Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-03-2015, 15:41   #12
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację


Nie mogła oprzeć się myśli, że gdzieś w tym rozbawionym tłumie krąży jej niezwykły, mądry, jedyny na świecie dziadek. Przechadza się pomiędzy rosłymi Beorningami, niższy od nich o głowę, ale większy sercem nawet od thainów. Przypatruje się zabawie spod wystrzępionego ronda kapelusza oczami o żółtym błysku. Dosiada się do stołów, a każdy obcy, z którym się napije, z miejsca staje się jego druhem. Wszędzie, gdzie przystanie na moment wybuchają salwy śmiechu. Śpiewa najgłośniej ze wszystkich, każdego ogrywa w muszelki i w kości, ale nikt nie ma mu tego za złe. Opowiada o dalekich krajach i plemionach, które w nich żyją, swoich podróżach i przygodach, w tych historiach jest kropla prawdy i morze zmyślenia i przesady – ale wszyscy się śmieją i nikt nie wytyka mu łgarstwa. Jest przecież Łotrem, a każde plemię potrzebuje swojego Łotra, tak jak potrzebuje mądrych wodzów i nieustraszonych wojów.

Nie mogła wyrzec się nadziei, że tu jest, przemyka za jej plecami, zawsze na krawędzi pola widzenia, że słyszy jego głos wśród gwaru. Ale zaraz – za chwilę – może się pojawi, wyjdzie zza któregoś namiotu, rozłoży ramiona i znowu nazwie ją swoją małą księżniczką. Opowie, jak zrobił kpów ostatnich z ludzi Nekromanty, wywiódł ich w pole i zostawił z durnymi minami i pustymi rękoma. Te wszystkie lata jego nieobecności okażą się tylko jakimś zmyślnym, sekretnym figlikiem, jednym z niezliczonych łotrostw Łotra, dadzą się łatwo wytłumaczyć i łatwo wybaczyć, bo do Hartnida lgnęło serce, jeden jego uśmiech przekreślał wszelkie przewiny.

Jego obecność była niemal namacalna, bo w takim miejscu czułby się jak ryba w wodzie, nie przegapiłby takiej okazji, by się napić za darmo, zawiązać nowe przyjaźnie, choćby i jeden dzień miały trwać, z kogoś zakpić mniej lub bardziej dobroduszną drwiną... Zostać największym zwycięzcą wszystkich konkursów po kolei, nawet jeśli w żadnym nie wziąłby udziału. Naobiecywać ludziom złotych gór, a potem odejść, nim nadejdzie czas rozliczania, zniknąć niepostrzeżenie, rozwiać się jak strzęp porannej mgły, zostawiając wszystkim uczucie, że przez chwilę dotknęli czegoś niezwykłego i niecodziennego. I wiarę, że każda zasada da się złamać lub nagiąć, nie ma rzeczy niemożliwych. Są tylko te mniej i bardziej trudne, ale można strącić słońce motyką, jeśli się tylko wie jak.

Tak by zrobił. A Folcwine'owi rzekłby prosto w oczy i brutalnie to, co Edda przekazała przy odjeździe nowemu wodzowi Pięciu Strumieni delikatnie i oględnie, choć myśli, które zawrzały za jej gładkim czołem wcale delikatne i łagodne nie były.

Chcesz, żeby przestali się naigrywać z twego dziedzictwa, pasującego tutaj jak kareta o złotych kołach do pociągowego kuca, chcesz, by uznali w tobie tę krew królewską? To przestań się wydurniać. Przestań podgarniać pod siebie jak kokosz robiąca gniazdo. Nie łap chciwie za to, co ci się nie należy. Przysięga złożona Beornowi jest za świeża, jeszcze niedawno żyliśmy bezpiecznie, bo on i jego ludzie chronili nasz byt, a my pluliśmy gęstą śliną na ich wyciągniętą ku nam rękę. Nie sięgaj więc po Księżycowy Sierp, bo teraz sam ten zamiar jest niegodny i wszyscy ci to wytkną. I jeszcze to jedno - wyjdź dalej niż za miedzę, popatrz, jak żyją inni. Może poszerzy ci to horyzonty. Może cię olśni i zobaczysz to, co widzą i wiedzą wszyscy.

Nie przyszliśmy tu z Marchii jak nędzarze, goli i bosi. Nawet wyzuty z tytułów i ziem Garulf miał więcej niż ktokolwiek z tutejszych. Nawet po latach wiele z tego udało się zachować. Nie dlatego, żeśmy są potomkami królów, żeśmy byli mądrzejsi, odważniejsi czy lepsi od kogokolwiek. Dlatego, żeśmy mieli od początku więcej i było co tracić. A nawet to, co się ostało, posiadamy w głównej mierze dlatego, że otrzymaliśmy pomoc. Jesteśmy majętni i dobre mamy ziemie, pod Elfim Lasem kij wetkniesz o świtaniu w skibę i podlejesz, a do zmroku się zazieleni. My nie potrzebujemy błogosławieństwa Beorna, myśmy już zostali pobłogosławieni. Więc zejdź z tego rozpaczliwego tonu, bieda, oj bieda straszliwa, panocku, grad pszenicę wytłukł, mróz jabłka wymroził, a ogiery nie chcą na klacze wskakiwać nawet gdy je popychamy. Panowanie Nekromanty się skończyło, tyś jest wodzem na Pięciu Strumieniach. Nie musisz i nie powinieneś już kłamać.



Po sprawiedliwości, uznała Edda, gdy już doręczyła wiadomość Avie i rozejrzała się po okolicy, po sprawiedliwości to sierp winien dostać ten, co sam miał mało, a i tak skłonny był się podzielić. Czy nie tak jak Beorn, gdy zdecydował się oddać pamiątkę rodową jako wędrujące błogosławieństwo?

Tyle że Edda nie wierzyła w sprawiedliwość. Hartnid zawsze ją ostrzegał, żeby nie polegała na naiwnym zaufaniu, że jest jakaś równowaga, złoczyńca zostanie ukarany, a człek uczciwy i zacnego serca obsypany dobrodziejstwami. Nie ma, nie ma sprawiedliwości, nie było nigdy i nigdy nie będzie. Są tylko ludzie.

I dlatego Edda postanowiła zrobić sprawiedliwość i spróbować nagrodzić tego, kto na nagrodę według jej łotrowskiej natury zasługiwał. To, że jak zwykle nikt się jej osądami nie przejmował i nikt jej o zdanie nie pytał, nijak nie mąciło jej dobrego nastroju. Prawo do osądzania i tak leżało wszak sobie tutaj pod krzaczkiem, opuszczone i niechciane piszczało cichutko, więc je sobie wzięła. Ze zwycięzcą w końcu nikt dysput toczyć nie będzie, czemu tak wybrał, a nie inaczej.

Rozkręcający się jak dziecięcy bączek humor, poprawiony kuflem pszenicznego piwa i zapoznaniem rozrywkowej i muzykalnej familii Rathwulfa Szybkiego, siadł jej dopiero później. Najpierw zobaczyła kroczącą przejściem między namiotami Ennaldę. A chwilę potem w całej przerośniętej krasie objawił się oczywiście Wszędobylski. Dwumetrowy zadzior pod paznokciem Eddy, u tego palca, który jej odjęto. Nijak więc wyrwać dziada, nie sposób się pozbyć. I gdzie się nie obrócisz, tam on. Już jest, lada moment się pojawi, a w najlepszym razie przed chwilą poszedł i wszyscy o nim mówią.

Edda dała nura za opasłe beczki z piwem, zanim ją zobaczyli, i w tym bezpiecznym schronieniu przeczekała, aż przeszli. Jedno musiała przyznać góralowi... Cokolwiek zrobił, kiedy nie patrzyła, zrobił to dobrze. Ennalda promieniała szczęściem tak wielkim, jak wielki był jej zimowy, smutno-wściekły stupor. Musiał góral nieźle nawywijać i Eddę schowaną za beczkami zaczęła zżerać mimowolna ciekawość.

Nie pomówiła z Ennaldą, kiedy zjechała wczesną wiosną do Domu Beorna, głównie dlatego, że Rathar już tam oczywiście był. Szybko i sprawnie podała tyły, przyjmując kolejną wieść i ulatniając się natychmiastowo. Rumianek i ona sama mogli równie dobrze odpocząć pod gołym niebem. Łaski bez. Ennalda wybrała, wybrała już rok temu, a Edda jak raz postanowiła się nie ciskać, nie narzucać i nie pchać tam, gdzie jej wyraźnie nie chcieli. Nadal też jej nieszczególnie interesowało, w jak jaskrawych barwach Rathar odmalował ich awanturę przed Ennaldą, dała więc pospiesznie nogę. W znikaniu i uciekaniu miała zaś wieloletnią, usianą samymi triumfami praktykę. Teraz trochę żałowała. Nie dość, że nie potrafiła sama ogarnąć konsekwencji własnej zimowej przygody, to jeszcze pozostawała poza granicami zimowej przygody przyjaciółki. Jedynej przyjaciółki, i możliwe, że największej przygody jej życia.

Pojawienie się Rathara z miejsca uznała za zapowiedź straszliwego pecha, którą będzie ją tu prześladował. Oczywiście, miała rację.

Pech jakiś zajadły prześladował Łotrzycę i nie dawał pożyć. Widomą zaś oznaką tego, że szybko nie popuści, była pojawiająca się co jakiś czas, wystająca ponad tłum głowa górala. Do południa Edda jeszcze cztery razy chowała się przed Wszędobylskim za beczkami. Raz pod ławą. I dwa razy w cudzym namiocie. A niezliczoną ilość razy rozglądała się w popłochu, czy Rathar aby się nie zbliża, by huknąć ją przez łeb za tego oślizgłego padalca.

Nie było się co dziwić, że w tych warunkach nie tylko planowany błyskawiczny podbój portek Rathwulfa, ale i negocjacje handlowe, które prowadziła w imieniu tego elfiego kochasia, swojego brata, też szły nietęgo. Niby się siodło tu i ówdzie podobało, niby doceniano rzemieślniczy kunszt Dernhelma, ale jakoś nikt się nie zabijał, aby wejść z nim w bliższą handlową komitywę.

Nawet stokrotki w wianku, który sobie sprawiła, żeby odgrywać przed upatrzonym biegaczem niewinną panienkę, zwiędły jakoś szybciej niż powinny. Edda stała z obwisłymi kwiatkami we włosach przy zagrodzie Wrednego Luda i kombinowała, jak tu odwrócić przeklęty zły los, bo jak tak dalej pójdzie, to sprawiedliwości nie będzie, tak jak nie było i nie ma. Z ponurych rozmyślań wyrwał ją tubalny głos, wołający ją po imieniu, tak donośny, że byk odbywający po zagrodzie rundę honorową po pogonieniu kolejnego chwata przystanął i rozejrzał się zdziwiony.

Irgun. Irgun wielka jak góra, z kopcem słomianych włosów na szczycie. Serdeczna i tak bardzo pragnąca towarzystwa, że Edda poznawała w tym jakąś cząstkę siebie. Chęć odrobienia z naddatkiem czasu samotnych wędrówek, kiedy gębę można otworzyć co najwyżej do swojego wierzchowca. Prostoduszna i upraszczająca wszystko Irgun. Z marszu oferująca własne towarzystwo, może nawet własną przyjaźń. Więc Edda wzięła, co Irgun dawała, bo nigdy darów nie odmawiała, i na fali wzajemności chyba wyciągnęła sprawę jeńca. Cholernego Eothaina, który odjechał do cholernego Wilczego Lasu z mieczem, który mu dała, u boku, i nawet się nie obejrzał. Wyciągnęła, bo gryzło ją przez całą zimę, że przyjmowała z rąk Ofali hojne dary, bo przecież zawsze brała, jak dają... a obok siedział poraniony Wulfred, może własną ręką Eothaina posiekany. Wyciągnęła to w imię tej sprawiedliwości, której nie ma, dopóki się jej nie zrobi. A Irgun po długiej i strasznej chwili milczenia uprościła wszystko i przeskoczyła nad trudną sprawą raźnym susem kogoś, kto wierzy, że ludzie mogą się zmienić.

Nie odpowiedziała, bo za bardzo nie wiedziała, co rzec. Że odszedł i się nie odwrócił? Że nie wie, jakie wiatry i gdzie pchają teraz ten szalony płomień? Że próbuje o nim zapomnieć i prawie-prawie już się udało, a jak Rathwulf się przełamie i zadrze jej spódnicę pod pachy, to się pocieszy i zapomni na dobre?

Zamiast tego zaciągnęła ją do swojej nowej wesołej kompanii. Sztywny nie tam, gdzie trzeba Rathwulf co prawda powitał konkurentkę w wyścigu krótkim i cichym “niech wygra najlepszy”, ale Trevor nie zawiódł Eddowych oczekiwań. Skombinował skądś sarnią półtuszkę “na wzmocnienie zawodników”, usadził wszystkich wokół ogniska, a zanim narąbał się piwem i miodem jak dzikie zwierzę, próbował nauczyć łowczynię grać na dudach.

Pech niestety, nie dawał za wygraną. Zaatakował powtórnie o poranku, w postaci gwoździa przy ławie, o który Edda rozdarła sobie wełniane pończochy. Następnie uderzył przy Szlachetnych Deskach. Łotrzyca zdążyła pokłonić się publice, gdy na podium, podając dwornie ramię Pani Gelvirze, wspiął się Mikkel Dalijczyk. I o ile ucieszył ją widok jego chmurnej, ale znanej i lubianej gęby, o tyle wiedziała aż za dobrze, jakie miodopłynne strofy zwykły tę ogoloną na gładko gębę opuszczać. Zaznała ich mocy lata temu, gdy Mikkel nie obrósł jeszcze w małżeńskie piórka. Ożenek zaś dodał Dalijczykowi godności, której i tak miał już niemało. Mogła co najwyżej słuchać z rozdziawionymi ustami szermierza słowa i pogodzić się z faktem, że w tej konkurencji ma już pozamiatane. Walczyła właściwie tylko o to, by się doszczętnie nie zbłaźnić.

Kolejnym nieszczęściem był Rathwulf Szybki, z którego Edda postanowiła ściągnąć portki zanim festiwal na dobre się rozkręci. Lekkostopy biegacz był natomiast tak skoncentrowany na zbliżającym się wyścigu, że nawet nie zauważał, że Edda się do niego mizdrzy. Jak już wreszcie zauważył, zacukał się beznadziejnie, wyjąkał coś niezrozumiale i uciekł w tempie, które zwiastowało mu wielkie szanse w wyścigu… a Eddzie marne w realizacji jej postanowienia. Dobili ją jeszcze jego weseli kuzyni, którzy między zakrapianymi gęsto miodem żarcikami całkiem poważnie prosili, by odpuściła, bo Rathwulf zawsze bał się kobiet, tym bardziej, im były ładniejsze.

Potem poległa w Starożytnej Grze. Pierwsza tura przeszła gładko, bo Edda wystąpiła z zagadką Hartnida. W kolejnej wtopiła, oczywiście z własną.

Wszędobylski rzecz jasna na koniec dnia wygrał, pokonując i Rathwulfa, i Irgun. Oznaka tego, że sprawiedliwości nie ma... Nie pomogło jej nawet to, że Szybki skwitował swój blamaż oszczędnym acz pewnym siebie „w przyszłym roku...”, a jego kuzyn Trevor ryczał najgłośniej ze wszystkich, gdy Ratwulf wtopił na drugiej prostej gonitwy z pochodniami, ale Irgun biegła dalej.
- Swoich trzeba wspierać! - gadał mocno bełkotliwie, rozlewając trunek w zamaszystej, pijackiej gestykulacji, a gdy Irgun wbiegła na metę niemal na plecach cholernego Wszędobylskiego, narobił niezgorszego zamieszania. Wydawało mu się, że to łowczyni wygrała, więc długo i głośno bronił swojej wersji wydarzeń. Potem zaś kazał wszystkim ją opijać, i dął nad głową Eddy przeklętymi dudami.

Eddzie ze złego humoru i kotłującej się żółci odechciało się i picia, i Rathwulfowych gaci. Siedziała sztywna jak kołek na godnym może nie księcia, ale wodza siodle, którym przez dwa dni nie udało się jej nikogo zainteresować, i rozmyślała o płomiennych włosach nie swojego już jeźdzca. Znów wyciągnięty z pamięci, Eothain nie dawał się zepchnąć nogą z powrotem w ciemny kąt. Drobiazgowo więc rozbierała na powrót każde słowo i gest. Urażoną dumę kogoś, kto prócz dumy nie ma niczego. Nieustające pytania, czemu pomagasz, i wieczne podejrzenia o litość. Martwy, a może tylko zamyślony wzrok zawieszony na rysunku jeźdzca na ścianie. Nagłą szczerość ostatniego dnia. Nie wiem, czy się jeszcze spotkamy. Ale będę się cieszył z tego dnia, gdy nadejdzie.

Oczywiście, liczyła na to, że taki dzień nastanie. Ranni wyzdrowieją, martwi zostaną opłakani, łzy i krew przyschną, a ludzie zapomną. Gdy już nikt nie będzie pamiętał jego twarzy, Eothain przejedzie jak gdyby nigdy nic przez bród. Do niej. Teraz wiedziała już, jakie durne to były mrzonki. Nie przejedzie. Nie zgodzi się, nazwie to oszustwem. Nawet wybaczenie nazwie litością i zaprze się obiema nogami o zachodni brzeg. Cholerny Leofring w przebraniu Eorlinga, napompowany nieoszukiwaną już dumą jak kapłon farszem. Prędzej pęknie niż się ugnie. Nawet jeśli się spotkają, nigdy nie będą razem.

Wstała gwałtownie z siodła, z myślą, że musi się wyżyć. Na kimkolwiek, a najlepiej na Ratharze. Bitwie i kształtowi świata po niej może i nie był winien, ale od niego wszystko się zaczęło. Straciła Ennaldę i od tego momentu życie zaczęło się jej pruć jak stare giezło. Wygarnie mu, od początku do końca, aż mu w pięty pójdzie.

W przelocie trafiło ją zaniepokojone spojrzenie Irgun. W tle Trevor bełkotał coś o wyższości krasnoludów nad elfami i o tym, że w dudy się dmucha, a nie pluje. Co ta Irgun mówiła wczoraj?

Proste słowa, dyktowane chęcią pocieszenia bardziej niż głębokim oglądem sprawy. Tak wtedy myślała. Ale może Irgun wiedziała lepiej? Z boku czasem widać dokładniej. Można odmienić swoje ścieżki, a Eothain był dość uparty, by to zrobić. I szalony, zdolny do wszystkiego, tak do podłości, jak i bohaterstwa najwyższego sortu. Tę cechę przytłoczyła choroba i niskie sklepienie Nory, ale po zimowym stłamszeniu rozwinie skrzydła i każe Eothainowi pohulać po świecie. I kiedyś każe wrócić. A wtedy Edda będzie mu musiała powiedzieć, że... Porzuciła zamysł jechania do Rohanu, ledwie nastała wiosna, i w Pięciu Strumieniach dalej uczą konie jeździć w ordynku i katują się wieczorami hańbą sprzed dziesięcioleci. Straciła jedyną przyjaciółkę, możliwe, że przez głupią i wcale nie królewską zazdrość, i chowała się też niezbyt królewsko pod stołem przed jej wybrankiem. Nie zyskała nowych przyjaciół, co najwyżej zdarła z kilku Rathwulfów spodnie pomimo ich oporu. Przejechała tysiące mil, ale dalej stoi w miejscu.

Pomimo przeraźliwych dźwięków, jakie Trevor dobywał z dud, usłyszała świst uciekającego jej z płuc powietrza. Powiodła spłoszonym spojrzeniem od Irgun do Rathwulfa. Zrobiła krok w tył i sięgnęła po kobzę opartą o siodło.
- Jesteś najmądrzejszą osobą, jaką znam – szepnęła łowczyni w przelocie i pobiegła w ciemność.


Choć sama podśmiewywała się czasem z owego królewskiego pochodzenia, jakie przypisywał sobie ród Garulfa, nigdy nie chciała się go zupełnie wyrzec. Chociaż zżymała się na to, co duma robi z ludźmi, sama nie była od niej wolna. Była z rodu Eorla, miała w żyłach krew władców tak samo jak krew swego ojca Powroźnika i dziada Łotra. I jeśli miała odszczekać cokolwiek, będzie to robić z podium, widziana i słyszana przez wszystkich, a nie spod stołu, z nosem w błocie. Otwartą była tylko kwestia, jak bardzo będzie się musiała pokajać. Ciągle pod cieniem wiszącego pecha – okazało się, że bardzo.

Zaczęła od tych, którzy z racji wieku, godności lub wrodzonego umiłowania do trunków mogli odpaść najszybciej, bo czasu miała dramatycznie mało. Zagadnęła Panią Gelvirę oraz kilku wojów, których pamiętała z bitwy. Wymieniła kilka oszczędnych, ale całkiem owocnych zdań z młodziutkim Ragnacarem. To było trochę za mało, nawet doliczając fakt, że zimą na brodzie w ramach zbierania haków na Rathara pociągnęła jego druha Baralda za długi warkocz i za coś innego, w ramach przerwy od ciągnięcia za język.

Sprawa wyglądała zaiste mizernie, zwłaszcza że zbliżała się północ, ale pech nagle i nieoczekiwanie ustąpił, popłynąwszy powisieć nad kimś innym. Eddzie napatoczył się Mikkel z Dali. Miodousty Mikkel, akuratnie siedzący samotnie. Łotrzyca zaś pokojarzyła kilka faktów i z rozpędu postanowiła upiec trzy pieczenie na jednym ogniu.


Zaprosiła Dalijczyka na kuśtyczka, tytułując go z pełną powagą aethel Mikkel, na który to tytuł przeszła płynnie po bitwie na Starym Brodzie, gdy poznała Fanny. Wcześniej, po dawnej bijatyce karczemnej mówiła "mój słodki rycerzu", ale fakt ożenku z trzymającą pieczę nad pamięcią o tym, co było Kronikarką,wywindował w jej oczach Mikkela na niebotyczne wyżyny, niedostępne zwykłym zjadaczom chleba. Rycerz z kolei, jakby w ślad za tym tytułem, zaproszenie Łotrzycy przyjął równie grzecznie i dworsko co na Szlachetnych Deskach i tak samo dalej się do niej zwracał. Jakby wierzył w tę królewską krew. Nie śmiał się i nie dawał w każdym bądź razie do zrozumienia, że to żarty są jakieś. No może poza okazyjnym mrugnięciem oczami jeden czy dwa razy, gdy Edda mogłaby mieć co do tego wątpliwości. I poza Bursztynem. Rudy pies co i rusz przynosił mężczyźnie drewnianą kukiełkę, przedstawiającą chyba kiedyś kota, którą rycerz mało dostojnie odrzucał het, daleko, w pogrążone już w ciemnościach pole zakończonego biegu przełajowego.

Trochę popalała o zawodach, trochę o tym, że zima długa była i dobrze, że się już skończyła.
Potem bez ostrzeżenia rąbnęła:
- Dal ma króla, prawda? Barda króla. Króla Barda. Powiedz mi, aethel Mikkel, czy twój król Bard kazałby przywiązać do drzewa swojego człowieka, i wysmagać go batem do pędzenia bydła, jakby ten człowiek mu się sprzeciwił?
Rycerz popatrzył na nią, pomyślał chwilę, a potem odpowiedział już tym razem zupełnie poważnie.
- Człowiek ów nie byłby człowiekiem króla Barda, gdyby mu się przeciwstawił, a król Bard nie byłby królem człowieka, który nie spełni jego woli. Tak to widzę. To dość dobrowolny układ. Smagania batogiem nie przewiduje. A czemuż tę, którą zwą Łotrzycą, trapią zawiłości poddaństwa?
Bursztyn jakby chcąc dołączyć się do zadanego Eddzie pytania, dorzucił własne. Kukiełka kota została położona u jej stóp, a pies patrzył na nią wyczekująco.
- Tylko raz jeden, mój piękny rudzielcu - rzekła do Bursztyna i schyliła się po zabawkę. - Edda już narozrabiała i musi porzucić figliki…
W głosie zabrzmiał jej niecodzienny smutek, który zaraz odbił się w oczach psa bliźniaczym smutkiem i zawodem.
- … na dzisiaj - dodała Edda ze śmiechem, cmoknęła oślinioną i oblepioną ziemią główkę kota i szerokim zamachem posłała kukiełkę daleko w pole. Odwróciła się i dolała Dalijczykowi trunku.

- Prosty obraz malujesz, aethel Mikkel. Życie nie jest takie proste. Ani ludzi… ani królów. Czy król nie ma prawa się omylić, jak każdy? Nie mieć pełnego oglądu, ulec złym podszeptom, czy zapętlić się we własnych czynach i słowach? Czy nie od tego ma ludzi wokół siebie, by go ustrzegli przed najgorszym? Czy człowiek króla ma zmilczeć, gdy widzi, że król czyni źle, że brnie w manowce, ciągnąc za sobą tych, których prowadzi? Pytam, bo ty znasz króla Barda. Powiedz mi, co on by zrobił. Bo ten król, który skazał na chłostę swojego człowieka… nie wymyśliłam go sobie. Był prawdziwy, i naprawdę zrobił to, co zrobił. Uznał, że jest nieomylny. Pewnie czynił tak z innymi swoimi ludźmi. Nazywał ich "mój przyjacielu", a nie słuchał, co mówili. I przegrał na Starym Brodzie. Aethel Mikkel? Chcę wiedzieć, czy inni królowie też tak mają. Chcę wiedzieć, jak rzec królowi: mylisz się. Mylisz się i musisz naprawić błąd. Jakby Dalijczyk powiedział to swojemu królowi?

Dalijczyk tym razem już zupełnie wyzwany do odpowiedzi i obnażony z pancerza żartu, zasępił się i po chwili odpowiedział:
- Lepiej by ci, Eddo, pewnie o tym ojciec mój opowiedział. Ale skoro jego brakło, to spróbuję i ja. Zacznijmy od tego, że Valter Krwawy nie był niczyim królem.
- Ale on...
- Możesz mi w to wierzyć. Nawet jeśli jego ludzie wierzyli, że było inaczej i jeśli w mocy jego słów znaleźli potwierdzenie, że nim jest. Był niczym więcej jak tylko wodzem. Hersztem. Owszem. O królewskiej mocy, która płynęła w jego krwi. Przyznaję to, bo z nim rozmawiałem i momentami czułem w sercu te iskry podziwu dla niego. Ale ostatecznie był tylko zwyczajnym hersztem, który wykorzystał wiarę swoich ludzi by uczynić z nich potrzebną sobie zbójecką bandę. Prawdziwy król, Eddo, cieszy się miłością swoich poddanych, ale nie ich przyjaźnią. Czyż dla przyjaciela nie poświęciłby wówczas wszystkiego? Nawet królestwa? I jakim wówczas byłby królem? Nie, Eddo. Prawdziwy król nie może sobie pozwolić na przywilej przyjaźni wśród swoich poddanych. I decydując o ich losie nie ma prawa ich tak nazywać. Wracając więc do twoich pytań: jak rzekłbym królowi Bardowi, że się myli? Że brnie w ramiona Cienia? Rzekłbym mu to wprost. Ale liczyłbym się z tym, że tym samym wyznaję mu i wszystkim obecnym, że nie jest on już moim królem. I, że kara za ten występek i zdradę musi mnie spotkać. I z chęcią bym ją dla przyjaciela mego przyjął. Nawet gdyby było nią smaganie batogiem.
Zdawać by się mogło, że zakończył swoją wypowiedź podczas, której caly czas patrzył rozmówczyni w oczy. Po chwili jednak odezwał się znowu.
- A jednak Eddo... A jednak rozważ odwrotną sytuację. Wyobraź sobie człeka, wiernego swemu królowi. Człeka, który wbrew czystości swojego serca pogrąża się w królewskim Cieniu. I powiedz. Czy ty, kochając kogoś najszczerszą na świecie miłośćią, nie poszłabyś za nim nawet w Cień?

Edda kulała po ławie pustym kubkiem. Dalijczyk mówił rzeczy mądre i skomplikowane, ale przez cały czas odpowiedzi trafiały gdzieś obok.

- Nie ma czystych ludzi, aethel – rzekła mu miękko, bo może rycerzowi to burzyło obraz świata, ale zgodzić się nie mogła. - Jest Cień w każdym sercu. Może i masz rację, może są ludzie, na których padnie cień Cienia w sercu władcy. Ale ja jestem z krwi Eorla i z krwi Łotra. Ja nie podążam. Za nikim. - Otoczyła dłonią błękitną krajkę na swoim ramieniu, znak posłańców Beorna. - Idę tylko tam, gdzie chcę iść. Gdzie uważam za słuszne i sprawiedliwe. Lub tam, gdzie dyktuje mi mój własny Cień. Nie sądzę też, że gdy ty mówisz „miłość” i ja mówię „miłość”, mamy to samo na myśli. Wydaje mi się natomiast, że zadałam niewłaściwe pytanie. Dlatego twa odpowiedź, choć roztropna i przydatna, nie jest tą, o którą mi szło. Przemyślę jeszcze to pytanie, aethel. I zadam je jeszcze raz. A teraz rzeknij mi... znasz Rathara? Jak się poznaliście?

Mikkel jej nie zawiódł. W opowieściach był szczodry, a szczery i barwny. Z każdą chwilą hojniejszy, jakby odpowiadając na to, jak Edda mu hojnie polewała, sama popijając nadzwyczaj oszczędnie. Obraz, jaki malował, nijak nie pasował do oślizgłego padalca, ani do żadnej innej obelgi, którą poczęstowała Rathara. Rathar z Iwgarem pogonili pająki. Rathar postraszył esgarotskich zbójców. Uratował Mikkelowi życie w bitwie o Fort na gołoborzu Gór Mglistych i własnoręcznie zabił orczego watażkę. Przebrał się za orka, by wydostać z niewoli nieznajomego hobbita. Raniony w walce z liczebniejszym wrogiem musiał odpocząć.Ozdrowiał w domu Gelviry i ruszył rychło ku dalszym przygodom. Pomógł w rozwiązaniu spornej kwestii Oderica. Zabił szpiega Cienia, Othberta. Walczył o życie swoje i swych kompanów z Oderikiem w potyczce o wyzwolenie młodego Beorneńczyka i w końcu, niesamowicie wywijał toporem i włócznią o wolność Ludów Północy w Bitwie o Stary Bród. Mikkel opowiadał równie miodnie jak prawił grzeczności na Szlachetnych Deskach i ze szczerym podziwem dla górala, który tego wszystkiego dokonał. Kogoś, kto wlzłby na najwyższą górę i dotknął twarzy gwiazd, gdyby tylko widział w tym jakikolwiek sens. Kogoś godnego miłości Ennaldy. I nie tylko tego.

- Muszę już iść, aethel Mikkel. Wybacz... A! Jedno jeszcze? Czy Pani Fanny przypadł do gustu podarunek, który mój brat jej posłał za pamiętanie historii Garulfa?
- Siodło Pani Fanny znalazła najzdatniejszym pod słońcem - odpowiedział rycerz bez śladu zawahania - konnym akcesorium dla swojej Perły.
Klasnęła w dłonie.
- Ha! Wiedziałam! Wiedziałam, że się w tej Dali znacie na dobrej robocie! Aethel Mikkel? Jutro powieszę siodło ręką Dernhelma wykonane w bardzo widocznym miejscu... Nie rzekłbyś dobrego słowa? Mnie ludzie nie chcą słuchać... - dotknęła palcem błękitnej krajki. - Słów Beorna i thainów, które noszę, to owszem, ale nie moich własnych. Jutro wieczorem sobie z tym poradzę, i wszyscy słuchać będą... Ale z siodłem mógłbyś mi pomóc? Po starej znajomości?


Schowała się w bujnych łopianach, zieleniejących u podnóża zagajnika na skraju toru wyścigów. Właśnie zerżnęła bezwstydnie pierwszy takt melodii pieśni o Framie, bo od czegoś trzeba zacząć, a potem już pójdzie samo, kiedy w ciemnościach za łopianami coś przemknęło szybko i ogniście jak spadająca gwiazda. Edda wychyliła się spomiędzy liści w ostatnim momencie, by zobaczyć plecy Ratwulfa Szybkiego, znikające za zagajnikiem. Po upływie pewnego czasu śmignął przed łopianami ponownie. I kolejny raz, z płonącą żagwią w ręku. Był środek nocy, a ten zamiast się bawić, biegał w kółko... bo za rok znowu będzie wyścig. Edda poupychała opowieści Baralda w równe rządki rymów, a ten ciągle biegał, równymi, długimi susami kogoś, kto może biec nie tylko szybko, ale i długo. Trafiła ją myśl, że by się nadał. Nadałby się niekoniecznie do zerwania z niego spodni.

Wyszła z łopianów, kiedy zamknęła już rozdział Wszędobylskiej młodości i powędrowała z Ratharem do Esgaroth. Sądziła, że się biegacz umorduje i nie będzie miał siły uciekać. A gdzie tam. Zlany potem, ale bez śladu zadyszki, tylko przyspieszył na jej widok.
- Ej no! Poczekaj! Potrzebuję pomocy!
Wyhamował i zatrzymał się w bezpiecznej odległości.
- Zapamiętaj coś dla mnie, dobrze? - przyatakowała, zanim przystawił „potrzebowanie pomocy” do jej wcześniejszych umizgów. - Wiadomość. Składam pieśń i się bojam, że mi w międzyczasie wywietrzeje z głowy. Tylko nie mów nikomu, bo to tajemnica.
Zgodził się, i widziała, że głównie dlatego, żeby się wreszcie odczepiła. Powtórzyła dwa razy zmyślone informacje o wyroku dla wadzących się sąsiadów, liczbie owiec, które miały przejść z jednego pastwiska na drugie, ilości złota, która miała zmienić właścicieli i spisie tych, co się narodzili i co zmarli.

Potem znowu pobiegł, a Edda wróciła w łopiany. Kiedy nad rankiem przypełzła do ich ogniska, z głową pełną rymów i melodii padła jak długa w posłanie, Rathwulf do spółki z Irgun reanimowali przepitego Trevora poprzez namaczanie głowy w wiadrze.
- Obudźcie mnie godzinę przed Ludem – zaordynowała Edda nieprzytomnie i przyciągnęła sobie dudy pod głowę. Z worka instrumentu z jękiem uszło powietrze.


Pech przepadł jak sen jaki złoty.

Ludo przemknął obok niej z furią we wrednych oczkach, a kiedy uskoczyła i wylądowała mu na grzbiecie, zrobił dokładnie to, co wszyscy mężczyzni, gdy Edda podkasywała spódnice i siadała im na kolana. Mianowicie skamieniał. Nie miała złudzeń, że zrobił to z zachwytu, i wbiła mocno palce w kędzierzawe kudły za rogami byka. Ludo zaś sapnął z oburzenia i zaczął szaleć, próbując zrzucić niechcianego jeźdzca. Edda z miedzianym posmakiem podniecenia na języku zaciskała uda na mocarnym karku. Przestawała wrzeszczeć wniebogłosy z dzikiej uciechy tylko w tych momentach, gdy piszczała cienko i po dziewczyńsku, bo byk trząsł nią nielicho, z rozmysłem niedokładnie upięta spódnica furkotała wokół nagich ud, odsłaniając to i owo. Zeskoczyła, zanim zdążył ją zrzucić i chociaż rozjuszona bestia nie dała się już naciąć na numer z czerwoną chustą i przegoniła ją po zagrodzie, Edda i tak czuła się największym zwycięzcą konkurencji.
- Patrzcie! Patrzcie! - zawołała chwilę po tym, jak Marszałek ją zdyskwalifikował. - Patrzcie na Ludo! Jak on na mnie spogląda!
Byk stał pośrodku areny z jej chustą zwisającą z lewego rogu i kipiał wściekłością.
- To miłość! - wydarła się i przełożyła nogę przez ogrodzenie. - Już idę, mój miły!
Byk ryszył, a ktoś wśród śmiechów ściągnął ją z płotu. I wszyscy na nią patrzyli. Wszyscy też słuchali, więc powiedziała, co miała do powiedzenia, i zostawiła siodło na drążku obok Marszałka, ustanawiając własną nagrodę. Była absolutnie przekonana, że po tym występie, nawet jeśli Mikkel nie wesprze jej, jak o to prosiła, przynajmniej niektórym z ciżby wokół zagrody dzięki jej swawolom z bykiem utrwali się imię siodlarza Dernhelma z Pięciu Strumieni.

Nie spodziewała się tylko jednego – że się przesprytni i siodło straci, bo ktoś pokona niepokonanego Ludo. Kimś okazała się Irgun, i Łotrzyca popędziła ku niej ze śmiechem i kiełkującym gdzieś w tyle głowy przekonaniem, że sprawiedliwość czasami jednak... bywa.

W muszelki szło jej całkiem dobrze, dopóki nie przestało. Zadowoliła się nagrodą pocieszenia, wypraszając rzeczone muszelki od szybkorękiego Beorninga, który nimi mieszał. Nową ciekawą umiejętność zaczęła z miejsca testować na Rathwulfie, Irgun i przysypiającym lekko Trevorze. Dwóch pozostałych kuzynów poniosło gdzieś w tłum.
- Masz tę fasolkę pod rękawem – osądził Rathwulf z urazą po seansie mieszania muszelkami.
- Ha haaa... Wcale nie pod rękawem. Zrzuciłam ją na ziemię. Dawaj wiadomość. Tę, co ci rzekłam wczoraj.
- A to nie była tajemnica? - spytał biegacz, popatrując znacząco na drzemiącego kuzyna i całkiem przytomną Irgun.
- Była. Proszę za namiocik.

Powtórzył ponad połowę. A to było więcej, niż roztrzepana Edda kiedykolwiek była w stanie zapamiętać po dwóch powtórzeniach. Nada się, uznała, i poszła spać, zbierać siły przed ostatnim wielkim występem. Śniła poszatkowane sny o studni, z której dna patrzyły na nią ciemnoniebieskie oczy. Błyskach rozpalonych przez słońce w rudych włosach. I pyle, który ściekał z ostrza miecza i podnosił się w górę jak kurzawa.


To nie będzie problem. Nie zostaniesz od tego kaleką. Tak mówił drwal z chaty nad Anduiną, zanim siekiera opadła i palec Eddy potoczył się z pieńka na klepisko. Nie, zaiste. To nie jest problem. Żaden problem dla posłańca. Żaden problem dla pieśniarki. Żaden problem dla łucznika nawet, szczęśliwie nie ten palec. Żaden problem. Tak mówił. Bo nie grał, drwal zatracony, nigdy na kobzie.

Edda śpiewała i spod przymrużonych powiek popatrywała na publikę. Szło dobrze, momentami wręcz rewelacyjnie. Wszyscy słychali, tak jak przewidziała. Jej własnych słów, nie cudzych. Uśmiech Ennaldy był należycie szeroki. Szacunek i podziw w dziesiątkach oczu, odbicie szacunku i podziwu Mikkela, Gelviry, Ragnacara i wojów spod brodu, oraz jej własnego, całkiem świeżego, należycie wielkie. Wszędobylski natomiast wyglądał tak, jakby herbowne rumaki rodu Garulfa wytrawione na kaftanie Eddy zeskoczyły przed niego jako żywe, stanęły dęba i jeden po drugim wywaliły mu kopytami między oczy.

Poczuła się za pewnie i pech znowu podniósł brzydki łeb. Drut, który mocowała sobie do dłoni, żeby móc grać, zaplątał się między struny. Zgubiła rytm i zgubiła słowa, szarpała dłonią, próbując się wyzwolić i w melodię wkradł się fałsz.

Uniosła głowę w panice i zobaczyła dziesiątki okrągłych oczu. Nikt się nie śmiał. Czekali spokojnie na dalszy ciąg i zrozumiała, że już ich ma. Już ma ich wszystkich i nie ma się co szarpać i wydziwiać. Zamilkła, wyjęła drut z uścisku instrumentu, odgięła go jak trzeba. Uderzyła w struny i podjęła pieśń w momencie, w którym się urwała. A potem wstała i ukłoniła się Ratharowi ze sceny najładniejszym ukłonem, jaki pokazał jej zeszłego wieczoru aethel Mikkel. Takim, jakim dalijskie damy częstują dalijskich rycerzy. Rathar dalej wyglądał na zaskoczonego...

... ale pozbierał się błyskawicznie. Wychynął się z ciemności, kiedy Edda odebrała już gratulacje i wzięła kurs na nadrabianie zaległości w jedzeniu i piciu. Siedziała przy ławie i zzuła rękawiczki bez palców, żeby pozbyć się cholernego drutu, bo poza grą do niczego jej nie był zdatny i tylko zawadzał. Schowała szybko ręce pod ławę, a gdy góral postawił przed nią kubek, obdarzyła niewinne naczynie spojrzeniem rezerwowanym dla jadowitych węży. Nic ani nikt nie skłoni jej do pokazywania ceny, jaką zapłaciła za przejście przez rzekę.
- Złożyłam te tam... śluby czystości, jak rycerze – wyjaśniła góralowi z powagą i godnością swoją niechęć do napitku. - Od tej pory nie chleję na umór, nie kradnę i nie sypiam z kim popadnie, a tylko z wybranymi. I kłamię tylko trochę, przy szczególnych okazjach. Jest sprawa – rąbnęła, bo Rathar zaczął wyglądać dość przyjaźnie i uznała, że może zrobić dziś, co planowała zrobić jutro. Dzięki temu jutro będzie miała wolne. - Jest tu taki człek, Rathwulf Szybki. Szybki, wytrzymały, odpowiedzialny i z dobrą pamięcią. Zda się na posłańca. Ja go obrobię wstępnie dzisiaj wieczorem, ale ty z nim pomów, jak skończę. Powiedz mu, że to zaszczyt, że potrzeba, że niesione wieści nie zgasną w pędzie jak pochodnia, że lepiej biec do jakiegoś celu... Zresztą, powiedz mu co chcesz. Byle się zgodził i zaczął jeszcze w tym roku i zdążył się otrzaskać. Wtedy w przyszłym mnie zastąpi, kiedy pojadę do Rohanu, mówić z królem. To ważne. I to ważne, żebyś ty mówił z Rathwulfem. Nie Ennalda. Bo ona jest kobietą, a ty będziesz... najwłaściwszym człowiekiem na właściwym miejscu – wybrnęła zgrabnie. - Zrobisz to?

- Zastanawiam się. Nad nagłą zmianą frontu.

- Nie zmieniam frontu – mruknęła, pojednawczym tonem, pomimo zaprzeczenia. - Pomyliłam się. Ale jesteśmy już kwita. Ja też kocham Ennaldę. Inaczej niż ty. Ale dłużej i wcale nie słabiej. Obiecałam jej tę pieśń, kiedy była smutna, i dotrzymałam słowa. To nie robi z nas przyjaciół, Wszędobylski. Patrzę ci na ręce, i jeśli Ennalda raz jeden przez ciebie zapłacze, wydrapię ci oczy. Ale nie będę szkodzić bez powodu. Może nawet pomogę. Jak przypadkiem uznam to za stosowne. I może kiedyś ty pomożesz mnie. Jak uznasz to za stosowne. Tymczasem zaś, pozwól, że przyniosę ci dobrą nowinę...

Przechyliła się przez stół i wyszeptała konspiracyjnie:
- W tym roku sierp trafi do rodziny Ingwara Słomianego. Albo... do rodziny Ingwara Słomianego. Bo to stosowne, właściwe i sprawiedliwe, za wszystko, co przeszli i za to, jacy są mimo tego. Ty już odpadłeś. Odebrałeś swoją porcję splendoru na dzisiaj i więcej nie będzie, byś się za bardzo nie wbił w dumę. Dotrzymałam słowa danego Ennaldzie i tobie oddałam sprawiedliwość. Jesteśmy kwita. Ale konsekwencja jest taka, że cię w majestacie zasad wysiudałam ostatecznie z konkursu. Nie gniewaj się. I przemyśl sobie moją propozycję. Ennalda zabroniła mi z tobą rozmawiać i się do ciebie zbliżać na krok. Ale sądzę, że się jej postawisz. Bo naprawdę bardzo chcesz mieć mnie po swojej stronie.


 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 06-03-2015 o 16:01.
Asenat jest offline