu warkocz ciężki od kościanych koralików. - Może śmierć i biel da się przebłagać tylko śmiercią i ogniem. Przewróżyć ciemną, stygnącą krwią. Nie wiem, Etto. Może wszystko. Może nic.

Stara Etta skrzywiła wtedy tylko kwaśno usta, otuliła się ciaśniej grubą chustą. Nie lubiła Irgi. Szanowała jej umiejętności. Obawiała się jej przeklętego języka, złego oka. Ale tej aroganckiej, bezczelnej dziewuchy polubić nie potrafiła. Drażnił ją sposób w jaki wiedźma wymawiała jej imię. Drażnił sposób w jaki mrużyła te swoje twarde jak czarne kamienie oczy. Drażnił stukot srebrnych i kościanych ozdób. Drażnił ją bękart, którego z dumą nosiła w brzuchu. Drażniło ją nawet to, że tak źle znosiła ciążę i na nią - Ettę - spadła powinność niańczenia tej irytującej kobiety.

Rozpieklało ją także, że szeptunka miała rację - od wielu pokoleń nie było tak okrutnej zimy. Nie za jej pamięci, nie za pamięci jej babki i babki jej babki. Tego roku północne wiatry przyniosły śnieg nim jeszcze z drzew zdążyły opaść wszystkie liście. Mrozy nadeszły niedługo później, skuwając ziemię i jezioro w zlodowaciały kamień. Na wiele tygodni słońce przesłoniła gruba warstwa chmur sinych jak usta umarłego człowieka. Wiatr wył, mroził do kości i gasił rozpalone po domach ogniska. Żadne dziecko i żadne zwierze nie potrafiło spać spokojnie.

Irga czytała krew, czytała wnętrzności, płomienie i popioły. Zaklinała los, by odgonił zimę. Zamawiała okruchy szczęścia, strzępy pomyślności.
Zima drwiła z jej starań.
Śnieg padał. Wiatr wył. Ludzie umierali.

Etta - najstarsza i najmądrzejsza z kobiet na Równinie Dziewięciu Oczu. - patrzyła na szeptunkę i wiedziała kogo za to winić.

* * *

Pierwsze skurcze przyszły, gdy słońce było jeszcze wysoko.

Irga klęczała niezgrabnie na ziemi, rozpruwając nożem twarde i zimne podbrzusze jelenia. Żelazo z chrzęstem rozcinało skórę, mięśnie i cienką warstwę tłuszczu. Ciemna, stygnąca jucha oblepiła ostrze, popłynęła powolnym strumieniem, jak niechętna mężowi żona, która w łożnicy musi spełnić po raz pierwszy swój obowiązek. Zlodowaciały śnieg przyjął ją jednak chętnie. Kobieta z trudem nachyliła się niżej i zaszeptała czerwieni i bieli, zaszeptała wnętrznościom i pustej skorupie po umarłym życiu, owionęła je ciepłym oddechem. A potem rozchyliła wargi i długim, wąskim językiem zgarnęła do ust grudę zabarwionego szkarłatem śniegu. Roztarła ją na podniebieniu. Pozwoliła spłynąć do gardła. Dziecko poruszyło się w jej brzuchu, kopnęło mocno, prawie boleśnie. Zignorowała je. Tak samo jak zignorowała mdłości, bolące od zimna zęby i kurczący się w sprzeciwie żołądek.

- HENKE! - wrzasnęła, że aż poniosło się echo po zamarzniętym jeziorze. - Upuść z niego całą juchę - powiedziała nim jeszcze na dobre wyłonił się z chaty. - Będzie mi potrzebna. Zachowaj wnętrzności, oczy i język.

- Więc co teraz? - powtórzyła pytanie Etta, odprowadzając wzrokiem klnącego na wszystkie duchy myśliwego.

Za jej plecami Irga tylko westchnęła dziwnie. Przez spodnie i wierzchnią spódnicę - jak roztopiony w jej ustach śnieg - przesiąkały wody płodowe.


* * *


Izba pełna była żywicznego dymu, zapachu potu i krzątających się kobiet. W czterech paleniskach ogień z sykiem i trzaskiem wgryzał się w suche drewno. I płonęła wierzba, płonęła sosna, płonęła leszczyna i topola. W blasku płomieni rodząca krzyczała od trzynastu godzin.

W spojrzeniu starej Etty irytacja już dawno wyparła jakikolwiek cień współczucia.

Dziewucha nawet teraz nie umiała się zachować. Zamiast zacisnąć zęby, okazać siłę i spokój, Irga lżyła bogów, duchy, męskie kutasy i własną głupotę. Im głębsza zapadała noc, tym większe plugastwa wylewały się z jej spierzchniętych ust, a gdy nadchodziły kolejne fale skurczy, darła się jakby ktoś ją tępym nożem od środka rozdzierał.

- Zawrzyj twarz, zamawiaczko. To dziecko ma krzyczeć, nie ty - sarknęła w końcu starucha. Twardo, ale niechętnie, bo zamawiaczka złą wiedźmę przypominała teraz jak nigdy. Ale były słowa, które trzeba było powiedzieć, napomnienia, których trzeba było udzielić i autorytet, który trzeba było pokazać. - A ty wyjesz jak chłop, co uderzył się młotkiem w paluch.

Układająca pasy czystego płótna Alika zachichotała cicho, złośliwie.

Irga usłyszała jednak. I słowa Etty, i śmiech Aliki. Wyprężyła się na posłaniu, wierzgnęła odtrącając ręce Hane. Mogła nie lubić starej akuszerki, ale szanowała jej wiedzę i obawiała się jej autorytetu. Alika jednak była tylko głupią, przemądrzałą siksą, której ledwie trzy księżyce temu pierwsza krew miesięczna poszła. I szeptunka nienawidziła szczerze jej wygiętych w kapryśny łuk usteczek, jej sarniego spojrzenia brązowych oczu, nieodmiennie kojarzących się jej z ciemnymi jeziorami, na których dnie kryją się jadowite żmije. Na ten jej śmiech - jak śniegiem - oprószony srebrzystą pogardą, wczepiła opuchnięte palce w drewnianą ramę łóżka i szarpnęła głową.

- POMRZE WSZYSTKO W TOBIE! - zawyła, a od jej głosu zawirował wypełniający izbę dym, płomienie zwinęły się jak żywe istoty, w syku i trzeszczeniu iskier naginając się ku dziewczynie. - KAWAŁEK PO KAWAŁKU! ALIKO! CÓRKO PECHA I BIEDY!

Silna była teraz magia Irgi. Silna jak nigdy. Silna bólem, wściekłością i rodzącym się życiem. W tym jednym momencie mogła zamówić szczęście, sprowadzić je na świat tak, jak właśnie sprowadzała dziecko. Zaślepiona złością zamiast tego jak szubieniczny sznur splatała wieszczbę z przekleństwem, rzucała zły los. Nieodwołalnie. Niezasłużenie. Niesprawiedliwie.

Wbite w Alikę przekrwione oczy były czarne i głębokie jak studnie.

- Wszystko czego dotkniesz - syczała, gdy zabrakło jej tchu i nie mogła już krzyczeć. - Każdy owoc twojego łona. Każde dzieło twoich dłoni. Matko Nieszczęścia i Choroby. Lód będzie pękał pod twoimi stopami. Ogień będzie gasł w twojej obecności. Zegną się twoje dumne, proste plecy. Wykrzywią się twoje palce. Ale nie umrzesz. Dopóki nie po...

Etta z całej siły uderzyła szeptunkę w twarz.

- Jak mogłaś? Jak mogłaś zamawiaczko?

I było w jej głosie coś takiego, że Irga odwróciła ciemne spojrzenie.


* * *


Etta odprawiła wszystkie kobiety. Odprawiła bladą jak ściana Alikę, odprawiła przysadzistą Hane o mocnych rękach. Odprawiła Ogdę, Katję i Basmarę. Wszystkie oprócz Kosmy i Silke - bliźniaczek śpiewających ogniom, podtrzymującym płomienie. Ale z ich głosów zniknęła radość i ekscytacja, ich dłonie drżały, więc je odprawiła także.

Tyle zostało z rytuału, tradycyjnego obrządku zimowych narodzin.
Cztery ognie w czterech paleniskach i dwie kobiety, które nie mogły na siebie patrzeć.

- Jak ci cosik pęknie w środku i wykrwawisz mi się na ręce - odezwała się w końcu stara - pamiętaj, żeś sama zawiniła. Ty i nikt inny.

- Nikt nie umiera w nocy, zapomniałaś?


- Więc pospiesz się, bo ku wschodowi już idzie - głos Etty niemal trzeszczał lodem. - Dość złego na nas spadło, zamawiaczko. Dość zmarłych pogrzebaliśmy pod lodem, dość swoich oddaliśmy płomieniom. Nie życzę ci więc źle. Dość mam śmierci i nieszczęścia. Ale jeśli powijesz bezpiecznie, odejdziesz, gdy znikną śniegi. Dość złego, rozumiesz?

- Rozumiem
- wykrztusiła przez nagle zaciśnięte gardło Irga. - Odejdę.

Milczała potem długo, gryząc wargi niemal do krwi, tym razem dławiąc w gardle wszelki krzyk i wszystkie przekleństwa. Żeby tylko nie rzucić złym słowem. Żeby tylko nie sprowadzić złego losu na Ettę lub dziecko, które chyba uparło się rozerwać ją od środka. A przecież chciała powiedzieć tak wiele rzeczy. Chciała przeprosić. Wytłumaczyć. Wyżebrać przebaczenie tej koszmarnej staruchy. Duma zbyt mocno ściskała ją jednak za gardło, zbyt mocno dławiła złość i rozgoryczenie.

- Nie można... cofnąć... wypowiedzianych słów - wyjęczała w końcu z trudem, pomiędzy coraz silniejszymi i częstszymi skurczami. - Nie można... odwidzieć widzianego... Ale... za złe... zapłacę... słyszysz? Zaaapłacę...

- I dobrze - skwitowała Etta bez najmniejszego śladu współczucia. - A teraz zawrzyj usta i przyj.


* * *


Dziecko nie krzyczało. Duchy pomóżcie, dziecko nie krzyczało.

Leżało okrwawione i wiotkie w ostrożnych dłoniach akuszerki. Żywe, ale jak uśpione, wciąż połączone pępowiną z wymęczonym ciałem swojej matki. Z mokrego od potu i krwi łóżka Irga chciwie wyciągała po nie ręce.

Córka. Jej córka.
Ciało z jej ciała. Krew z jej krwi.
Pierworodna.
Magia z jej magii.

Kolejna widząca. Jak ona sama. Jak jej matka. Jak matka jej matki i tak wiele kobiet z jej rodu wcześniej. Kolejny koralik na długiej linii czasu. Tak maleńki, tak kruchy. Szeptunka nigdy nie myślała, że serce może pomieścić tak wiele miłości. Niespodziewanej, cudownej, choć tak pełnej znużenia.

- Daj - przynagliła.

Ledwie miała siłę, by przygarnąć ją do siebie, lecz jej uścisk mówił “nie puszczę”, “nie oddam” i był pewniejszy niż najtwardszy kamień. Nachyliła głowę, by nieskończenie łagodnie dotknąć wyschniętymi ustami drobnego czoła. Gdy zamknęła oczy cztery ognie czterech wiatrów zaszeptały jej cztery opowieści. W trzasku płonącego drewna, w syczeniu iskier, w prawie niesłyszalnym oddechu jej córki kryły się linie tego małego jeszcze życia. Znaki. Omeny. Tak wiele przyszłości zawęźlonych w jednym przeznaczeniu.

W każdej wstędze, w każdej opowieści kryło się to samo.

Płomienie szeptały, wicher wył w kominie, Etta masowała swoje pomarszczone obolałe dłonie.
Irga słuchała.

Dziecko nie krzyczało.
Duchy pomóżcie, dziecko nie krzyczało, bo ciche jak śnieg dziecko serce miało pełne lodu i echa złych słów, które jej matka wplotła w życie pewnej głupiej dziewczyny.

- Hete - odszepnęła w końcu płomieniom. - Ma na imię Hete.

Uniosła ku akuszerce głowę i wbiła w nią spojrzenie zapadniętych, przekrwionych oczu.

- Pomóż mi - poprosiła Ettę zdrętwiałymi wargami.

Starucha nie potrafiła odmówić. Nie mogłaby odmówić temu, co zobaczyła w twarzy szeptunki, choćby chciała. Pomogła jej wstać. Prawie przeniosła do północnego paleniska, w którym płonęło jodlane drewno i usadziła na podłodze: nagą, przygarbioną, wciąż połączoną z córką pępowiną, z łożyskiem tkwiącym jeszcze w jej ciele, dygoczącą tak, jakby zamiast w cieple znajdowała się w lodowatej wodzie.

Pomóż mi!
Pomóżcie!


Nikt nie mógł jednak jej pomóc.

Hete nie krzyknęła nawet wtedy, gdy Irga wkładała ją w ogień.


* * *


Wicher wył w kominie, blada jak mleko Etta przyciskała do ust zwinięte pięści.
Dziecko płonęło.
Irga wyła jak zdychające zwierzę.

* * *

- Zapłaciłam za to - powiedziała na koniec przez ściśnięte gardło i w łamiącym się głosie niemal dało się usłyszeć poszarpane nuty tego przerażającego krzyku. Swoje naczynie pełne żaru, który był jej córką, ściskała w drżących rękach jak ostatnią kotwicę. - Zapłaciłam. To, co było we mnie matką - spłonęło. To, co było we mnie dzieckiem - płonie dalej.

- Tylko ogniem można stopić lód i odgonić zimę - tłumaczyła sobie i łowczyni jednocześnie. Kolejny raz. Rozpaczliwie. Błagalnie. - Musi więc płonąć. Nie może zgasnąć, Łasico. Jeśli umrę zbyt wcześnie, nie pozwól jej zgasnąć. Proszę, Cathil Mahr. Zaklinam cię. Obiecaj, że nie pozwolisz jej zgasnąć.


***


Nie umarła jednak. Dotarła z nimi do samego końca. Do wieży z szarego kamienia i starego mężczyzny, który bał się umrzeć.

Bardziej zagubiona teraz niż podczas całej podróży, czekała na znak.
Przetrwaniała dni na krew, ogień, dym, szept i ciszę.

Nie wiedziała dokąd dalej iść.
Nie wiedziała, co powinna dalej robić.

Pochowała więc Garou. Tego, którego w snach widziała kamieniem, a który przesłaniał jej oczy jak sina ściana deszczu. Jego bliskość oślepiała ją. Odbierała wzrok. Choć jednak bez jego milczącej obecności było jej jakoś lżej, ta śmierć nie przyniosła jej radości. Z pomocą Łowczyni przeniosła jego ciało na jedną z pobliskich skał i ułożyła w kręgu z czarnych kamieni. Żelaznym nożem nacięła jego ciało i w ciemne, martwe mięso wsunęła żarzący się węgielek. A potem trzymała straż, gdy ptaki rozdziobywały zwłoki tego obcego jej i niezrozumiałego mężczyzny. Nie potrafiła zostawić go samego. Nie z sympatii - bo przecież żadnej ciepłej nuty pomiędzy nimi nie było - ale z poczucia obowiązku, które zakradło się do niej cicho jak kot i zamieszkało nieproszone w starym sercu.

Po swojemu rozliczała się ze zmarłymi.

To z żywymi było trudniej. Milczenia, które narosło pomiędzy nią i Brzozą nie potrafiła przełamać. Zawsze łagodnej druidce, która była i nie była Źródłem jednocześnie, rozgadanemu niziołkowi, nawet twardej Łowczyni, która najbardziej zapadła jej w serce – wszystkim nim, dopóki żył towarzysz Neny nie mogła wiele dać. Ale gdy skończyło się czuwanie i z jej oczu spadła sina jak gęsty deszcz zasłona, gdy sam Garou stał się niczym więcej niż kośćmi obleczonymi cienką warstwą poszarpanego ptasimi dziobami mięsa, zaczęła zaklinać dla nich drobne okruchy szczęścia, nieśmiałe uśmiechy dobrego losu spotykające ich każdego dnia dopóki korzystali z gościny u tego, który władał umysłami innych, dopóki jadali przy jego stole i spali pod jego dachem.

Samego gospodarza unikała jednak. Dzielił się z nią swoim ogniem - nie mogła go skrzywdzić. Używał słów i magii tak obcej i innej od magii żerców i szeptunów przemierzających Południowy Step - nie mogła go zrozumieć. Skrzywdził tak wiele losów, poszarpał bezmyślnie nici cudzych żyć - nie mogła mu tego wybaczyć. Tego tchórzostwa. Tego egoizmu, które pozwalało mu wierzyć, że ma prawo. Gdy pierwszego dnia zakończył swoją opowieść długo milczała, splatając i rozplatając pokrzywione palce.

- Nie miałeś prawa - powiedziała mu tej samej nocy, gdy siedzieli przy dogasającym ogniu. - Gdybyś był mojej krwi musiałbyś zapłacić po dziesięciokroć za każdą krzywdę. A potem, gdyby została w tobie choć jedna iskra życia, odejść na północ, daleko poza Morze Traw. - Jej skryta w półcieniach twarz wydawała się obca i bardzo, bardzo smutna. – Gdybyś był mojej krwi, odebrałabym zapłatę. Nie łączy nas jednak krew i nie mi ważyć przewiny twojego serca. To zrobić może tylko Nena.

Popatrzyła ku brązowowłosej dziewczynie śmiejącej się do jakiejś opowiastki małego barda. Przygarbiła mocniej ramiona.

- I może ona wybaczy ci to, co uczyniłeś. Może ona, Samotniku.
<Bo ja wybaczyć ci nie potrafię> w ciszy wyraźnie rozbrzmiały niewypowiedziane słowa.
Wstała wtedy z trudem, wspierając się ciężko na swoim kosturze. Żelazne pierścienie na jej dłoniach lśniły jak małe, wyrwane niebu gwiazdy. Czarne oko wpatrywało się w niego nieruchomo i uparcie, jak ślepie starego kruka. Nawet stojąc nie była wyższa od niego.

- To twój dom. Jeśli zechcesz, odejdę.

On jednak tylko pokręcił głową i nie potrafiła powiedzieć o czym myśli.
Nie potrafiła zrozumieć jego serca.


* * *


Wieża była domem wiatru, w którym przetrwaniała cenne dni.

Zmieniło się wszystko i nic jednocześnie. Nie potrafiła powiedzieć, w którym momencie pękła tama i nieuchwytne Źródło rozlało się po rzekach losu powodzią zmian. Zbyt znużona i zbyt stara - nie zauważyła tego dopóki nie było za późno i fale nie połknęły ich wszystkich. Dopiero wtedy, gdy ciało Garou osuwało się na ziemię, skulona przy omszałym kamieniu szeptunka poczuła jak coś szarpie nićmi losu, przeplata je, plącze, zrywa, tworząc nowe wzory, nowe przyszłości i nowe przeznaczenia. Wszystko stawało się na powrót harmonijną całością. Tą samą i inną jednocześnie. Pełną blizn, jakby ktoś przyżegł gorącym żelazem żywą tkankę, jakby w samym sercu wszystkich zmian wypalił swoje znamię.

I nikt nie był nietknięty.
Ani Samotnik, który bał się śmierci. Ani Brzoza, ani zwinna Łasica, ani mały bard, ani brązowowłosa druidka czy sama szeptunka.
Ani nawet Hete.

Dopiero wtedy, osłaniając naczynie przed porywistym wiatrem, tuląc swoja śpiącą w żarze córkę, Irga zrozumiała, że to był cel jej podróży. To znamię, ten przeplot przeznaczenia, który dawał nadzieję, że dla tego przedziwnego, uwięzionego w ogniu dziecka istniało coś więcej niż niegasnący płomień naprzeciwko lodu, bieli i ciszy.

Że będzie dla niej życie.

Na to mogła czekać i całą wieczność.
Czekała więc.

Aż przyszedł do niej znak, omen zaplątany w ptasie skrzydła i chłodne krople deszczu.
I szeptunka ruszyła dalej.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline