Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-03-2015, 12:46   #45
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 10

Kenku

Jeszcze zanim krew Keroka zdążyła zastygnąć, kolejna polała się. Najpierw jego dzieci, potem żony. Lud był wzburzony, głównie dzięki wpływom kapłanów, którzy podsycali nienawiść. Zabicie członków rodziny starego Keroka uznano za sine qua non, gdyż mogli oni mieć pretensje do tronu Kenku-Aku. O ile tron ten wciąż istniał…

Niespodziewane samobójstwo władcy spowodowało ogromny krach w odradzającym się mieście. Nagle zewsząd, niczym grzyby po deszczu, pojawiać się zaczęli różni kandydaci do schedy po zmarłym władcy. Oczywiście pierwszą i najznaczniejszą siłą byli kapłani. Jednakże i ich wpływy zaczęły maleć. Lud, wymęczony permanentną wojną, nienawiścią, ciągłym szukaniem wrogów dookoła pragnął uspokojenia aktualnej sytuacji, zakończenia nędzy, jaka trapiła Kenku-Aku.

A nędza to bardzo eufemiczne określenie. Wszystko bowiem rozpoczęło się, gdy pewnego dnia pewien z kapłanów zmarł, właściwie bezobjawowo. Przeszłoby to bez większego ryzyka, gdyby nie fakt, że jego zgon stał się preludium prawdziwej zagłady. Populacja Siedliszcza w ciągu kilku ledwie miesięcy zmniejszyła się o połowę – przerażające wprost warunki sanitarne, braki w dostawach wody i pożywienia, tworzenie się przestępczych szajek, grabiących uczciwych mieszkańców. To było prawdziwe zarzewie zarazy, która strawiła w jedna ledwie chwilę Kenku-Aku, sprawiając, że coraz bardziej przypominać zaczęło miasto-widmo.

Ponadto, ciągłe kataklizmy nawiedzające Siedliszcze nie pozostały bez śladu w psychice jego mieszkańców. Zaraza, jaka nadciągnęła z południa sprawiła, że oczywistym stał się dla wielu fakt, iż miasto zostało przeklęte przez Kektaka. Zbyt wiele przelano tu krwi – mówiono – musimy opuścić tę ziemię!. I rzeczywiście niewiele ich trzymało w domu – infrastruktura miejska boleśnie odczuła lata wojny i braku konserwacji, ulice, domy, nawet Pałac – to wszystko zaczynała powoli, acz sukcesywnie pożerać przyroda. I nikt nie kwapił się do jakichś działań w zakresie przeciwdziałania tym procesom. Sami Kenku również wydawali się marnieć, a wręcz, podobnie jak ich miasto – dziczeć. Kultura życia miejskiego chybotała się niepewnie na krawędzi bytu.

Wielu odeszło, wyemigrowało, ruszyło na północ do miasta Małych Sojuszników, by tam przetrwać ów kryzys. Jednakże wpływy kapłanów skutecznie uniemożliwiały swobodne opuszczanie osady. Gdyby nie to, Kenku-Aku zaczęłoby sukcesywnie umierać. Władza w mieście również nie była do końca ustalona, teoretycznie, nowym panem miasta został najwyższy kapłan Kektaka – Krustok

KRUSTOK
  • Fanatyzm religijny
  • Zazdrość
  • Chciwość
  • Kłamliwość
  • Patriotyzm

… ale jego wpływy nie obejmowały nawet całego miasta. Niektóre części były wprost autonomiczne, żałośnie małe wojsko nie było w stanie patrolować bezpiecznie ulic, co niektóre szajki były większe od niego. To wszystko spowodowało wstręt do władzy Keroka, Krustok zresztą nie zamierzał tak się nazywać. Był to dlań tytuł splamiony, godny jedynie szybkiego pochowania w mogile historii, tak by nikt nigdy nie dowiedział się o hańbiącej historii Kenku noszących to miano.

Jedyne, co trzymało razem Kenku to wiara. Wielu bało się odejść ze względu na deklarowany gniew Kektaka, który miał nadejść na uciekinierów. Tak przynajmniej twierdzili zgodnie kapłani, jedyne i ostatnie autorytety w mieście. Jedynie oni mogli mówić o pewnym progresie, gdyż dzięki wytężonej pracy swych umysłów i gorliwym modlitwom udało im się opanować ponadnaturalne moce. Były to co prawda ledwie sztuczki, jednakże zgodnie twierdzono, że wolą Kektaka jest posiadanie i rozwijanie swych talentów przez kapłaństwo.


Mistycyzm

Krustok nie mógł być spokojny. Kenku-Aku marniało, cień Akteka kładł się na nim straszliwą łuną. Łuną, która właśnie teraz zbierałą swoje krwawe zniwo, posród zarażonych, mordowanych, okradanych i tych, którzy już przestali wierzyć w łaskę Keroka. Miasto upadało, a wraz z nim pobożny lud Kenku i jedyną osobą, która mogła coś w tym razie poradzić, był sam Krustok, głos boga na ziemi.

Nesioi

Trygajos mógł być z siebie dumny. Fakt, Oikeme nie było teraz u szczytu swej potęgi, tak jak za czasów jego ojca. Lecz mimo to nikt nie miał mu raczej tego za złe. Ogólne przekonanie dotyczące chociażby sprawy szerzącej się zarazy było dość proste: „Jest źle, ale mogło być jeszcze gorzej[/i]. Pomysł z izolowaniem zarażonych osobników zmniejszył znacznie ilość zachorowań i choć nie zahamował rozwoju choroby, to przynajmniej pozwolił na jej częściowe choćby opanowanie.

Większym zatem problemem, a z pewnością bardziej palącym, była sprawa kultystów owczej boginki. Megrigene nie dawała za wygraną, podobnie jej wysłannicy. Coraz częstsze akty terroru, jakich dopuszczali się na mieszkańcach państwa Nesjan, budziły uzasadnioną nienawiść, ale i strach wszystkich prawowitych mieszkańców. Jakby tego było mało, śledztwo dotyczące wpływów kultystów w radzie miejskiej wydawało się utknąć w martwym punkcie…

Ale wszystko zmieniło się pewnego letniego i parnego dnia, gdy do pałacu Trygajosa przybył wódz Eustennon. Wmaszerował pewnie do sali tronowej, zgiął się po żołniersku na znak szacunku i wymówił owe słowa:

- Powierniku łaski Posedaiona, czcigodny Trygajosie! Chcę powiedzieć ci, że dzięki działaniom moich ludzi, odkryliśmy aktualną lokalizację zdrajcy. Łotr ten skrył się pośród jednego z plemion Orkoi, które wędruje teraz na południu naszych granic. Nie wiemy, czego właściwie chcą, nie wiemy, czy są pokojowi nastawieni. Według informacji moich ludzi, zdrajca jest u nich traktowany jak nadzwyczajny gość. Nie zgodzą się oddać go za bezcen. Przeciwnie, wydają się być gotowi go bronić. Wciąż są w ruchu, nie udało się jednak ustalić choćby przybliżonej trasy ich wędrówki.

Starania Waszej Wysokości w sprawie nawiązania kontaktów handlowych z Orkoi… – zrobił krótką przerwę. – Ani ja tych planów nie popieram, mój panie, ani oni. Orkowie oślepili wysłanych do nich posłańców, wciąż nie wierzą przedstawicielom nesjańskiej władzy. Handlują jedynie sporadycznie na małą skalę z niewielkimi, przygranicznymi obszarami. Nie wydają się zainteresowani naszymi propozycjami.

Cieszyć też mogła pewna ciekawa, na pierwszy rzut oka niezauważalna sprawa. Wschodni jakby się ustabilizowali, przestali reagować tak gwałtownie na byle jaką sprawę. Przeciwnie, coraz bardziej upodabniali się do rodowitych oikemczyków. Dawne awanturnictwo i bumelanctwo stało się piętnowane, szczególnie w Posedainike. Mieszkańcy miasta chcieli przestać być kojarzonymi z barbarzyństwem i prymitywnością, tym bardziej, że do niedawna nazywano ich jeszcze „najbliższymi krewnymi Orkoi”. Właściwie cała populacja wschodnich została wchłonięta przez rdzennych Nesioi, dziś nie sposób już było ich odróżnić. Wszyscy bowiem zachowywali się tak samo, ubierali tak samo i mówili. Zaś mieszkanie w Posedainike przestało być powodem do wstydu. Jedynym, co różniło wschodnich od tubylczych Nesjan był wciąż urząd Starszego, który jednak z każdym nowym kandydatem tracił na znaczeniu i prestiżu, także wśród samych wschodnich.

Mimo zarazy, mimo niemożności jej zwalczenia, państwo Nesjan żyło swoim zwykłym, spokojnym tempem. Występujące raz po raz i gdzieniegdzie incydenty nie burzyły ładu społecznego i harmonii ojczyzny morskiego ludu Nesioi, zaś fakt bycia Nesjaninem dla wielu mieszkańców stał się już nie tylko oczywistością i zwykłością, lecz prawdziwym powodem do dumy i twierdzenia, że jest się kimś niezwykłym pośród ogromu stworzeń świata.

Tai’atalai

Tryumfalny powrót taiotlaniego u boku heretyków został odebrany… ambiwalentnie. Na samym początku strażnicy w mieście wydawali się kłócić z myślami – wszak gekatzai potrafili czynić cuda, mogli spętać umysł świętego taiotlaniego. Zamysły te rozwiali wszem i wobec kapłani, ogłosiwszy pokój i uwolnienie prawowiernych wyznawców nauk Kat’zai. Ich mowa nie przekonała jednak ludu, zawiłe tłumaczenia uczonych nie mogły przysłonić oczu ludziom, których jeszcze przed miesiącem zapewniano, że wszyscy heretycy to wcieleni Nahakai.

Obyło się jednak bez większych incydentów, choć w mieście zapanowała prawdziwa konsternacja. Zakonnicy swobodnie przechadzający się po mieście, głoszący swe prawdy i używający ponadnaturalnych zdolności. To wciąż była rzeczywistość zbyt abstrakcyjna dla pobożnego ludu czterorękich.

Po zakończeniu walk i kilku latach pokojowej koegzystencji w ramach jednego organizmu, uczniowie Kat’zai i ortodoksyjni mieszkańcy Quetz-hoi-atalai zaczęli żyć już w pełnej zgodzie i zrozumieniu. Ogromna rola, jaką poczęli odgrywać zakonnicy w zakresie pomocy ubogim i chorym, szczególnie podczas zarazy okazała się niezwykle cenna. Dawni gekatzai zdołali ugruntować swoją pozycję i miejsce w społeczeństwie, co więcej, pokój okazał się korzystny nie tylko dla taiotlaniego i samego miasta, lecz także dl nich.

Już wkrótce rozpoczął się nabór, by uzupełnić szyki zakonników. Szybko okazało się, że wielu chętnych nie mogło wzmocnić siły zakonu, a to ze względu na wprowadzone restrykcje dotyczące ilości ascetycznych wojowników. Mimo to zakon kwitł, wkrótce dobudowano w klasztorze miejsce do obrzędów sakralnych, co sprawiło, że stał się największą świątynią Przodków, a zarazem miejscem wielu pielgrzymek, co było czymś zdecydowanie nowym w rozumieniu Tai’atalai. Sami zakonnicy co prawda nic w swej doktrynie o pielgrzymkach nie wspominali, ale wielu pobożnych mieszkańców Quetz-hoi-atalai liczyło, że dostąpią łaski od Przodków, wybierając się na długi marsz w kierunku fortecy. Szczególnie przekonanie to gruntowała zaraza.

Zaraza, która mimo wszystko wydawała się powoli… zwalniać. Zgonów z roku na rok odnotowywano coraz to mniej, lecz wciąż ich liczba powodowała straszliwe opustoszenie miasta. Jednakże kapłani raczej zgodnie twierdzili, że już wkrótce choroba kompletnie zniknie z powierzchni ziemi. Zakonnicy zaś dobitnie akcentowali, że to uznanie nauk ich proroka da niedługo czterorękim wolność od choroby.

Żadna sielanka nie trwa jednak wiecznie. Rozejm, jaki zawarł Taltuk z gekatzai, okazał się już wkrótce jedynie zawieszeniem broni. Taiotlani się starzał, stawał się coraz bardzije apatyczny, mniej zainteresowany rzeczywistością. Coraz mniej czasu spędzał na sprawowaniu władzy, coraz więcej w haremie i na hulankach. Jednak nie to bulwersowało zakonników. Wybrany przez nich przedstawiciel – Przeor, był osobą starszą, wysoce spokojną, ceniącą sobie dialog ponad wojnę.

Nie był też jednak konformistą. Zarzewiem konfliktu, który rozgorzał w sercu ziemi Tai’atalai była niespodziewana wizyta nieznajomych gości. Na zachodnim brzegu morza któregoś dnia wylądowała stargana morskimi wichrami łódź. Była wykonana bardzo misternie, choć straciła już swą chwałę przez liczne uszkodzenia i brak ich naprawy. Mimo to nie łódź wzbudziła największe zainteresowanie przebywających w tych okolicach czterorękich, lecz jej załoganci.


Grupka potężnych, dwuręcznych, zielonych istot, przyobleczona w prymitywne, stare pancerze i jeszcze bardziej prymitywne topory zdawała się być przytłoczona otaczającą ich gęstą roślinnością. Wszelkie próby komunikacji spełzły na niczym, ale nowi goście nie wydawali się agresywni. Bardziej zmęczeni. Kilkoro prostaczków przyprowadziło nieznajomych do Quetz-hoi-atalai, gdzie nakarmiono ich i napojono. Lada moment wieść dotarła także do uszu Boskiego Taltuka.

I ten dzień stał się początkiem konfliktu. Już wcześniej kapłani nie wykazywali oznak radości, na znak, że tracą przywileje na rzecz zakonników. Mimo początkowej zgody, rozbieżności ideologiczne i, co być może ważniejsze, w zakresie interesów, szybko się preludium niemalże otwartej wojny. Przybycie nieznajomych szybko skomentował Przeor, domagając się natychmiastowego dostępu do przybyłych, którzy jego zdaniem mogli być wysłannikami Przodków, którzy mają za zadanie obwieścić czterorękim jakąś ważną wieść. W opozycji stanęli kapłani, którzy w gości zoczyli zagrożenie, zamaskowanych Nahakai. Słowami, które przelały czarę goryczy było stwierdzenie jednego z członków rady teologicznej:

„Nic dziwnego, że gekatzai popierają tych przybłędów. Wszak wspólnego mają ojca – Malaga[/i]

Po tym zdaniu doszło do walki na pięści między wszystkimi duchownymi. I to w obecności samego Taltuka! Wydawać by się mogło, że zażegna sprawę zwykłe rozdzielenie awanturników, względnie kilka batów na rynku. Otóż nie – nie minął dzień nim kapłani zaczęli mocno agitować ludność o demonicznej naturze gekatzai, a zakonnicy odpowiedzieli zarzutem o zniszczenie Geta-hen-taiotlani. Gdzieś w tle sporów doktrynalnych przewinęło się kilka pobić, porwań, a nawet zabójstw. W jednym dniu pęknął niepewny spokój miasta czterorękich. A najwięcej na tym zamieszaniu stracił lud – nie rozumiejąc, po której ma opowiedzieć się stronie.

Ulliari

Grimmbald istotnie miał prawo być zły. A już z pewnością zniesmaczony. Chciał być dobry, kochał przecież swego brata. A on postąpił tak obrzydliwie, niegodnie, tchórzowsko… Archont dał czas do namysłu Finnainowi i on ten czas bezsprzecznie wykorzystał – ogłosił po kilku dniach wszem i wobec, że on, jak i również reprezentujący go kapłani udzielają błogosławieństwa i poparcia jedynemu słusznemu archontowi – Hordalaanowi. Na domiar złego, kapłaństwo w raz z Finnainem, obawiając się gniewu Grimmbalda, skryło się w ufortyfikowanej świątyni i otoczyło uzbrojonymi zwolennikami. Wkrótce okazało się to miejsce rodzajem enklawy dla buntowników, gdzie nie byli wpuszczani strażnicy miejscy i gdzie archont nie miał absolutnie żadnego wpływu. Tak dogodna sytuacja nie pozostała niewykorzystana – w mgnieniu oka świątynia stała się koszarami, magazynem i główną siedzibą sił oporu kierowanych przeciwko panującemu władcy.

Gdzieś wśród tego harmidru mignęło skromne osiągnięcie grupy badawczej pod patronatem władcy – wielu z nich zgodnie stwierdziło, że Sluepburg ma zdecydowanie więcej złóż naturalnych niż tylko kamień, a wykorzystanie ich może być kluczem do rozwoju i (co przyznano już nieoficjalnie) hegemonii Grimmbalda w obliczu uzurpatora. Uczeni poprosili zatem władcę o możność przeprowadzenia badań najbliższych obszarów przy mieście, by skonkretyzować, jakie to zasoby je otaczają i, przy odpowiednich nakładach, rozpocząć budowę pierwszej kopalni.

Górnictwo


Pośród prawiewojennej zawieruchy, wrócili też zwiadowcy, wysłani już dawno przez archonta na step. Nieco zdziwieni sytuacją zastaną w rodzinnym mieście, przekazali jednak nie mniej zadziwiające wieści: po kilku dniach wędrówki przez step, brzeg, który był punktem orientacyjnym, zaczął zmierzać na południe, gdzie napotkali pierwszych nieznajomych. Niestety, wędrówka w trudnych dlań warunkach, spowodowała zgony wielu członków ekspedycji, której przetrzebione ostatki musiały się wycofać, gdy z daleka zagroziło im ludzkie plemię, znacznie przewyższające ich liczbą i jasno dające do zrozumienia, że nie są zainteresowani pokojowymi rozmowami. Jednocześnie zwiadowcy zgodnie stwierdzili, że aktualna sytuacja w mieście jasno uniemożliwia większe ekspedycje na tereny stepu. Byłoby to awykonalnym przedsięwzięciem pod kątem logistycznym i organizacyjnym

Mimo to, Grimmbald istotnie miał prawo być zły. Tym bardziej, że siły jego oponentów wzmocniły się właśnie teraz, gdy narosły nowe kłopoty i wskrzeszono stare. Nowym problemem okazał się exodus Kenku do Sluepburga. Informacje, które pochodziły od obserwatorów sytuacji w Kenku-Aku nie były najlepsze – miasto stało na krawędzi zagłady. Zaś imigranci z niego, nie mieli bladego pojęcia, czym mają się zająć w uporządkowanej hierarchii ulliaryjskiego społeczeństwa. W ten oto sposób poszerzyli znacznie szeregi biedoty, która od wieków koczowała przy Wielkim Ognisku.

Odnowiły się również stare problemy. Koboldy ponownie zaczęły wchodzić do miasta, niszczyć, płatać infantylne żarciki poirytowanym mieszkańcom. Robiły to jednak z niesamowitą pasją, nieuzasadnionym pośpiechem i wredotą. Coś wisiało w powietrzu, a potwierdzały to okresowe huki i błyski z okolic wieży starca. Coraz częściej słyszało się słowo wojna, ale jak można było ruszyć się bronić, gdy sprawy wewnątrz przybierały coraz to bardziej rozpaczliwy obrót? Przeciwnicy Grimmbalda urośli w siłę, powoli zaczęli stanowić większość w mieście, a płomienne przemowy archontowego brata podsycały i tak już ogromną nienawiść, co bezpośrednio przekładało się na możliwość wybuchu wojny domowej. I to teraz, w takiej chwili… gdy z południa brnęły informacje o straszliwej zarazie w Kenku-Aku, gdy sprofanowano wizerunek Grimmbalda na murze okalającym miasto, gdy wreszcie żona archonta zaczęła powoli zbierać swoich sympatyków i lojalistów w bliżej nieokreślonym celu… na to wszystko kładła jednak cień fosforyzująca wściekle wieża, majacząca nad spokojnymi mieszkańcami niespokojnego miasta, Sluepburga.
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 15-03-2015 o 12:48.
MrKroffin jest offline