Mimo potężnej postury, Waightstill był w gruncie rzeczy dobrodusznym człowiekiem. Od wypadków z Roswithą, a zwłaszcza od chwili, gdy ojciec Lothar rzucił w płomienie małą Eleonorę, Waightstill zaciął się w sobie. W jego oczach była to zbrodnia, krzywda wyrządzona bezbronnej istocie. W istocie, ostatnie wypadki zachwiały porządkiem świata, takim, jakim go widział Waightstill. Przestał się odzywać, a ostatnie przygotowania do wyprawy upłyneły mu jak w malignie. Z Frydą żegnał się jak przez sen. Śmierć Olafa nie zrobiła na nim już większego wrażenia. Zresztą, zaczął przypominać lunatyka, widza objazdowego teatru albo i samą kukiełkę, poruszaną zręcznymi dłoniami sztukmistrza. Szedł jak automat, postępując za towarzyszami... gdy ze zdumieniem stwierdził, że jest z powrotem w chacie Ingwara, którą przecież rano opuszczał?! Czyżbyśmy jeszcze nie wyruszyli? - przemknęło mu przez głowę - Śniłem? Ocknął się na widok poruszenia w obejściu. Dym?! Skąd tu tyle dymu, u licha?! - zakołatały kolejno myśli, po czym zakrztusił się. Spostrzegł wybitą dziurę w pokryciu i, przysłonięte gęstniejącym dymem, krzątające się wokół postacie, których nie mógł jednak w pierwszej chwili rozróżnić. W jednej chwili odzyskał energię i czym prędzej rzucił się w kierunku jaśniejącego otworu, po drodze zrzucając z ramion plecak, który nagle zaczął mu ciążyć. Wiedział, że jego barki i krzepa ułatwią ratowanie innych, a i może zdołają ocalić dobytek. Jestem! - krzyknął do reszty. |