Konto usunięte | Mokradła, Wielki Las
6 Pflugzeit, 2526 K.I.
Zmierzch - Nie będę narażać swych ludzi dla jakiejś bandy zdrajców, których zresztą spotkał zasłużony los. Niech im ziemia lekką będzie - dla podkreślenia swych słów Rolf splunął z odrazą na ziemię. Nie miał zamiaru tkwić w tym upiornym lesie więcej niż tego było trzeba, a tym bardziej ryzykować życiem dla ludzi, którzy wcześniej porzucili ich na pastwę rzecznych trolli.
- Zwijamy poślady, panowie. Ominiemy szerokim łukiem obóz orków, a później czeka nas tylko ostatni etap podróży. Przeklęte miejsce… Ach, i niech ktoś łaskawy poderżnie biedakowi gardło - kapitan wskazał zwijającego się w męczarniach marynarza, po czym ruszył w stronę dzikich gęstwin, nie czekając za resztą towarzyszy.
Ominięcie zagrożenia jakim niewątpliwie było stojące na ich drodze obozowisko wcale nie było tak trudne jak z początku sądzili. Piraci ostrożnie przedzierali się przez mokradła, ale dość szybko zrozumieli, że zagrożenie jakie stwarzały panujące na tych terenach plemiona orków przeminęło wraz z opuszczeniem najbardziej gęstych i podmokłych terenów Wielkiego Lasu. Wciąż byli otoczeni przez wiekowe drzewa, a za ich pleców wciąż odzywały się okrzyki pogrążonych w świętobliwym transie potworów z legend i baśni, które teraz składały schwytane ofiary swym żądnym krwi bogom, ale przynajmniej udało im się opuścić cuchnące zgnilizną bagna i zaczerpnąć odrobiny świeżego powietrza. Odległy skowyt, choć mroził krew w żyłach, był dla piratów swoistą gwarancją bezpieczeństwa, bo żadna, nawet najbardziej zdesperowana bestia nie zapuściłaby się na terytorium kontrolowane przez istoty słynące ze swego zamiłowania do okrucieństwa.
- Te paskudy, które nas wcześniej zaatakowały musiały należeć do tego samego szczepu - odezwał się Rolf, gdy znajdowali się na tyle daleko, że rytualny skowyt orków przypominał bardziej odgłosy odległej burzy i rzeczywiście; ktoś nieświadomy ich obecności mógłby łatwo wziąć to za zwykły kaprys pogody.
- Słyszałem kiedyś, że plemiona orków schodzą z Wyjących Wzgórz, gdy tylko te ich maciory naprodukują więcej bachorów niż są w stanie wykarmić. Wtedy napadają na okoliczne osady, palą i plądrują wszystko co się da, a później są tępieni przez lokalne oddziały milicji i grupy poszukiwaczy przygód. Tak oto ten naturalny cykl trwa od niepamiętnych czasów… - powiedział kapitan wracając wspomnieniami do dawnych karczemnych dywagacji przy butelkach rumu i w towarzystwie kobiet lekkich obyczajów.
- Wszystko się zgadza, ale ja słyszałem, że orkowie powstają z jakiś zarodników, trochę jak grzyby po deszczu… - odparł Walbrecht, który wciąż pamiętał relaksujące wieczory spędzone w bibliotece jego potężnego mistrza - Viktora von Carsteina. Czasami głęboko żałował, że przeżył pogrom w Tempelhof. Kiedyś był na dworze jednego z najpotężniejszych władców Sylvanii, a dziś jest nędznym włóczęgą, który szwęda się od miejsca do miejsca, parając się najpospolitszymi pracami.
- Jak grzyby? Nie bądź śmieszny… Założę się na szablę Dashauera, że te ich samice są tak samo odpychające jak ich siepacze. Dlatego pewnie nikt ich jeszcze nie rozpoznał… - zaśmiał się cicho Eisenberg.
- Nie chcę przerywać waszych rozterek o koceniu się orków, ale wygląda na to, że trafiliśmy na właściwą plażę - wtrącił Gunter z lekkim uśmiechem na twarzy.
Korsarze pod osłoną nocy bez większych przeszkód dotarli na piaszczysty brzeg, gdzie ku ich uldze wciąż czekała na nich Portowa Nierządnica. Stara łajba Dashauera, zakryta gałęziami i trzciną, była dla piratów chyba najpiękniejszym widokiem ich życia. Pod jej pokładem wciąż znajdowały się beczki wodnistego rumu, które w chwilach takich jak ta smakowały lepiej niż noc spędzona w ramionach urokliwiej ladacznicy ze slumsów Reikerbahn. Nie mogli jednak tak szybko świętować - trzeba było jeszcze pożegnać poległego kompana w starym pirackim stylu…
- Cokolwiek by o nim nie powiedzieć… - zaczął Rolf spoglądając na leżącego w płytkim grobie bosmana - był złym człowiekiem, ale cholernie dobrym piratem. Na tyle dobrym, że stanął w obronie skazanego na śmierć towarzysza i chociaż przypłacił za to życiem, to sprawił, że teraz stoimy tu, na tej plaży, jako ludzie wolni, jako piraci. Nie ma już z nami parszywego Dashauera, nie ma też nad nami kontroli ten skurwysyn Hoch. Być piratem znaczy trzymać swój los we własnych rękach. Panowie! Przed nami tysiące mil wód słodkich i tysiące statków kupieckich do splądrowania! Tyle perspektyw, tyle możliwości… a to wszystko zawdzięczamy jednemu człowiekowi! - Rolf odkorował zębami butelkę rumu, po czym wzniósł ją wysoko w powietrze - Panowie! Wznieśmy toast za Nicolasa Charlesa de Sau… Tfu! Za tego bretońskiego skurczybyka! Ach, i niech nasz nieboszczyk po raz ostatni zakosztuje odrobiny pirackiego życia - kapitan przechylił butelkę, opróżniając jej zawartość prosto na zakrytą chustą twarz martwego bosmana, po czym sam dopił resztę jednym łykiem. - Twoje zdrowie bracie… Rzeka Talabek, Talabekland
6 Pflugzeit, 2526 K.I.
Zmierzch - Okręt na rufie, kapitanie! - Ryknął stojący wysoko na bocianim gnieździe Gunter.
- Kupiecki?! - Odkrzyknął kapitan Eisenberg, spodziewając się łatwego łupu. Paliło go na samą myśl o debiutanckim napadzie. Nie chodziło tyle o przetestowanie możliwości załogi, bo te poznał doskonale w ciągu kilku ostatnich tygodni i nie miał wątpliwości, że w boju sobie poradzą, ale o sprawdzenie samego siebie w roli kapitana. Wystarczająco długo obserwował Dashauera, uczył się na jego sukcesach i porażkach. Przygotowywał się do tej chwili od dawna, marzył i śnił o niej, ale wszystkie jego plany zepsuł meldunek oficera nawigacyjnego, który przez lunetę obserwował podążający ich tropem statek.
- Nie, sir! Zbyt duży na kupiecki… to chyba… Imperialny, psia jego mać!
Lawina bluzgów potoczyła się z ust kapitana Eisenberga, ale dość szybko emocje na jego twarzy zastąpiła chłodna determinacja.
- Szrama! Trzy rumby w lewo i cała naprzód! Niech prąd rzeczny nas poprowadzi! Jeszcze im pokażemy co ta stara łajba potrafi! - Ryknął schodząc z mostka na pokład, gdzie rozkazów oczekiwała reszta załogi.
- Rozwinąć żagle! Odciąć kotwicę i wyrzucić ją za burtę. Armaty, amunicja, prowiant i wszystkie inne zaległe pod pokładem towary - za burtę! Co się gapicie? Ruszać się, jeśli wam życie miłe!
Pojawienie się okrętu flagowego Imperium o tej porze i w takim miejscu raczej nie wróżyło nic dobrego. Nie była to jednostka przeznaczona do pływania po rzekach, więc raczej nie było mowy o przypadkowym spotkaniu. Tak uważał Rolf, a wszelkie jego początkowe wątpliwości rozwiała kula armatnia, która wpadła do wody kilka metrów od strony bakburty.
Portowa Nierządnica była najbardziej niepozornym i prawdopodobnie najszybszym statkiem w Reiklandzie, a przynajmniej tak twierdził Dashauer. Być może było w tym wiele prawdy, ale obciążona prowiantem i ciężkimi działami nie miała większych szans w starciu ze zbliżającym się trójmasztowcem. Jedyną nadzieją na przetrwanie była ucieczka, a piraci Portowej Nierządnicy byli akurat w tej dziedzinie wyjątkowo dobrzy…
Ostatnio edytowane przez Warlock : 14-04-2016 o 00:11.
|