Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-02-2015, 13:45   #41
 
Zormar's Avatar
 
Reputacja: 1 Zormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputację
Tura 9 - dodatek

Drewniana miseczka głucho uderzyła o ścianę z drewnianych bali.
- Dlaczego?! - krzyknął do siebie Kerok po tym jak w gniewie cisnął naczyniem. - Dlaczego tak się dzieje?! - pomstował dalej nad sytuacją, która zaistniała po tym jak odeszli Ulliari. ~ Dlaczego?! Tyle im poświęciłem! Tyle zrobiłem dla tych niedorajdów! To JA, a nie nikt inny wszczął to powstanie. To JA zwróciłem Bractwo przeciwko sobie nawzajem, nie ci głupcy! A prorok? Toż to był głupiec! Zapatrzony w siebie, chorobliwie ambitny, zazdrosny głupek! A co się teraz przez niego dzieje? Rebelia! Nie tak nie może być... Tak...~ zdyszany opadł na swój tron zdobiony resztkami rogów. Poroża jeleni, tych z najlepszych łowów, okalały niegdyś to miejsce, lecz ten czas minął. Ich świetność przemijała. Kerok też to wiedział i zaczął sobie zdawać, że zaczyna zmierzać w ich stronę. Ostatnimi czasy zaczął spostrzegać, że targający nim jeszcze niedawno zapał i energia zaczynały go opuszczać. Nieuchronnie zaczynał zbliżać się do tego, co czeka wszystkich. Starość. ~Tyle na to czekałem. Tyle zrobiłem, by Kerok wreszcie mógł rządzić niepodzielnie, a wystarczyła chwila, by tym miastem znów targał konflikt. Gdyby to był jeszcze konflikt zewnętrzny, lecz nie, oczywiście spór musi trwać między Kenku~ westchnął. Trudne czasy w których przyszło mu żyć odcisnęły na nim swoje piętno. Siły, które pozwoliły mu przetrwać tą zawieruchę zaczynały go opuszczać. Ciężar walki o cel, który z czasem sobie wyznaczył, zaczął go powoli przytłaczać. ~ Skoro za panowania Bractwa nie było dobrze, a już na początku mojego panowania jest tak źle, cóż więc przyniesie przyszłość? Kolejne pogorszenie? Dlaczego tak jest? ~
- Dlaczego?! - tym razem w stronę ściany poleciał drewniany talerz z orzechami.
~ Nie! Zrobię coś z tym! ~ zawahał się. ~ Na pewno...~ Opadł zmęczony na swój tron i złapał się za dziób, patrząc na orzechy, które rozsypały się pod ścianą.

***

Kerok był tym wszystkim już szczerze zmęczony. Najpierw żmudna walka o jakąkolwiek władzę w Bractwie. Potem utrzymanie się przy niej i wreszcie podzielenie Bractwa na walczące frakcje. Następnie wojna, a teraz odbudowa i ogólne niezadowolenie. Nikt nie dostrzegał tego co zrobił dla tego miasta. Nikt tego nie doceniał. Keroka zaczęły zalewać żal, gorycz i gniew. Chciał dla nich dobrze, lecz skoro oni nie chcą tego samego, to trzeba to zrobić inaczej. W tym też celu postanowił zwołać ogólne zebranie Kenku na placu.

Następnego dnia większość Kenku zebrała się na placu, nastroje były wiadome, czyli złe. Żołnierze szczelnie otaczali niewielkie, prowizoryczne podwyższenie gdzie pojawił się Kerok. Najpierw przyglądał się niezadowolonemu tłumowi, po czym wreszcie zakrakał:
- Jesteście niezadowoleni, to jasne, lecz spójrzcie na siebie, głupie dzioby! Myślicie tylko o sobie samych, a nie o sobie jako o wszystkich razem! Macie za nic dobro tego miasta i tego ludu! Ważne jest dla was tylko to, by się nażreć i mieć święty spokój! Nie zapominajcie, że nie na tym to wszystko polega. Wywalczyliście sobie wolność, lecz to nie powód, by się lenić i narzekać, że jest źle! Z takim podejściem nigdy nie zaznacie szczęścia, jeśli się nie zmienicie i nie zaczniecie od zaraz pracować na to lepsze jutro! Narzekacie, że wasze domy są zimne, to je ogrzejcie głuptaki! Narzekacie, że nie macie co jeść, no to zdobądźcie je na Kektaka! - spojrzał na kapłanów. - Burzycie się za to co się stało z prorokiem, lecz trzeba się z tym pogodzić! Nie cofnie się tego co się stało, lecz może tak miało być? Przecież gdyby Kektak miał nam to za złe, to chyba by nas ukarał, czyż nie?! Zacznijcie patrzeć dalej niż czubek waszego dzioba! – znów zwrócił się do ogółu. -Macie naszym niedawnym sojusznikom za złe to co się stało, lecz zapominacie o tym, że to dzięki nim jesteście teraz wolni od tyrani Bractwa, ptasie móżdżki! Dostaliście wolność to nie marnujcie jej na marudzenie, że jest źle i niedobrze, tylko zacznijcie pracować i to zmieńcie, głupcy! Nikt nigdy nie krakał, że życie będzie łatwe, miłe i przyjemne! Na to trzeba sobie zapracować własnym rozumem i własnymi szponami! Poświęciliście wiele, lecz nie tylko wy! Od dawna patrzyłem jak Kenku byli dławieni! Dlatego właśnie zrobiłem to co zrobiłem, trując Bractwo! Dla was miernoty! Lecz gdy patrzę na to co się dzieje, to zaczynam mieć wątpliwości, że postąpiłem zgodnie z wolą Kektaka! Jeśli jest wam tak, źle to zawsze możemy wrócić do sytuacji jak za rządów Bractwa! Chcecie tego?! Jeśli nie chcecie dążyć do dobrobytu wspólnie i razem, tylko martwić się tylko o to by mieć co wsadzić do dzioba, to skończę się z wami cackać i uszczęśliwię was siłą, skoro sami tego nie chcecie! – skończył swoje przemówienie, pełne gniewu i żalu względem ludu.
Przemowie towarzyszyły przede wszystkim gwizdy i głośne krakania. Szczególnie z miejsca, w którym zgrupowani byli kapłani. Kilkoro co śmielszych Kenku zamierzało wykrzyczeć kilka niemiłych słów Kerokowi, ale wszyscy ucichli, gdy na podest wszedł najstarszy z kapłanów. Straż nie ważyła się go zatrzymać.
- Bluźnisz, Keroku! - zakasłał z trudem. - Bluźnisz, powiadam, przeciw woli bożej i ludowi Kenku-Aku. Twe rządy niczego dobrego nie przyniosły miastu Kektaka! Pierwej sam byłeś w szeregach znienawidzonego przez nas Bractwa, a teraz ogłaszasz się zbawicielem i wielkodusznym mężem stanu! Tak jak oni zabijałeś i wykorzystywałeś pobożny lud Kektaka. Razem z nimi wypijałeś ostatnie soki życia z Kenku-Aku! Spójrz, gdzie jesteśmy dzięki tobie i tobie podobnym - pośród zgliszczy pięknego niegdyś miasta! Kenku są zziębnięci i głodni, brak im podstawowych materiałów do życia. A ty będziesz nam prawił o powinnościach wobec władzy, gdy dzieci nasze głodują i umierają pośród mrozu?! Daj nam jeść, daj nam pić i daj nam schronienie, a udowodnisz, żeś godzien władzy. Ale nie możesz tego zrobić, wiesz dlaczego? Bo sprzeciwiłeś się woli wybrańca bożego, naszego wielkiego Proroka. Zabiłeś go, zlecając morderstwo barbarzyńcom z północy, ludowi nam nieznanemu, który nie przyniósł żadnego ratunku, tylko wojnę i zniszczenie! Na sam koniec okradli nas z naszego dobytku, a ty pozwalałeś im na to! Nie, Keroku, Kektak cię w końcu ukaże za zbrodnie przeciw naszemu ludowi. Kenku-Aku odrodzi się tylko wtedy, gdy pozbędziemy się ostatniego członka Bractwa. Czyli ciebie! Wzywam cię stąd, Keroku, jeśli masz jeszcze jakiś honor, zrezygnuj ze swej funkcji, opuść Kenku-Aku, możesz nawet udać się do swoich zbrodniczych przyjaciół z północy. Ale od nas wara!
Rozległy się gromkie oklaski wśród kapłanów. Reszta Kenku stała i z niepokojem wpatrywała się w Keroka.
- To bardzo ciekawe co kraczesz. Jakoś nigdy tego nie słyszałem względem Bractwa. Jakoś nie sprzeciwialiście się temu, by was obdarowywać podczas czasów, gdy rządziło Bractwo. Jakoś sami z siebie nie dążyliście zbyt ochoczo do walki z Bractwem dopóki nie wywołałem zamieszania z użyciem trucizny! Nakazujesz mi bym odszedł. W tej chwili przypomina mi się chwila, gdy dawny Kerok też się poddał, a to doprowadziło do powstania Bractwa - odkraknął, po czym westchnął z rezygnacją. Zrozumiał, że to już nic nie da. Jego czas dobiegał końca. Zarówno jako Keroka, jak i Kenku wśród swojego ludu, który chciał wznieść na wyżyny. - Jestem już tym wszystkim znużony i zmęczony. Tyle dla was zrobiłem, a tak mi się odpłacacie. Skoro nie ma innego wyjścia to dobrze. Odejdę... - zakrakał z goryczą. W oczach pojawił się obłęd, gdy dobył noża. -w chwale Kektaka! – zakrakał donośnie, po czym szybkim ruchem rozorał sobie gardło. Ciepła posoka poleciała na najstarszego kapłana. Zdołał jeszcze tylko wskazać na swego rozmówcę, a potem jego ciało osunęło się na ziemię. Wiedział, że nie dadzą mu w spokoju odejść na wygnanie. Nie ryzykowaliby. Nawet żołnierze, którymi dysponował nie daliby rady całemu miastu, wiedział o tym, a w końcu i pogodził się. Jego czas się skończył. Czy zatem rozpoczynała się wreszcie ta upragniona przez niego era dobrobytu, czy też nadchodził kolejny mroczny czas, ledwie chwilę po poprzednim?
 
Zormar jest offline  
Stary 07-03-2015, 19:37   #42
 
Earendil's Avatar
 
Reputacja: 1 Earendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemu
Tura 9- Panowanie Taltuka

To był ponury dzień, choć generalnie smutek i mrok nie opuszczały serc tai’atalai od wielu dni. Czteroręcy, wymęczeni przez zarazę i waśnie z pobratymcami smętnie snuli się po jeszcze nie tak dawno rozkwitającym Mieście. Wielu z nich zapadło na chorobę, która zbierała wciąż swoje żniwo, a ci, którzy byli wciąż zdrowi nie mogli nawet trwać przy swoich zarażonych bliskich, gdyż na mocy dekretu królewskiego chorzy zostali przeniesieni do specjalnego obozu odosobnienia, by powstrzymać postępy zarazy. Kapłani dwoili się i troili, ale bardzo szybko oczywistym się stało, że pomimo zapewnień taia’tlakai choroba była nieuleczalna. Miasto wciąż żyło, ale kryzys był aż nadto widoczny. Było jednak jedno miejsce, które pomimo panującej paranoi związanej z zarazą, było bardzo zatłoczone. Tam, natchniony mówca żarliwie przekazywał czterorękim swoje słowa.

- Ludu, Który Mówisz! – grzmiał kapłan na rynku Quetz-hoi-atalai. – Zaraza, która nas dotknęła nie spotkała nas bez naszej winy! Jest to słuszna kara, za to, że nie ufaliście naszemu taiotlaniemu, wielkiemu Taltukowi, oby żył w szczęściu i zdrowiu, i dalej tolerowaliście bluźnierczą obecność heretyków. Za to więc Przodkowie odebrali nam swoje błogosławieństwo, zabrali Gata-hen-taiotlani właśnie dlatego, że nie zniszczyliśmy demonicznej plagi w zarodku, że nadstawialiście uszu do ich jadowitych języków, wypluwających kłamstwa. Dopiero teraz widzicie, jak błędne były wasze drogi, gdy pośród swych demonów pojawił się Malag, ich król, który poprzez swe sługi, żarłoczne Nahakai, zatruwające sam wiatr swym oddechem, spuścił na nas morowe powietrze!

Kapłan przerwał na chwilę swą przemowę, pozwalając by lud podzielił się komentarzami i uzmysłowił sobie powagę słów retora. Gdy uznał już, że tłum jest wystarczająco zaangażowany, podjął ponownie kazanie.

- Ale nie wszystko stracone, gdyż nasz święty i nieskazitelny taiotlani, oby żył w szczęściu i zdrowiu, pomimo tej niewierności dalej opiekuje się nami i nie opuszcza nas. Znalazł też radę na chorobę, która was toczy! Skoro to bowiem plugawcy, opętani przez Nahakai roznoszą zarazę, to powinniśmy zniszczyć korzenie zła pozbawiając heretyków ich głów! Każdy zabity pahuni to cios zadany chorobie, a pełne wyleczenie, jest kwestią wycięcia ich siedliska. Przodkowie ponownie zwrócą ku nam swe oblicza i zatrzymają postępy zarazy, oraz dadzą nam moc, by uzdrowić już zarażonych!

- Wielki i mężny Taltuk, oby żył w szczęściu i zdrowiu, sam gotuje już wyprawę na twierdzę schizmatyków, prowadząc Świętą Gwardię, by zniszczyła plugawe demony, grasujące w ludzkich ciałach. Ale czy i wy nie chcecie zadać ciosu zarazie, która dotyka was, waszych bliskich i przyjaciół? Czy w tej godzinie, gdy Przodkowie poddają nas próbie, będziecie siedzieć na drogach i czekać? Chwyćcie za broń, powiadam! Udajcie się do armii boskiego taiotlaniego, oby żył w szczęściu i zdrowiu, i sami, własnymi rękoma, zabijcie źródło zarazy, zabijcie potwornych gekatzai, spółkujących z Nahakai czcicieli przeklętego przez Przodków Malaga, buntowników i trucicieli!


Nastąpiło wielkie poruszenie. Jeszcze tego dnia wielu tai’atalai dołączyło do grona najwierniejszych sług króla, by w mrocznej dżungli zniszczyć sprawców ich nieszczęścia. A w każdym razie, tak było prościej wierzyć.

***


Boski Taltuk przekręcił włócznię w ciele heretyka i wyciągnął ją. W zasadzie to nie było potrzeby, by to robił, delikwent nie żył już od paru godzin, ale kaleczenie ciała wroga pozwalało taiotlaniemu zebrać myśli. Chociaż teraz „wróg” to określenie nieaktualne. Jeszcze przed chwilą jego oddziały z pieśnią na ustach zabijały gekatzai, a teraz mieli maszerując obok siebie wracać do Quetz-hoi-atalai i to bynajmniej nie w relacji zwycięzca-jeniec. Choć lista wad jakie można zarzucać Taltukowi wydaje się być duża, to do jego zalet przynajmniej można dodać „realizm polityczny”. Taiotlani uznał, że pokój jest teraz niezwykle potrzebny, nawet za cenę ustępstw.

Wedle ich ugody, klasztor gekatzai miał zostać odbudowany, a mieszkający tam tai’atalai zostali zaliczeni do nowej kasty mnichów, horai. Także nauka Kat’zai została oficjalnie zaaprobowana (choć już bez tych bzdur o równości królowi po medytacjach), a jego najwyżej postawieni poplecznicy dołączyli do stanu kapłańskiego. Sam Kat’zai został uznany przez króla za proroka, czyli człowieka, w którego ciele zamieszkał jeden z Przodków. Ustalono, że to zły Malag, poprzez słabe ogniwa wśród gekatzai i kapłanów wprowadził zamęt i bratobójczą walkę i zakłócił posłannictwo Kat’zai do taiotlaniego. Taltuk uśmiechnął się kpiąco do trupa. Co by biedak pomyślał, gdyby wiedział, że teraz on i wszyscy jego polegli współbracia zostali uznani przez swoich przywódców za czcicieli Nahakai? Król zaśmiałby się z tej ironii, ale był zbyt zmęczony.

Zyski z traktatu pokojowego przeważały ustępstwa, na jakie musiał pójść taiotlani. Gekatzai przyznali, że błędem był bunt wobec niego, oddali także do dyspozycji swoje umiejętności magiczne i zdolności przydatne w walce z zarazą, która powoli wyludniała Quetz-hoi-atalai. Taltuk nie był fanatykiem, na różne zmiany dogmatyczne chętnie się godził, o ile nie uderzały w jego pozycję. Choć miał nadzieję, że gekatzai okażą trochę zrozumienia jego ludzkim potrzebom okazywania miłości wielu kobietom, to niestety się przeliczył. Trudno, będzie musiał robić to dyskretniej. Po raz pierwszy taiotlani rozważał dopuszczenie kobiet do stanowisk sakralnych. Specjalnych stanowisk...

Taltuk ułożył się na lektyce, którą dźwigali jego słudzy. Resztki jego armii, wraz z pozostałymi po walce gekatzai wyruszyły w drogę. Postanowił się przez ten czas zrelaksować i odłożył na później rozmyślania co począć z magicznymi sztukami, których mnisi nie chcą go nauczyć, o ile nie odda im do klasztoru swego syna. Wzruszył tylko ramionami i uznał, że odezwie się w tej sprawie do swoich bardziej konserwatywnych kapłanów, gdy gekatzai podzielą się z nimi swoją wiedzą. Był bowiem pewien, że to całe gadanie o ascezie to pic na wodę. Tymczasem, powrócił myślami do niedawnych bojów i uśmiechnął się błogo, gdy pod powiekami ujrzał ponownie swoich żołnierzy rozbijających bramę i zatapiających się w orgii walk. Krew, krzyki i jęki, to miód na uszy Taltuka. Pomysł z uprzednim zatruciem wodopoju fortecy był przedni, choć szkoda było szpiegów, którzy zostali wykryci i zabici. Zabici przez złych gekatzai, bo oto do Quetz-hoi-atalai powracali ludzie króla wraz z Uczniami Kat’zai, Horai-rimuni-ta-Yanitul, wcale a wcale nie solidaryzujący się z zabitymi „sługami Malaga”. Teraz taiotlani mógł już sobie pozwolić na cichy chichot.
 
Earendil jest offline  
Stary 10-03-2015, 20:52   #43
 
sickboi's Avatar
 
Reputacja: 1 sickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwu
Tura 9

Nad Oikeme szalała burza. Ciskane przez Posedaiona błyskawice spadały na ziemię z łoskotem, a wysokie sine fale zalewały nędzną przystań za miastem. Większość mieszkańców miasta skryła się w swoich domostwach. Niektórzy otuleni wełnianymi kocami, przy rozpalonych paleniskach słuchali złowrogich odgłosów z zewnątrz i kulili się, przy co głośniejszych grzmotach. Inni snuli fantastyczne opowieści o tym jak u zarania dziejów Posedaion w straszliwej walce pokonał ogromnego kraba – Apolepo – i z pomocą jego skorupy wykopał Morze i odsłonił ląd, który potem podarował Nesjanom. Niewielu odważyło się jednak spędzić wieczór na dworze. Wśród tych był jednak Trygajos, Król Rybak, władca Oikeme. Upity winem stał na, skierowanym ku morzu, tarasie swojego dużego domostwa i oddawał mocz. Ryczał przy tym i wył, starając się przedrzeć przez szum fal, grzmoty i szum wiatru. Skrzela na jego karku były czerwone i rozwarte. Krótkimi i łapczywymi skurczami łapały słodką, deszczową wodę. Trwało to już chwilę i choć strażnicy wiedzieli, że Król wypił dzisiaj sporo ihtyhniańskiego eliksiru, zaczęli się niepokoić. Wtem monarcha zarechotał głośno, opuścił przepaskę biodrową i wrócił pod baldachim sapiąc ciężko i czkając.

Prócz sługi i dwóch strażników Trygajos nie miał innych towarzyszy. Zresztą nie chciał mieć. Początek jego rządów nie należał do najłatwiejszych. Wokół szerzyły się same problemy. Zaraza dziesiątkowała mieszkańców miasta. Kapłani nie byli w stanie rozpoznać choroby, a żadne z ich naparów i kuracji nie działały. Nawet odizolowanie zarażonych za miastem na niewiele się zdało. Dobrą stroną całej sytuacji był odpływ Wschodnich do Posedainike, czyli tam gdzie ich miejsce. Choroba jednak nie zniknęła wraz z nimi. Zdesperowany monarcha zwrócił się nawet wyroczni Allatu, ale ta nagadała bzdur o jakimś królu z dziczy. Przecież jedynym królem znanym Nesioi był władca Oikeme, zaś dokoła rozpościerała się pustynia i woda. Nie możliwe, więc żeby jakiś władca z odległej dziczy miał szkodzić Nesjanom. Zresztą, sam Posedaion by na to nie pozwolił. Z pewnością ochroniłby swoje dzieci. O właśnie, dzieci.

Trygajos uśmiechnął się. Udało mu się dość gładko przeforsować wśród nesjańskiej arystokracji wprowadzenie dziedziczności na tronie. Nie spodziewał się, że większość szlachetnych rodów sprzeda się za jedno, czy dwa stanowiska na dworze, garść ziemi i parę owiec. Oczywiście pojawili się obrońcy starego porządku, ale monarcha zaproponował im taki układ, którego nie mogli odrzucić. Głupcy, teraz wystarczy, że szybko zmajstruje swojej młodej żoneczce dzieciaka, albo nawet kilka, i tron będzie bezpieczny. Właściwie to, czemu by nie zacząć już teraz? W końcu dynastia powinna być najważniejsza! Trygajos dopił resztki wina z brązowego pucharu przedstawiającego jego ojca, jako zwycięzcę, podczas Święta Morza jakieś pięćdziesiąt lat temu. Gwałtownie wstał i dziarskim, choć nieco chwiejnym, krokiem ruszył ku domowi z zamiarem założenia dynastii. Nie zdążył dotrzeć jednak do drzwi.

Na taras wkroczyło trzech Nesjan o wyjątkowo ponurych obliczach. Każdy z nich zbrojny był w drewnianą pałkę obitą brązem, a w lewej ręce dzierżył drewnianą tarczę z wymalowanym symbolem ośmiornicy. Trygajos przystnął.

-A czego tu?- po czym czknął głośno. Dowódca oddziału Straży Ośmioramiennej, z kolorowym piórem wetkniętym w kask, wyprężył się.

-Panie, melduję w sprawie kultystów…- Trygajos smarknął przez palce i gestem ręki nakazał kontynuowanie.

-Eustennon, wódz związany ze Wschodnimi, przyjął twe przeprosiny oraz dary i nie uczuje urazy po twoich oskarżeniach. Kapłan długo mamrotał o przyjaźni z Orkoi i zgubie, jaka nas czeka, ale gdyśmy wsadzili mu szmatę w pysk i wrzucili do łodzi momentalni się uspokoił. Myślę, że na Wyspie sobie z nim poradzą. Co do kupca…poszło nieco gorzej- monarcha łypnął złowrogo na oficera.

-Udało mu się zbiec, a jego wspólnicy…cóż…nic nie wiedzą Panie- Trygajos czknął i zdzielił członka Straży w twarz.

-Znaleźć tego oślizgłego ślimaka. Osobiście upiekę go nad ogniem!-

-Panie, rozpoczęliśmy już odpowiednie działania. Chcemy nawiązać kontakt z Orkoi i kontynuować wymianę handlową. Tym razem oficjalnymi drogami…- Król Rybak pokiwał z uznaniem głową i klepnął oficera kilka razy w twarz, po przyjacielsku.

-Dobrze, dobrze…działać! Ja też idę działać- Trygajos roztrącił Strażników i powędrował w głąb swego domostwa.

Rankiem, gdy sztorm na Morzu już ustał, nesjańscy rybacy ujrzeli na horyzoncie statek. Początkowo wszyscy myśleli, że to „Dziecię Allatu” wiezie towary z Wyspy, ale koło południa okazało się, że była to inna jednostka. Mocno sfatygowana, ale dzielnie trzymająca się na wodzie, do przystani w Oikeme przybiła „Słoneczna Włócznia”. Niestety sam władca nie mógł okazać radości z tego faktu. Cały dzień spędził bowiem w łożu cierpiąc straszliwe bóle głowy.

 
sickboi jest offline  
Stary 10-03-2015, 22:10   #44
 
Rycerz Legionu's Avatar
 
Reputacja: 1 Rycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodze
Tura 9

Grimmbald nie mógł uwierzyć w to co widzi, kiedy żołnierze nieśli ciało jego ojca. Jeszcze przed chwilą, z radością przyjął do wiadomość fakt, że do Sluepburga powracają wojownicy, którzy wcześniej wyruszyli na pomoc ich sąsiadom. Nie spodziewał się jednak, że przyniosą oni tak okropne wieści. Jego ukochany ojciec i władca, wspaniały wódz który dbał o bezpieczeństwo swoich poddanych nie żył. Grimmbald nie wyobrażał sobie tego wieczoru co będzie dalej. Co stanie się z miastem.
Dzień później, po odpowiednich modlitwach odprawionych przez rodzinę byłego archonta, oraz po złożeniu symbolicznego podarunku leśnym duchom, mieszkańcom Sluepburga przyszło zebrać się przy stosie pogrzebowym ich władcy. Archont leżał na wysokim, usypanym z drewna wzgórzu, przypominając kamienny pomnik. Spokojny, ściskając w ręku swoją broń, zimny jak kraina którą za życia władał. Chwilę później jego ciało pochłonęły jaskrawe płomienie, a wraz z nimi jego dusza uleciała na spotkanie z duchami lasu.
Tego samego dnia, spalono również ciała poległych w walce o Kenku-Aku wojowników. Był to smutny dzień dla ludu Ulliarich. Nad miastem wznosił się lament żon i mężów, a także pozbawionych ojców lub matek dzieci. Żadne skarby świata nie mogły zadośćuczynić za taką stratę.
Kilka dni później, jako najstarszy syn poprzedniego archonta, Grimmbald został ukoronowany zgodnie z wolą duchów i tradycją ludu. Jednakże ani przy ceremonialnym zanurzaniu się w rześkiej wodzie jednego z jezior znajdujących się w pobliżu Sluepburga, ani przy nakładaniu szyszkowej korony, nie był obecny żaden z kapłanów. Również kilkoro dworzan odmówiła zjawienia się na ceremonii. Nowo obrany władca czuł, że zwiastuje to kłopoty. Z godnością przyjął jednak na swe skronie ciężar korony. Była to jedna z niewielu rzeczy które ostatnio zdarzyło mu się zrobić perfekcyjnie.
Jakiś czas potem, doniesiono mu o obecnej w mieście nowo przywleczonej chorobie, oraz kiełkującej zdradzie, której ziarnami byli jego bracia. Podnosił również swój łeb starzec z wieży, który nie wiadomo w jakim celu szkodził jego ludowi. Trzeba było działać.
Nowy archont czym prędzej nakazał poinformować swego brata, Hordalanaa że chce go widzieć. Powodem tego, były nieprawdziwe plotki, rozsiewane po całym mieście za sprawą jego brata oraz niedawna klótnia, zdająca się być punktem zapalnym, różniącym jego i Hordalaana. Ten oczywiści zgodził się na spotkanie, lecz tylko w tedy, kiedy będzie ono miało miejsce w jego siedzibie. Tak też się stało. Władca wyprawił się z pałacu pod eskortą 5 wojowników, których zadaniem była ochrona swego pana.
Wraz ze zbliżaniem się do domu swojego brata, archont czuł obecne wkoło napięcie. Wyraźnie widział, że nie jest tutaj mile widziany. Stykał się z posępnym wzrokiem strażników chroniących posiadłość Hordalanaa, zaś jego samego zastał w otoczeniu swojej straży przybocznej.
Przełknął jednak ślinę i stanął z nim twarzą w twarz.
-Drogi bracie! - zawołał, rozkładając ręce i zbliżając się do swojego brata, po czym uścisnął go serdecznie. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. - Jak miło cię widzieć. Nie spotkaliśmy się od czasu… naszej kłótni w pałacu i tego, kiedy zacząłeś o mnie rozsiewać te nieprawdziwe plotki, o których chcę z tobą poważnie porozmawiać. - rzekł, poprawiając szyszkową koronę, która lekko zsunęła mu się z głowy.
Hordalaan odepchnął archonta jakby ze wstrętem i wyrzekł:
-Zostaw mnie! Czego chcesz do jasnej cholery? Nie mam ci nic do powiedzenia.
- Chcę wiedzieć dlaczego rozpowiadasz o mnie te kłamstwa. Dobrze wiesz że nie stoję za śmiercią naszego wspaniałego ojca. - odrzekł spokojnie władca. - I nie odpychaj mnie jak gdybym był jakimś przybłędą.
- A skąd mam wiedzieć, że nie jesteś winny jego śmierci? Mogłeś zlecić komuś otrucie ojca, to niewykluczone! Udowodnij swoją niewinność, jeżeli możesz, a jeżeli nie - zejdź z tronu! Nie powinien on należeć do mordercy! - nagle zupełnie zmienił ton. - Nie oszukuj się, Grimmbaldzie, nie nadajesz się do sprawowania władzy. Ustąp, dla dobra nas wszystkich.
-Podobnie jak i Ty Hordalaanie, pomimo tego że jesteś moim bratem i kocham cię bratnią miłością której nauczył nas nasz ojciec. Szanuj jednak jego prochy. Na pewno by nie chciał aby na tronie zasiadał ktoś pokroju ośnieżonego korzenia. - odparł, uśmiechając się z przekąsem.
- Ty chamie… - Hordalaan poczerwieniał - jak śmiesz przychodzić do mojego domu i mnie obrażać? Zaraz nakażę moim ludziom podziurawić cię na strzępy, niezdaro! Jak możesz rządzić, skoro nawet korona ci z łba spada?! Będziesz największą katastrofą, jaką widziało to miasto! Won z mojego domu, zanim zrobię z ciebie sito! - sięgnął po łuk jednego ze swych przybocznych.
- Mam lepszy pomysł. Jesteś dzielnym wojownikiem, a duchy udzieliły ci daru niezwykle burzliwej osobowości. Od dzieciństwa podziwiam cię jeśli chodzi o władanie wszelaka bronią. Wykorzystaj to. Zrób sito z naszych wrogów. Pokaż że zasługujesz na szacunek i władzę, Hordalaanie. Dam ci armię. A ty poprowadzisz ją na północ, przeciwko temu staruchowi z wieży. Pomyśl. Jesteś dumny i z pewnością mi nie odpuścisz. To pewne. Zaś jeśli wrócisz jako zwycięzca, ja oddam ci szyszkową koronę, a wraz z nią władzę. Ciebie zaś poddani uważać będą za bohatera i opiewali w pieśniach. Wszystko będzie należało do ciebie. Łupy, ci których pojmiesz, a zwieńczeniem wszelakich trudów będzie władza. Przemyśl to bracie. Finnainem, możemy zająć się razem. To marionetka kapłanów. Bardziej nadaje się na duchownego niż na wodza. Wystarczy że przekonamy mędrców aby przestali go popierać, a jego wpływy się skończą. A ja mam doskonały plan. Wystarczy tylko że zgodzisz się przejąć władzę pokojowo, w sposób który ja oferuję. - archont skończył wywód rozkładając ręce i unosząc zachęcająco brwi ku górze.
Hordalaan zmarszczył brwi.
- Nie wierzę ci. Jeszcześ gotów zjednać się z tym staruchem i stanąć mi naprzeciw… - przerwał, przygryzł wargę nerwowo - chyba, że udzielisz mi absolutnie wszystkich twych wojsk. I wsparcia Kenku. Wtedy ruszę z armią na starca. Nie ma możliwości, by stawił nam opór w takiej liczbie. Co ty na to? Pozwolę ci zatrzymać piętnastu wojów do obrony, a gdy wrócę, złożysz mi hołd. W przeciwnym wypadku wezmę koronę siłą. Tak… to dobry pomysł. Co ty na to, bracie?
- Nie uważasz że pozostawienie w garnizonie tylko 15 wojowników na taką liczbę Ulliarich źle wróży? Szczególnie teraz, kiedy patrole koboldów wokół miasta zwiększyły się? Jestem skłonny dać Ci 300 wojów, a 100 zachować do obrony Sluepburga. Wsparcie Kenku chyba też możesz otrzymać… z tego co mówili dowódcy powracających wojsk, to mamy z nimi zawarte przymierze.
- Masz mnie za głupca? - wysyczał. - Ja pójdę w bój z trzystoma wojownikami, większość z nich zginie, a wtedy ty zaatakujesz mnie i mych ludzi! Nie jestem takim głupcem za jakiego mnie masz, niezdaro. Zostawię ci piętnastu wojów, a jeżeli ci to nie odpowiada, to sam sobie radź ze starcem. Twoi zwolennicy zobaczą wtedy, jaki mierny byłby z ciebie archont.
- Podobno tak dobrze radzisz sobie z wojownikami bracie, a mówisz że większość z nich zginie. A ja uważam że nie. Poza tym, znasz mnie. Mam bardziej wyrafinowany metody wyprowadzania kogoś w pole. 100 wojowników dla mnie, reszta dla ciebie. Poza tym, zamierzam wyszkolić większą liczbę wojowników i z tą 100 i tak nie dałbym ci rady.
- Nie - uciął zdecydowanie Hordalaan - albo przystajesz na moje warunki, albo sam sobie radź z tym starym zgredem. A wiem, że sobie nie poradzisz. Za słaby jesteś, w końcu lud sam cię wyniesie z pałacu, ja po prostu poczekam.
- W takim razie postaram się udowodnić ci, że poczekasz sobie jeszcze jakiś czas. Skoro nie przystajesz na moją propozycję, to mam chociaż nadzieję że zakończysz swoje gierki i pozwolisz mi sprawować władzę według tradycji naszego ludu. Jeśli nie będziesz łamał odwiecznych zasad którymi rządzi się nasza społeczność, to możesz robić co chcesz. Pamiętaj jednak że moja propozycja nadal pozostaje aktualna. - odrzekł archont, starając się odejść w majestacie władcy, lecz przeszkodził mu w tym wystający z ziemi korzeń, o który zawadziła jego noga i przez który prawie że wylądował nosem w śniegu. Ostatecznie jednak zdążył powstrzymać rękoma upadek i odszedł z nadszarpniętym autorytetem.
Od razu po powrocie do pałacu, archont nakazał stawić się przed swym obliczem kapłanom, w związku z popieraniem przez nich Finnaina.
Ci jednak, wysłali posła z informacją że nie przybędą do pałacu, gdyż prawowity władca przebywa właśnie w ich chramie. To poirytowało Grimmbalda, który odesłał ich wysłannika z delikatną groźbą, mówiącą, że jeżeli kapłani nie stawią się w pałacu, nici będą z kamiennej świątyni którą obiecał im ich ojciec, a dodatkowo wysłani zostaną wojownicy, aby nieco nakłonić mędrców do posłuszeństwa. Ostatecznie wysłali oni jedynie swojego przedstawiciela, będącego jednym z młodszych kapłanów. To była już dla archonta wyraźny brak szacunku. Nawet go nie wysłuchując, rozkazał strażnikom wyprowadzić go z pałacu z ostrzeżeniem o łamaniu prawa, którego dopuszczają się kapłani nie chcąc stawić się przed obliczem swego króla.
Zdając sobie sprawę z obecnego stanu rzeczy, archont postanowił przekonać do siebie zwykłych mieszkańców Sluepburga. W tym celu, nakazał rozdać odpowiednie porcje żywności w prezencie swoim poddanym.
Po tym wydarzeniu zanotowano zauważalny wzrost poparcia dla rządów Grimmbalda. Jednakże i oponenci nie pozostali dłużni. Hordalaan obiecał każdemu, kto go zacznie popierać regularne dostawy pożywienia, a kapłani orzekli w imieniu Finnaina, że przyjmowanie podarków od innych kandydatów jest sprzeciwieniem się woli duchów. Jednocześnie obiecali, że przychylność duchów będzie z tymi, którzy go popierają.
W odpowiedzi na to, władca rozkazał publicznie orzec, że każdy otwarcie sprzeciwiający się jego prawowitej władzy Ulliari łamie prawo i w najbliższym czasie zostanie aresztowany, zaś jeśli pragnie amnestii, musi natychmiast pokłonić się przed obliczem archonta i go przeprosić.
Wielu skorzystało z tej opcji, poparcie dla innych kandydatów mocno spadło, ale wielu wpływowym osobom nie spodobało się takie „bezwzględne” zadanie. Antagonizmy między zwolennikami poszczególnych braci zaostrzyły się. Doszło do kilku pobić a nawet morderstwa.
Takim oto sposobem, walka o władzę przybrała swą okrutną postać. Archont nie mógł jednak opuścić. To byłoby przeciwstawieniem się woli duchów. Nakazał tym samym rozesłać plotki mówiące, jakoby kapłani popierali Finnaina tylko dlatego, że mają w tym własny interes. A w rzeczywistości jego brat nie posiada żadnych umiejętności zarządzania.
Reakcją na to, były pomówienia wobec Grimmbalda.
Zmuszony do podjęcia zdecydowanych kroków archont, wysłał aż 100 wojowników, aby pojmali jego brata i przyprowadzili przed jego oblicze. Wojownicy wdarli się siłą do świętego miejsca, wyciągnęli Finnaina i zabili po drodze kilku co bardziej opornych kapłanów. Lud się wzburzył, zaś popularność samego władcy spadła.
Po powrocie wojowników, którzy zabili bezbronnych kapłanów a tym samym złamali prawo władca udzielił im reprymendy. Działali jednak z jego rozkazu, przez co wziął całą odpowiedzialność na siebie. Nie spodziewał się, że jego ludzie będą w stanie dokonać takiego świętokradztwa.
Zaraz po tym spotkał się ze swoim bratem w sali audiencyjnej.
Od razu zapytał się, dlaczego występuje przeciwko niemu. Finnain zaś, jąkając się odpowiadał tak, jak gdyby był zastraszany z dwóch stron. Zarówno przez archonta jak i kapłanów wśród których na co dzień przebywał. Widząc to, Grimmbald powiedział Finnainowi że jest jego bratem i ochroni go w każdej sytuacji. Tym samym proponuje bratu pozostanie w pałacu, gdzie będzie miał do dyspozycji kilka strażników i nie będzie musiał obawiać się reakcji kapłanów.
Ten zaś opierał się i jąkając prosił brata by nie zmuszał go do takiego wyboru bo nie chce nikomu podpaść.
W odpowiedzi na to, władca stwierdził, że jeśli uda się z powrotem do chramu podpadnie własnej rodzinie a jeśli pozostanie w pałacu nadepnie na odcisk mędrcom. Tak czy inaczej nie da rady być neutralny.
W ostateczności Finnain poprosił o czas do namysłu. Archont zgodził się na to, prosząc jednak by rozmyślania te nie trwały zbyt długo.
Ku strapieniu młodego króla, nadeszła kolejna zła wiadomość. W związku z agresywnymi działaniami wojowników, którzy wcześniej weszli do leśnego chramu mędrców i zabili kilku z nich, kapłani postanowili się w nim ufortyfikować i zaczęli zbierać pod broń zwolenników. Zwykły błąd jego ludzi przyniósł takie konsekwencje. Za prawdę nadchodziły mroczne czasy dla pradawnego Sluepburga.
Trzeba jednak przyznać, że nadal istniała nadzieja dla miasta. Że nie wszystkie rozkazy, tyczyły się walki o władzę i szyszkową koronę. Były bowiem i takie, których dojrzałe od czasu owoce, mogły przynieść Ulliarim dobrobyt.
Nowy archont nakazał między innymi wysłać zwiadowców na ciągnący się na wschodzie step, aby zgłębić to, co jeszcze nie zostało odkryte. W głębi serca liczył na to, że jego lud znajdzie nowych sojuszników, w tej porośniętej wysokimi, złocistymi trawami krainie.
Ponadto, z całego miasta zebrani zostali najmądrzejsi i obdarzeni największą inteligencją Ulliari, którzy otrzymali status uczonych, dbających o rozwój nauki i wprowadzanie nowych innowacji. Tym samym dostali odpowiednie kwatery w pałacu, by móc w każdej chwili służyć radą władcy. I chociaż wiele najwybitniejszych umysłów należało do kapłanów, oczywiście odmawiających udziału w przedsięwzięciu, to jednak udało się znaleźć wielu świeckich wielbicieli rozwoju. Na plus zasługiwało to, że byli oni lojalistami Grimmbalda, popierającymi jego światłe i innowacyjne podejście.
Oprócz tego, część najbardziej doświadczonych zwiadowców została przemianowana na szpiegów. Od razu po tym, zostali wysłani w okolice Sluepburga by wybadać i zliczyć koboldy wchodzące w skład krążących w okolicy patroli oraz zapuścić się możliwie jak najbliżej wieży starca. Koboldów doliczono się piętnastu, działających w pięciu grupach po trzech. Ci, który zbliżyli się do wieży, poinformowali, ze z jej dachu w niebo wzbija się jakiś niebieski promień. Mogło to oznaczać jeszcze większe kłopoty.
Wysłuchując tego raportu, archont utwierdził się w przekonaniu, jak ważna jest jedność jego poddanych, w obronie całego miasta. Toteż postanowił odebrać kapłanom ich przywilej bycia emisariuszami, a w ich miejsce powołał 10 innych dyplomatów, wywodzących się z ludu. Zdrajcy bowiem nie mogli piastować tak ważnych stanowisk. Tak mówiła pradawna tradycja.
Pięciu z nich wysłał do Kenku-Aku, zaś pięciu pozostawił przy sobie, w razie gdyby byli potrzebni. Po jakimś czasie, emisariusze powrócili, przynosząc niepokojące wieści z południa. Władca ze zmartwieniem słuchał o śmierci Keroka i niepokojach w osadzie swych sojuszników. Spodziewał się, że wydarzenia te odbija się również echem w samym Sluepburgu, dlatego też powiększył liczbę wojowników, by zapewnić swym poddanym bezpieczeństwo. Ponadto, rozkazał zastąpić starą drewnianą palisadę kamiennym murem. Grubym na wiele metrów, wzmocnionym u podstaw i naszpikowanym zwalistymi, górującymi nad okolicą basztami. Wzdłuż muru miały ciągnąć się otwory strzelnicze, zaś na każdym odcinku muru utrzymywane być stałe patrole. Ponadto na murach miały być wykute miejsca na podobizny archontów rządzących miastem. Pierwsze dwie twarze, miały rzecz jasna przedstawiać samego Grimmbalda oraz jego ojca.
Ostatnia rzeczą, jakiej dokonał, było znalezienie odpowiedniej kandydatki na żonę. Z trzech córek wystawionych przez jego doradców, wybrał tą jedyną. Była urodziwą niewiastą, nieco niższą od młodego archonta, o sprytnych oczach i dziarskim spojrzeniu. Według jej ojca, była nieśmiałą i troskliwa, jej wzrok mówił jednak inaczej.
Uroczystości ślubne odbyły się następnego dnia. Wzięli w niej udział wszyscy doradcy, oraz zwykły lud. Nie zostali zaproszeni zaś kapłani i brat Grimmbalda, Hordalaan. Dla Finnaina, znalazło się jednak miejsce.
Najpierw, para młoda przeszła ceremonialnie miasto, odziana w odświętne futra oraz biżuterię z kolorowych kamieni. Pochód zakończył się przy najbliższym jeziorze, gdzie zostali pobłogosławieni przez wszystkich obecnych. Po odejściu gości, młodzi zostali sam na sam. Zrzucili ubrania i tradycyjnie zanurzyli się wspólnie w chłodnej wodzie. Tam pomodlili się do duchów, czego zwieńczeniem był wspólny pocałunek. Kiedy wyszli, nałożyli z powrotem ubrania i udali się niespiesznym krokiem do pałacu.
Nastały rządy nowego archonta – Grimmbalda I .
 

Ostatnio edytowane przez Rycerz Legionu : 14-03-2015 o 08:51.
Rycerz Legionu jest offline  
Stary 15-03-2015, 12:46   #45
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 10

Kenku

Jeszcze zanim krew Keroka zdążyła zastygnąć, kolejna polała się. Najpierw jego dzieci, potem żony. Lud był wzburzony, głównie dzięki wpływom kapłanów, którzy podsycali nienawiść. Zabicie członków rodziny starego Keroka uznano za sine qua non, gdyż mogli oni mieć pretensje do tronu Kenku-Aku. O ile tron ten wciąż istniał…

Niespodziewane samobójstwo władcy spowodowało ogromny krach w odradzającym się mieście. Nagle zewsząd, niczym grzyby po deszczu, pojawiać się zaczęli różni kandydaci do schedy po zmarłym władcy. Oczywiście pierwszą i najznaczniejszą siłą byli kapłani. Jednakże i ich wpływy zaczęły maleć. Lud, wymęczony permanentną wojną, nienawiścią, ciągłym szukaniem wrogów dookoła pragnął uspokojenia aktualnej sytuacji, zakończenia nędzy, jaka trapiła Kenku-Aku.

A nędza to bardzo eufemiczne określenie. Wszystko bowiem rozpoczęło się, gdy pewnego dnia pewien z kapłanów zmarł, właściwie bezobjawowo. Przeszłoby to bez większego ryzyka, gdyby nie fakt, że jego zgon stał się preludium prawdziwej zagłady. Populacja Siedliszcza w ciągu kilku ledwie miesięcy zmniejszyła się o połowę – przerażające wprost warunki sanitarne, braki w dostawach wody i pożywienia, tworzenie się przestępczych szajek, grabiących uczciwych mieszkańców. To było prawdziwe zarzewie zarazy, która strawiła w jedna ledwie chwilę Kenku-Aku, sprawiając, że coraz bardziej przypominać zaczęło miasto-widmo.

Ponadto, ciągłe kataklizmy nawiedzające Siedliszcze nie pozostały bez śladu w psychice jego mieszkańców. Zaraza, jaka nadciągnęła z południa sprawiła, że oczywistym stał się dla wielu fakt, iż miasto zostało przeklęte przez Kektaka. Zbyt wiele przelano tu krwi – mówiono – musimy opuścić tę ziemię!. I rzeczywiście niewiele ich trzymało w domu – infrastruktura miejska boleśnie odczuła lata wojny i braku konserwacji, ulice, domy, nawet Pałac – to wszystko zaczynała powoli, acz sukcesywnie pożerać przyroda. I nikt nie kwapił się do jakichś działań w zakresie przeciwdziałania tym procesom. Sami Kenku również wydawali się marnieć, a wręcz, podobnie jak ich miasto – dziczeć. Kultura życia miejskiego chybotała się niepewnie na krawędzi bytu.

Wielu odeszło, wyemigrowało, ruszyło na północ do miasta Małych Sojuszników, by tam przetrwać ów kryzys. Jednakże wpływy kapłanów skutecznie uniemożliwiały swobodne opuszczanie osady. Gdyby nie to, Kenku-Aku zaczęłoby sukcesywnie umierać. Władza w mieście również nie była do końca ustalona, teoretycznie, nowym panem miasta został najwyższy kapłan Kektaka – Krustok

KRUSTOK
  • Fanatyzm religijny
  • Zazdrość
  • Chciwość
  • Kłamliwość
  • Patriotyzm

… ale jego wpływy nie obejmowały nawet całego miasta. Niektóre części były wprost autonomiczne, żałośnie małe wojsko nie było w stanie patrolować bezpiecznie ulic, co niektóre szajki były większe od niego. To wszystko spowodowało wstręt do władzy Keroka, Krustok zresztą nie zamierzał tak się nazywać. Był to dlań tytuł splamiony, godny jedynie szybkiego pochowania w mogile historii, tak by nikt nigdy nie dowiedział się o hańbiącej historii Kenku noszących to miano.

Jedyne, co trzymało razem Kenku to wiara. Wielu bało się odejść ze względu na deklarowany gniew Kektaka, który miał nadejść na uciekinierów. Tak przynajmniej twierdzili zgodnie kapłani, jedyne i ostatnie autorytety w mieście. Jedynie oni mogli mówić o pewnym progresie, gdyż dzięki wytężonej pracy swych umysłów i gorliwym modlitwom udało im się opanować ponadnaturalne moce. Były to co prawda ledwie sztuczki, jednakże zgodnie twierdzono, że wolą Kektaka jest posiadanie i rozwijanie swych talentów przez kapłaństwo.


Mistycyzm

Krustok nie mógł być spokojny. Kenku-Aku marniało, cień Akteka kładł się na nim straszliwą łuną. Łuną, która właśnie teraz zbierałą swoje krwawe zniwo, posród zarażonych, mordowanych, okradanych i tych, którzy już przestali wierzyć w łaskę Keroka. Miasto upadało, a wraz z nim pobożny lud Kenku i jedyną osobą, która mogła coś w tym razie poradzić, był sam Krustok, głos boga na ziemi.

Nesioi

Trygajos mógł być z siebie dumny. Fakt, Oikeme nie było teraz u szczytu swej potęgi, tak jak za czasów jego ojca. Lecz mimo to nikt nie miał mu raczej tego za złe. Ogólne przekonanie dotyczące chociażby sprawy szerzącej się zarazy było dość proste: „Jest źle, ale mogło być jeszcze gorzej[/i]. Pomysł z izolowaniem zarażonych osobników zmniejszył znacznie ilość zachorowań i choć nie zahamował rozwoju choroby, to przynajmniej pozwolił na jej częściowe choćby opanowanie.

Większym zatem problemem, a z pewnością bardziej palącym, była sprawa kultystów owczej boginki. Megrigene nie dawała za wygraną, podobnie jej wysłannicy. Coraz częstsze akty terroru, jakich dopuszczali się na mieszkańcach państwa Nesjan, budziły uzasadnioną nienawiść, ale i strach wszystkich prawowitych mieszkańców. Jakby tego było mało, śledztwo dotyczące wpływów kultystów w radzie miejskiej wydawało się utknąć w martwym punkcie…

Ale wszystko zmieniło się pewnego letniego i parnego dnia, gdy do pałacu Trygajosa przybył wódz Eustennon. Wmaszerował pewnie do sali tronowej, zgiął się po żołniersku na znak szacunku i wymówił owe słowa:

- Powierniku łaski Posedaiona, czcigodny Trygajosie! Chcę powiedzieć ci, że dzięki działaniom moich ludzi, odkryliśmy aktualną lokalizację zdrajcy. Łotr ten skrył się pośród jednego z plemion Orkoi, które wędruje teraz na południu naszych granic. Nie wiemy, czego właściwie chcą, nie wiemy, czy są pokojowi nastawieni. Według informacji moich ludzi, zdrajca jest u nich traktowany jak nadzwyczajny gość. Nie zgodzą się oddać go za bezcen. Przeciwnie, wydają się być gotowi go bronić. Wciąż są w ruchu, nie udało się jednak ustalić choćby przybliżonej trasy ich wędrówki.

Starania Waszej Wysokości w sprawie nawiązania kontaktów handlowych z Orkoi… – zrobił krótką przerwę. – Ani ja tych planów nie popieram, mój panie, ani oni. Orkowie oślepili wysłanych do nich posłańców, wciąż nie wierzą przedstawicielom nesjańskiej władzy. Handlują jedynie sporadycznie na małą skalę z niewielkimi, przygranicznymi obszarami. Nie wydają się zainteresowani naszymi propozycjami.

Cieszyć też mogła pewna ciekawa, na pierwszy rzut oka niezauważalna sprawa. Wschodni jakby się ustabilizowali, przestali reagować tak gwałtownie na byle jaką sprawę. Przeciwnie, coraz bardziej upodabniali się do rodowitych oikemczyków. Dawne awanturnictwo i bumelanctwo stało się piętnowane, szczególnie w Posedainike. Mieszkańcy miasta chcieli przestać być kojarzonymi z barbarzyństwem i prymitywnością, tym bardziej, że do niedawna nazywano ich jeszcze „najbliższymi krewnymi Orkoi”. Właściwie cała populacja wschodnich została wchłonięta przez rdzennych Nesioi, dziś nie sposób już było ich odróżnić. Wszyscy bowiem zachowywali się tak samo, ubierali tak samo i mówili. Zaś mieszkanie w Posedainike przestało być powodem do wstydu. Jedynym, co różniło wschodnich od tubylczych Nesjan był wciąż urząd Starszego, który jednak z każdym nowym kandydatem tracił na znaczeniu i prestiżu, także wśród samych wschodnich.

Mimo zarazy, mimo niemożności jej zwalczenia, państwo Nesjan żyło swoim zwykłym, spokojnym tempem. Występujące raz po raz i gdzieniegdzie incydenty nie burzyły ładu społecznego i harmonii ojczyzny morskiego ludu Nesioi, zaś fakt bycia Nesjaninem dla wielu mieszkańców stał się już nie tylko oczywistością i zwykłością, lecz prawdziwym powodem do dumy i twierdzenia, że jest się kimś niezwykłym pośród ogromu stworzeń świata.

Tai’atalai

Tryumfalny powrót taiotlaniego u boku heretyków został odebrany… ambiwalentnie. Na samym początku strażnicy w mieście wydawali się kłócić z myślami – wszak gekatzai potrafili czynić cuda, mogli spętać umysł świętego taiotlaniego. Zamysły te rozwiali wszem i wobec kapłani, ogłosiwszy pokój i uwolnienie prawowiernych wyznawców nauk Kat’zai. Ich mowa nie przekonała jednak ludu, zawiłe tłumaczenia uczonych nie mogły przysłonić oczu ludziom, których jeszcze przed miesiącem zapewniano, że wszyscy heretycy to wcieleni Nahakai.

Obyło się jednak bez większych incydentów, choć w mieście zapanowała prawdziwa konsternacja. Zakonnicy swobodnie przechadzający się po mieście, głoszący swe prawdy i używający ponadnaturalnych zdolności. To wciąż była rzeczywistość zbyt abstrakcyjna dla pobożnego ludu czterorękich.

Po zakończeniu walk i kilku latach pokojowej koegzystencji w ramach jednego organizmu, uczniowie Kat’zai i ortodoksyjni mieszkańcy Quetz-hoi-atalai zaczęli żyć już w pełnej zgodzie i zrozumieniu. Ogromna rola, jaką poczęli odgrywać zakonnicy w zakresie pomocy ubogim i chorym, szczególnie podczas zarazy okazała się niezwykle cenna. Dawni gekatzai zdołali ugruntować swoją pozycję i miejsce w społeczeństwie, co więcej, pokój okazał się korzystny nie tylko dla taiotlaniego i samego miasta, lecz także dl nich.

Już wkrótce rozpoczął się nabór, by uzupełnić szyki zakonników. Szybko okazało się, że wielu chętnych nie mogło wzmocnić siły zakonu, a to ze względu na wprowadzone restrykcje dotyczące ilości ascetycznych wojowników. Mimo to zakon kwitł, wkrótce dobudowano w klasztorze miejsce do obrzędów sakralnych, co sprawiło, że stał się największą świątynią Przodków, a zarazem miejscem wielu pielgrzymek, co było czymś zdecydowanie nowym w rozumieniu Tai’atalai. Sami zakonnicy co prawda nic w swej doktrynie o pielgrzymkach nie wspominali, ale wielu pobożnych mieszkańców Quetz-hoi-atalai liczyło, że dostąpią łaski od Przodków, wybierając się na długi marsz w kierunku fortecy. Szczególnie przekonanie to gruntowała zaraza.

Zaraza, która mimo wszystko wydawała się powoli… zwalniać. Zgonów z roku na rok odnotowywano coraz to mniej, lecz wciąż ich liczba powodowała straszliwe opustoszenie miasta. Jednakże kapłani raczej zgodnie twierdzili, że już wkrótce choroba kompletnie zniknie z powierzchni ziemi. Zakonnicy zaś dobitnie akcentowali, że to uznanie nauk ich proroka da niedługo czterorękim wolność od choroby.

Żadna sielanka nie trwa jednak wiecznie. Rozejm, jaki zawarł Taltuk z gekatzai, okazał się już wkrótce jedynie zawieszeniem broni. Taiotlani się starzał, stawał się coraz bardzije apatyczny, mniej zainteresowany rzeczywistością. Coraz mniej czasu spędzał na sprawowaniu władzy, coraz więcej w haremie i na hulankach. Jednak nie to bulwersowało zakonników. Wybrany przez nich przedstawiciel – Przeor, był osobą starszą, wysoce spokojną, ceniącą sobie dialog ponad wojnę.

Nie był też jednak konformistą. Zarzewiem konfliktu, który rozgorzał w sercu ziemi Tai’atalai była niespodziewana wizyta nieznajomych gości. Na zachodnim brzegu morza któregoś dnia wylądowała stargana morskimi wichrami łódź. Była wykonana bardzo misternie, choć straciła już swą chwałę przez liczne uszkodzenia i brak ich naprawy. Mimo to nie łódź wzbudziła największe zainteresowanie przebywających w tych okolicach czterorękich, lecz jej załoganci.


Grupka potężnych, dwuręcznych, zielonych istot, przyobleczona w prymitywne, stare pancerze i jeszcze bardziej prymitywne topory zdawała się być przytłoczona otaczającą ich gęstą roślinnością. Wszelkie próby komunikacji spełzły na niczym, ale nowi goście nie wydawali się agresywni. Bardziej zmęczeni. Kilkoro prostaczków przyprowadziło nieznajomych do Quetz-hoi-atalai, gdzie nakarmiono ich i napojono. Lada moment wieść dotarła także do uszu Boskiego Taltuka.

I ten dzień stał się początkiem konfliktu. Już wcześniej kapłani nie wykazywali oznak radości, na znak, że tracą przywileje na rzecz zakonników. Mimo początkowej zgody, rozbieżności ideologiczne i, co być może ważniejsze, w zakresie interesów, szybko się preludium niemalże otwartej wojny. Przybycie nieznajomych szybko skomentował Przeor, domagając się natychmiastowego dostępu do przybyłych, którzy jego zdaniem mogli być wysłannikami Przodków, którzy mają za zadanie obwieścić czterorękim jakąś ważną wieść. W opozycji stanęli kapłani, którzy w gości zoczyli zagrożenie, zamaskowanych Nahakai. Słowami, które przelały czarę goryczy było stwierdzenie jednego z członków rady teologicznej:

„Nic dziwnego, że gekatzai popierają tych przybłędów. Wszak wspólnego mają ojca – Malaga[/i]

Po tym zdaniu doszło do walki na pięści między wszystkimi duchownymi. I to w obecności samego Taltuka! Wydawać by się mogło, że zażegna sprawę zwykłe rozdzielenie awanturników, względnie kilka batów na rynku. Otóż nie – nie minął dzień nim kapłani zaczęli mocno agitować ludność o demonicznej naturze gekatzai, a zakonnicy odpowiedzieli zarzutem o zniszczenie Geta-hen-taiotlani. Gdzieś w tle sporów doktrynalnych przewinęło się kilka pobić, porwań, a nawet zabójstw. W jednym dniu pęknął niepewny spokój miasta czterorękich. A najwięcej na tym zamieszaniu stracił lud – nie rozumiejąc, po której ma opowiedzieć się stronie.

Ulliari

Grimmbald istotnie miał prawo być zły. A już z pewnością zniesmaczony. Chciał być dobry, kochał przecież swego brata. A on postąpił tak obrzydliwie, niegodnie, tchórzowsko… Archont dał czas do namysłu Finnainowi i on ten czas bezsprzecznie wykorzystał – ogłosił po kilku dniach wszem i wobec, że on, jak i również reprezentujący go kapłani udzielają błogosławieństwa i poparcia jedynemu słusznemu archontowi – Hordalaanowi. Na domiar złego, kapłaństwo w raz z Finnainem, obawiając się gniewu Grimmbalda, skryło się w ufortyfikowanej świątyni i otoczyło uzbrojonymi zwolennikami. Wkrótce okazało się to miejsce rodzajem enklawy dla buntowników, gdzie nie byli wpuszczani strażnicy miejscy i gdzie archont nie miał absolutnie żadnego wpływu. Tak dogodna sytuacja nie pozostała niewykorzystana – w mgnieniu oka świątynia stała się koszarami, magazynem i główną siedzibą sił oporu kierowanych przeciwko panującemu władcy.

Gdzieś wśród tego harmidru mignęło skromne osiągnięcie grupy badawczej pod patronatem władcy – wielu z nich zgodnie stwierdziło, że Sluepburg ma zdecydowanie więcej złóż naturalnych niż tylko kamień, a wykorzystanie ich może być kluczem do rozwoju i (co przyznano już nieoficjalnie) hegemonii Grimmbalda w obliczu uzurpatora. Uczeni poprosili zatem władcę o możność przeprowadzenia badań najbliższych obszarów przy mieście, by skonkretyzować, jakie to zasoby je otaczają i, przy odpowiednich nakładach, rozpocząć budowę pierwszej kopalni.

Górnictwo


Pośród prawiewojennej zawieruchy, wrócili też zwiadowcy, wysłani już dawno przez archonta na step. Nieco zdziwieni sytuacją zastaną w rodzinnym mieście, przekazali jednak nie mniej zadziwiające wieści: po kilku dniach wędrówki przez step, brzeg, który był punktem orientacyjnym, zaczął zmierzać na południe, gdzie napotkali pierwszych nieznajomych. Niestety, wędrówka w trudnych dlań warunkach, spowodowała zgony wielu członków ekspedycji, której przetrzebione ostatki musiały się wycofać, gdy z daleka zagroziło im ludzkie plemię, znacznie przewyższające ich liczbą i jasno dające do zrozumienia, że nie są zainteresowani pokojowymi rozmowami. Jednocześnie zwiadowcy zgodnie stwierdzili, że aktualna sytuacja w mieście jasno uniemożliwia większe ekspedycje na tereny stepu. Byłoby to awykonalnym przedsięwzięciem pod kątem logistycznym i organizacyjnym

Mimo to, Grimmbald istotnie miał prawo być zły. Tym bardziej, że siły jego oponentów wzmocniły się właśnie teraz, gdy narosły nowe kłopoty i wskrzeszono stare. Nowym problemem okazał się exodus Kenku do Sluepburga. Informacje, które pochodziły od obserwatorów sytuacji w Kenku-Aku nie były najlepsze – miasto stało na krawędzi zagłady. Zaś imigranci z niego, nie mieli bladego pojęcia, czym mają się zająć w uporządkowanej hierarchii ulliaryjskiego społeczeństwa. W ten oto sposób poszerzyli znacznie szeregi biedoty, która od wieków koczowała przy Wielkim Ognisku.

Odnowiły się również stare problemy. Koboldy ponownie zaczęły wchodzić do miasta, niszczyć, płatać infantylne żarciki poirytowanym mieszkańcom. Robiły to jednak z niesamowitą pasją, nieuzasadnionym pośpiechem i wredotą. Coś wisiało w powietrzu, a potwierdzały to okresowe huki i błyski z okolic wieży starca. Coraz częściej słyszało się słowo wojna, ale jak można było ruszyć się bronić, gdy sprawy wewnątrz przybierały coraz to bardziej rozpaczliwy obrót? Przeciwnicy Grimmbalda urośli w siłę, powoli zaczęli stanowić większość w mieście, a płomienne przemowy archontowego brata podsycały i tak już ogromną nienawiść, co bezpośrednio przekładało się na możliwość wybuchu wojny domowej. I to teraz, w takiej chwili… gdy z południa brnęły informacje o straszliwej zarazie w Kenku-Aku, gdy sprofanowano wizerunek Grimmbalda na murze okalającym miasto, gdy wreszcie żona archonta zaczęła powoli zbierać swoich sympatyków i lojalistów w bliżej nieokreślonym celu… na to wszystko kładła jednak cień fosforyzująca wściekle wieża, majacząca nad spokojnymi mieszkańcami niespokojnego miasta, Sluepburga.
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 15-03-2015 o 12:48.
MrKroffin jest offline  
Stary 28-03-2015, 12:24   #46
 
Rycerz Legionu's Avatar
 
Reputacja: 1 Rycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodzeRycerz Legionu jest na bardzo dobrej drodze
Tura 10

Grimmblad przechadzał się nerwowo po sali audiencyjnej, zamiatając podłogę ciepłym, futrzanym płaszczem. Chodził od jednego kąta do drugiego z nietęgą miną. Ostatnie wydarzenia nie pozwoliły mu bowiem spać spokojnie a i natłok zajęć nie wpływał na niego pozytywnie.
Problemy, które targały ostatnio Sluepburgiem, poważnie szargały zarówno jego nerwy jak i autorytet. Jako władca, chciał być traktowany poważnie. Chociaż raz. Sam sobie zadawał pytanie, czy w końcu nie zasłużył na poprawę swojego losu. Zarówno dzieciństwo, jak i teraźniejszość nie były dla niego pobłażliwe. Chociażby przez swoją niezdarność. I chociaż bardzo się starał, duchy nie pozwalały mu się pozbyć tak kłopotliwej przywary. Cechy, która nie powinna znakować dobrego archonta.
„Koniec tego.” – pomyślał. „Nie mogę cały czas użalać się nad sobą. Trzeba w końcu pomyśleć o królestwie”. A było o czym myśleć. Obecnym największym kłopotem Grimmbalda byli jego bracia. Łaknący władzy Hordalaan oraz uległy Finnain, którego decyzja uzależniona była zapewne od strachu. „Nie, nie zapewne. Tak było. Finnain bał się, a potwierdził to tylko ukryciem się w świątyni. Trzeba coś z tym zrobić.”
Pierwszą decyzją jaką podjął owego dnia Grimmbald było odebranie kapłanom ich dotychczasowych przywilejów. Poprzedzone to było przemówieniem z pałacowego balkonu, które trafiło do uszu zwykłego ludu. Zabroniono również wszelkich kontaktów z buntownikami, pod karą publicznej chłosty i okrzyknięciem zdrajcą. Każde bowiem słowo, przekazywane przez rebelianta, było słowem pochodzącym z Wieży.
W odpowiedzi na to, zdrajcy ogłosili prawowitego dziedzica szyszkowej korony synem z nieprawego łoża. Było to jawne kalanie imienia byłego, nieżyjącego archonta. Jego ojca. A najgorsze w tym wszystkim było to, że stał za tym Hordalaan. Trzeba było działać zanim zhańbi on z pomocą swoich zdradzieckich pobratymców cały ród.
Wysłano tym samym szpiegów, mających zbadać ufortyfikowanie buntowników oraz zająć się sabotażem. Przybyli oni jednak bardzo szybko, informując o śmierci siedmiu z nich, zaś zaledwie tylko trzem udało się uciec. Obdarto ich ponoć ze skóry a przed śmiercią przesłuchiwano i torturowano. Grimmbald nie wiedział czy jest bardziej wściekły na byłych kapłanów, czy na swojego brata, który dopuszczał się takich okropieństw.
Złych wiadomości było owego czasu aż nadto. Wiedząc, że czekają na niego sprawy lżejsze, postanowił się nimi zająć. Nie miał już cieprliwości do ciągłych sprzeczek ze zdrajcami.

Z w miarę pozytywnych obowiązków, czekała na niego m.in. prośba uczonych. Oczywiście rozpatrzył ją pozytywnie i już po jakimś czasie doniesiono mu o znalezieniu wielu bogactw mineralnych w okolicy. Zezwolił więc na ich eksploatowanie i podjął decyzję o budowie kopalni.
Kolejną sprawą którą trzeba było się zająć, byli przybywający do miasta Kenku. Decyzją archonta było nadanie im takich samych praw jak Ulliarim oraz wcielenie do specjalnego oddziału, by zapewnić im jakieś zajęcie. Zdawali się reagować na to pozytywnie. Archonta ucieszyła ich lojalność i oddana służba. Kolejny kłopot z głowy.
Czekało na niego jeszcze bezrobocie. Aby je zażegnać, Grimmbald nakazał przyporządkować konkretne miejsce w społeczeństwie tym, którzy mają odpowiednie umiejętności do podjęcia się danego zajęcia.
Początkowo pomysł przyjęto dosyć ciepło, z czasem jednak rybacy zaczęli się kłócić o łowiska, a rzemieślnicy o surowce do pracy. Pojawił się problem zbyt małej ilości zasobów na obecną liczbę mieszkańców miasta. I chociaż teoretycznie się pracowało, to niejednokrotnie owej pracy brakowało.
Przydzielono więc zaszczytne stanowiska służby pałacowej, dla tych, dla których pracy w ich zawodzie brakowało. Przyjęcie jednak tak dużej ilości osób sprawiło, że również w pałacu z czasem zabrakło zajęcia. Podłogi były wyszorowane, skóry wyczyszczone a służba całymi dniami przesiadywała na skwerze gawędząc o głupotach. A koszty utrzymania ich wszystkich gwałtownie rosły i rosły.
Ostatecznym rozwiązaniem zostało rozesłanie bezrobotnych tam gdzie się tylko da. Do sprzątania ulic, pracy w kopalni. Rozwiązanie to nie było doskonałe i archont wiedział że kulało, lecz na razie nie dało się nic więcej z tym zrobić.
Jakiś czas później, władca powołał „Świętą Radę”, w której skład wchodziło 10 najbardziej pobożnych Ulliarich z całego Sluepburga. Zostali nowymi kapłanami, wcielonymi w społeczeństwo i mającymi się zajmować potrzebami duchowymi ludu jak i dobrowolnym nawracaniem zamieszkujących miasto Kenku na pierwotne wierzenia w dobrotliwe duchy natury. Sam proces nawracania, choć długotrwały przynosił korzyści, gdyż obecni w Sluepburgu Kenku nie zdawali się zanadto interesować wolą swojego boga. Zwykły lud jednak nadal uważał, że obecni kapłani nie posiadają przywileju przekazywania woli duchów.
Aby to zmienić, członkowie Rady zajęli się działalnością dobroczynną, wspomagając najbardziej potrzebujących modlitwą i dobrym słowem. Prosty lud jednak, w dość niewybrednych słowach orzekł że wolałby kawał mięsa od pociechy. Archont, postanowił więc spełnić prośbę swojego ludu. Nakazał rozdać część jedzenia z pałacowej spiżarni nowym mędrcom. I chociaż lud był zadowolony, to jednak chciał więcej i więcej. Grimmbald nie mógł oczywiście pozwolić na to żeby pałacowe zapasy całkowicie zniknęły, dlatego też zwrócił swym poddanym uwagę na umiarkowanie i wyjaśnił że obecnie sam powstrzymuje się od obfitych posiłków. Prości Ulliari nie wydawali się jednak tego rozumieć... sprawę pozostawiono więc bez rozstrzygnięcia.
W celu zażegnania głodu, Grimmbald posłał po zwiadowców, którzy mieli się udać na północ, unikając strony pólnocno-zachodniej, gdzie zamieszkiwał starzec. Liczył na to, że uda się znaleźć nowe ziemie, gdzie warunki będą na tyle dobre, aby rozpocząć uprawę roślin.
Kolejnymi decyzjami podjętymi by poprawić sytuację ludu, było posłanie 10 emisariuszy z podarkami do Kenku, aby nawiązać pozytywne stosunki z ich nowym władcą oraz zaangażować uczonych i rzemieślników w nowy projekt naukowy, którym było zapisywanie swoich myśli oraz przeróżnych informacji. Bowiem w trakcie jednej z nocy, Grimmbaldowi przyśnił się sposób, jak trwale zapisywać swoje myśli.

Przyszedł jednak czas, kiedy na nowo trzeba było przejść do tej części obowiązków, której raczej nie należały do przyjemnych. Grimmbald nieco jednak ochłonął i myślał że był gotowy do tego rodzaju pracy.
Nakazał więc przeszukanie domu Hordalaana i „eksmitowanie” wszystkich przebywających tam Ulliarich. Gdyby zaś natrafiono na jego brata, miał on zostać aresztowany i przyprowadzony przed oblicze archonta. W domu znaleziono jednak tylko jego żonę i pięcioro dzieci, którzy zostali zamknięci w pałacowym lochu. W trakcie pozostałych przeszukiwań, natrafiono jednak na coś makabrycznego. W piwnicy bowiem, zamknięty był oślepiony Finnain, który bał się wyjść na zewnątrz i nie dało się z nim nawet normalnie porozmawiać. Pozostawiono go więc póki co w spokoju.
Ostatnim znaleziskiem, była kamienna tabliczka pokryta dziwnymi znakami. Natychmiast przekazano ją pracującym uczonym i rzemieślnikom, aby zgłębili jej tajemnice.
Następnego dnia, Grimmbald chciał porozmawiać ze swoim okaleczonym bratem. Ten nadal jednak nie mógł się uspokoić i wydając z siebie kolejną serię wrzasków, rzekł tylko że buntownicy sprzymierzyli się ze starcem z gór. Po tym zemdlał i od razu, został pokazany opinii publicznej, która zareagowała na te straszne wieści przerażeniem. To było zdecydowanie zbyt męczące dla Finnaina. Zaprowadzono go więc do jednej z pałacowych komnat, gdzie miał odtąd mieszkać i mieć dostęp do kilkunastu służacych którzy spełnią każdą jego prośbę.
Jeszcze tego samego dnia, wściekły Grimmbald nakazał łucznikom Kenku ostrzelać kryjówkę butnowników, która już po pierwszej salwie stanęła w płomieniach. Zaczęto bić na alarm. Kilkunastu Ulliarich zaczęło biec w stronę świątyni. Byli to kolejni zdrajcy, których również ostrzelano. Część jednak zdołała przedostać się do środka. Buntownicy zaczęli gasić pożar i barykadować się w świątyni.
W tym samym czasie, archont wydał rozkaz wymarszu 1000 wojowników w stronę wieży oraz wysłanie emisariusza wraz z żoną Hordalaana pod eskortą kilkudziesięciu wojowników do kryjówki buntowników, aby przemówić im do rozsądku. Sam zaś spotkał się z żoną, by pomówić o tym co ostatnio wyprawia. Ta wytłumaczyła się, że robi to tylko że względów bezpieczeństwa, lecz władca zbytnio jej w to nie uwierzył. Jego argumenty, spotykały się z jej argumentami i tak dobre kilka godzin.

Kiedy jednak w Sluepburgu działy się te wszystkie rzeczy, przez śniegi szedł na północ jeden z najlojalniejszych i najodważniejszych generałów, mający pod dowództwem wielką armię wojowników.
Gdy wojsko stanęło jakiś czas później pod wieżą, z góry patrzyły na armię swoimi ohydnymi ślepiami koboldy, słudzy starca. Żadnego z nich, nie było widać na zewnątrz. Sam zaś starzec, stał na szczycie wieży, tuż przy dziwnym, niebieskim płomieniu wzbijającym się w górę.
-Patrzcie, moi słudzy, co kto w pysku przyniósł. Witajcie, wojowie ludu Ulliari. Poddajcie się, a będzie wam okazana łaska… być może.- rzekł kpiącym tonem.
Generał nie dał się jednak sprowokować i zaczął przemawiać spokojnym tonem.
- Nie, to ty się poddaj. Odejdź stąd i daj naszym ludziom spokojnie zamieszkiwać te tereny. W przeciwnym wypadku twoi słudzy zostaną zabici, a twoja wieża obrócona w proch. Mój władca jest litościwy. Z pewnością nawet może wskazać ci tereny na które będziesz mógł wyruszyć.
Głupie jesteście, karzełki. A ja działam tylko na waszą korzyść. Daję wam jedną tylko szansę. Jeśli ktokolwiek naruszy drzwi mojej wieży, zostanie natychmiast zarżnięty bez litości. Wasz wybór, mi jest wszystko jedno, czy zginiecie, czy nie
I kiedy zakończono rozmowy a dzielni wojownicy Ulliari zaczęli szturmować wieżę, z jej szczytu wzbił się w niego niebieski promień, ogłuszając wszystkich swym blaskiem i nagłym piskiem. Gdy zaś żołnierze doszli do siebie spostrzegli że... wieża całkowicie zniknęła a jedynym śladem po niej został płat ziemi nie pokryty śniegiem. Generał, przewidując co mogło się stać, czym prędzej ruszył w kierunku Sluepburga.

W tym samym czasie, łucznicy Kenku spostrzegli, że w świątynię uderzył niebieski promień. Nie minęła minuta, kiedy ze świątyni wyskoczyły na wojowników koboldy wspierane przez buntowników.
Niespodziewający się ataku łucznicy, zostali wręcz zmasakrowani, zaś do rebeliantów ze świątyni dołączyli zewnętrzni.
Wszyscy wierni archontowi Ulliari, zaczęli się wycofywać w głębsze części miasta, łącznie z żoną Hordalaana i jej eskortą.
Władca zaś, kiedy przez płacowe okno dostrzegł że dzieje się coś nie tak, czym prędzej wybiegł z komnaty, nakazując swojej żonie by szykowała zwolenników.
Sam natomiast udał się w lekkiej zbroi i z rogiem w ręku na dach pałacu by wydawać rozkazy wojownikom. Towarzyszyła mu zaledwie garstka służących, którzy mieli głównie zadbać o to aby król nie spadł.
Na dole, już rozdawano oręż zwykłym obywatelom wiernym królowi, a pierwsze budynki w mieście zaczęły płonąc, gdy rozszalałe koboldy miotały pochodniami we wszystkie strony.

 
Rycerz Legionu jest offline  
Stary 28-03-2015, 21:09   #47
 
Zormar's Avatar
 
Reputacja: 1 Zormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputację
"Kenku-Aku kurkai kuk korkei Kektak!"* - Słowa Kerkurakai wypowiedziane w chwili wzniesienia świętego totemu Kerkurk


Kenku tłoczyli się wokół świętego totemu.
- To będzie nowe centrum nowego Kenku-Aku! - krakał sprzed ołtarza Kerkurakai, Arcykapłan, Ten który zna wolę Kektaka, Największy z mędrców. Przed nim zaś był postawiony samotny pal, pod którym usypany został wcześniej chrust.
- Patrzcie i podziwiajcie! Wy tutaj zgromadzeni zostaniecie powołani do tego, by dźwignąć wasz lud z kolan! Razem dokonamy odwetu na zdrajcach Najwspanialszego! Dostąpicie zaszczytu by być świadkami kary jaka czeka tych, którzy są przeciwni mądrości i wszechpotęgi Kektaka! - grzmiał, po czym dał znak, by przyprowadzono ofiary.

Żołnierze popychali przed sobą tych, którzy byli winni całego zła w Kenku-Aku. Jednocześnie wraz z ich pojawieniem się zgromadzeni wokół Takako zaczęli wymieniać ich winy:
- Za niszczenie naszych ziem!
- Za zatruwanie naszej ziemi!
- Za niszczenie naszych domów!
- Za okradanie nas!
- Za mordowanie naszych braci!
- Za bałwochwalstwo!
- Za głód jaki na nas sprowadziliście!
- Za sprzymierzenie się z wcieleniem zła!
- Za naszego Proroka!
- Za kumanie się z Kerokiem!
- Za zniszczenie Kenku-Aku!
- Za kradzież naszych łuków!
- Za wojnę!
- Za...
I tak to się ciągnęło. W tym samym zaś czasie skazani zostali zaciągnięci do pala i solidnie przywiązani. Następnie żołnierze dobyli noży i zaczęli ciąć. Ciała Ulliarich szybko pokryły się płytkimi i rozległymi ranami z których to wolniutko sączyła się posoka. Taka śmierć byłaby długa, lecz na pewno łagodna. Na nieszczęście dla nich i na chwałę Kenku był to dopiero początek. Preludium.

-Za zwłok bezczeszczenie! - wskazał kolejną winę jeden z kapłanów, a inny przyniósł przeklęty podarek, który ci niegodziwcy ze sobą przynieśli.

- Chcieliście tym sprowadzić na nas zgubę, lecz Kektak ukazał mi wasze prawdziwe zamiary i odkrył przede mną prawdę o tym coście przynieśli ze sobą! Teraz zaś sami skosztujecie tego coście na nas chcieli sprowadzić! - przerwał na chwilę Kerkurakai wyliczanie win, po czym dał znak, a trzymający naczynia z oliwą wylali ją na ciała spętanych ofiar. Nikt z nich nic nie rzekł, gdyż obcięte języki bardzo sprawnie odebrały im mowę.

- Najpierw odebrano wam mowę, a teraz odbierzemy wam wzrok byście nie mogli pożądać naszych kobiet! - zakrakał i dał tym samym kolejny znak, a żołnierze przy słupie wzięli się do pracy. Po chwili na ziemię spadło oko, potem następne i kolejne za nimi. Tym to sposobem zło które nawiedziło ziemię Kenku-Aku straciło swój kłamliwy głos i pożądające wszystkiego oczy!

Egzekucja trwała nadal. Zgromadzeni wokół Kenku gwizdali, rzucali wyzwiska w stronę związanych Ulliarich, a niektórzy postanowili nawet skorzystać z cięższych argumentów jakimi były kamienie. Wtem Arcykapłan wykonał gest i wszyscy się uciszyli jak las, gdy Kektak do niego przybył by wydać w nim na świat zwierzynę łowną i stworzenia pełzające.
- Za wasze niezliczone zbrodnie przeciwko wybranemu ludowi Kektaka zostajecie skazani na pochłonięcie przez płomienie Akteka, któremu postanowiliście oddawać cześć! Nie oszukaliście nas podawaniem fałszywych imion i wyobrażeń bogów, gdyż jest tylko Jeden Jedyny, a wszystko inne jest ucieleśnieniem zła i zepsucia Akteka! Strąconego z wysokości, który będzie cierpiał po wieczność płomieniach! - zagrzmiał Kerkurakai, a potem na suche gałązki padły pochodnie. Ogień piął się w górę, a krzyk skazanych wzniósł się w górę szybciej niż smród ich palonego ciała. Diabelski wywar, którym chcieli zatruć ziemię Kenku dopadł ich. Momentalnie cały słup stanął w płomieniach. Krzyki stały się jeszcze głośniejsze, a modlitwy jeszcze donośniejsze! Jeszcze pełniejsze chwały i dziękczynienia!

Czarny dym wirując unosił się w górę owiewając kolejne części totemu. Ptaka najniższą z istot, która nie może istnieć stale na ziemi, ani stale na niebie! Potem czarne obłoki zafalowały przed wyobrażeniem potężnego i rozłożystego dębu, symbolu fundamentu życia oraz domu jakim jest las. Tak to dym ze słupa piął się ku niebu, by napotkać trzecią część totemu, a mianowicie potężnego rogacza. Dumnego i ze wspaniałym porożem. Nad nim zaś wznosi się wizerunek Kenku. Ludu wybranego przez jedynego i najwspanialszego boga świata tego. Na samym szczycie zaś góruje nad całą resztą Kektak, wyobrażony jako wężowa głowa pokryta piórami.


- Kenku-Aku kurkai kuk korkei Kektak! - zagrzmiał Kerkurakai.
 
Zormar jest offline  
Stary 29-03-2015, 00:49   #48
 
sickboi's Avatar
 
Reputacja: 1 sickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwu
Tura 10. Czas łowów Trygajosa

Wartownik przetarł przekrwione oczy i zamrugał intensywnie. Musiał się być pewien, zanim obudzi cały obóz. Ponownie spojrzał, więc na horyzont. Daleko na wschodzie niebo zdawało się nabierać jaśniejszych kolorów. Słońce nieśmiało wspinało się ku górze przeganiając noc. Wartownik przez dłuższą chwilę obserwował jak promienie wędrują w jego kierunku. Gdy na jego stopie pojawiło się światło, a on sam poczuł ciepło, zrzucił z siebie gruby, wełniany koc i sięgnął po blaszany róg. Następnie przytknął do warg ustnik, wciągnął w głąb pół brzucha i zagrał. Raz, drugi, trzeci. Spod niskich namiotów niemal natychmiast zaczęli wychodzić zaspani nesjańscy żołnierze. Obozowisko szybko zapełniło się setkami różnych odgłosów. Dziesiętnicy ponaglali swoich ludzi, wojownicy pospiesznie myjący się w lodowatej wodzie głośno prychali, a ciągnące wojskowe tabory woły ryczały głośno. Starczyła jednak tylko chwila by wszystko umilkło. Żołnierze stali w karnych szeregach, podzieleni na dwie grupy bojowe. Brązowe hełmy na głowach Nesjan, dokładnie wypolerowane i pokryte cienką warstwą oliwy, lśniły w porannym słońcu. Na drewnianych tarczach znajdowały się malunki przedstawiające morskie stworzenia, w zależności od tego skąd pochodził dany żołnierz. Oikemczycy zdobili swoje puklerze rysunkiem olbrzymiego kraba ze wzniesionymi ku górze szczypcami, mieszkańcy Poseidanike szczycili się dwiema splątanymi murenami, a wojowników przybyłych z Ihtyhnis i północnej wyspy rozpoznawano po błękitnych delfinach. Gdy ze swojego namiotu wyszedł wódz wszyscy pozdrowili go głośnym okrzykiem. Nadszedł czas, żeby ruszać na bitwę!


Wschód Słońca nad Szorstkim Morzem

***

Stłoczeni na piaszczystym wybrzeżu Nesjanie głośno wiwatowali i machali w kierunku odpływających okrętów. Po raz pierwszy w ich osadzie pojawił się znanych dotychczas tylko z opowieści Król Rybak, ich władca i opiekun. W dodatku wywarł na prostych osadnikach tak duże wrażenie, że jeszcze przez wiele lat wspominano wizytę Trygajosa. „Dzielny delfin” na którym monarcha przypłynął nie należał może do najszybszych statków, ale był okazały i majestatyczny. Znacznie większy od wojennych galer, które były znane wyspiarzom. Po przybiciu do brzegu Król obdarował Wyspiarzy kilkoma amforami wina, świeżo wykutymi włóczniami oraz oliwą. Następnie we wspaniałej uroczystości odebrał od przywódców osady przysięgę lojalności i powierzył osiedle opiece bogini lasów i łowów, nadając mu nazwę Arttemos. Wreszcie, co najbardziej przypadło do gustu twardym Wyspiarzom, sam wybrał się na polowanie i osobiście pozbawił życia wielkiego Megorkoi. Czaszka stwora spoczywała teraz pod pokładem „Dzielnego delfina”, a Król Rybak cieszył się z dobrego przebiegu wizyty.

***

Kolumna wojska szybko wspinała się po kamienistym wzgórzu. Wszyscy szli w milczeniu i słuchać było jedynie szczęk żołnierskiego ekwipunku. Wojownicy wiedzieli, że za szczytem rozpościera się już obóz wroga. Wielu z nich w głowach składało krótkie modlitwy do różnych bóstw. Starzy weterani Świętej Wojny zwracali się do Enjalusa – boga wojny – by uczynił ich ramiona i uda silnymi oraz przegnał wszelki strach, ci mniej doświadczeni swoje słowa kierowali do Posedaiona, prosząc o pomyślność i możliwość powrotu do domu. Modły nie trwały jednak długo. Pierwsi Nesjanie stanęli na szczycie pagórka. Idący na przedzie wódz przystanął. Zsunął hełm z czubka głowy na twarz i wzniósł ku górze swoją włócznie, zagrały blaszane rogi.

-Ei ei ei ei ei ei eu- zabrzmiał okrzyk wojenny Nesioi i wojsko ruszyło szturmem na ledwie rozbudzony ze snu obóz Orkoi. Chociaż atakująca formacja nie była zbyt wielka hałas jaki uczynili i wzbite przez nich tumany kurzu onieśmieliły orków. Nie zdążyli nawet zareagować, gdy najeżona pikami formacja wbiła się klinem w ich obozowisko. Ziemia szybko pokryła się trupami stworów obficie krwawiącymi z wielu ran. Zaprawieni w bojach żołnierze Króla Rybaka z łatwością przedzierali się przez każdą linię obrony orków. Zdawało się, że walka zakończy się szybko i bez większych problemów.

***


Wybrzeże na wschodzie

Młody Nesjanin siedział na rozgrzanej od słońca skale i wpatrywał się w spokojną taflę Morza. Był już nieco znużony. Jeszcze kilka dni temu z ochotą spełniał swój obowiązek i zajmował miejsce na najwyższym wzniesieniu półwyspu. Teraz jednak jego zapał znacznie zmalał. Odkąd statki opuściły przyczółek na cyplu niewiele się działo. Po dwóch dniach przybył jeszcze spory transport zapasów, a potem nie było już więcej nikogo. Dziesięciu ludzi pozostawionych w malutkim obozie całymi dniami wpatrywało się uparcie w horyzony na wschodzie. Liczyli, że któregoś dnia ujrzą w oddali biały żagiel należący do „Dzielnego delfina” lub „Dziecięcia Allatu”. Nigdy jeszcze Nesioi nie wysłali tak dobrze zaopatrzonej i tak dużej ekspedycji w celu odkrywania nowych ziem. Każdy z członków wyprawy liczył na zdobycie chwały i sowitą zapłatę od władcy. Dni jednak mijały, a statków nie było widać. Młody Nesioi położył się na przyjemnie ciepłym kamieniu i zaczął rozmyślać o swojej młodej małżonce, która została w dalekim Oikeme. Myślał o jej białych włosach, delikatnym głosie i pełnych piersiach. Rozmarzony zasnął, a obudził go niezbyt przyjemny kopniak.

-Wstawaj parszywy leniu. „Dzielny delfin” przybija właśnie do obozu!-

***

Eustennon zaklął bardzo brzydko i bardzo głośno. Bitwa rozegrała się niemal zgodnie z planem. Orkoi zostali szybko rozbici i zdawało się, że nic nie może pójść źle. Jednak bogowie nie byli tego dnia łaskawi. Idący w pierwszym szeregu drugiego oddziału Król Rybak został pojmany w bitewnym chaosie. Nesjańscy wodzowie z Eustennonem na czele nie mieli wyboru jak, przynajmniej na jakiś czas, wstrzymać rzeź Orkoi.

Tymczasem Trygajos znajdował się w jeszcze niezdobytym centrum orczego obozowiska. Dwaj barczyści i śmierdzący wilczym łajnem orkowie dotargali go przed oblicze ich nieformalnego wodza, niedawnego bogacza z Oikeme, dziś renegata w służbie Orkoi. Młody obrotny człowiek spojrzał na Króla Rybaka z politowaniem.

- No, no, no - zaczął. - Trygajos, Król Rybak w samej swej ograniczonej umysłowo osobie, to dla mnie zaszczyt. - popił winem ihtyhniańskim. - Powiem ci wprost: kury ci szczać wyprowadzać, a nie krajem zarządzać, brudny prymitywie. Tacy jak ty robią karierę wśród wojskowych, co najwyżej. Zapijaczony pajac, z którego śmieje się całe miasto, jaki dajesz przykład swym obywatelom? Gdyby twój ojciec widział twe marne rządy to…- Ale przerwał. Przyjrzał mu się dokładnie.

- Ale nie czas na to. Ty wiesz przecież, jak beznadziejny jesteś. Przejdę, zatem do rzeczy: pewnie twoje życie nie warte garści piachu jest dla ciebie cenniejsze niż dla mnie. A zatem jesteś w stanie zapłacić mi, co nieco. Słucham twej propozycji.- Wskazałby wyjął mu knebel z ust.

Ostry ból przecinał czaszkę Króla Rybaka. Stojący przed nim kupiec dwoił się w oczach i falował. Władca jednak doskonale słyszał każde wypowiedziane słowo. Gdy jeden z cuchnących Orkoi wyszarpał z jego ust kawałek brudnej szmaty, Trygajos charknął głośno i splunął na ziemię mieszanką flegmy i krwi.

-Hardo mówisz, ale nie dziwę się. Każdy byłby twardy gadając do związanego i mając dwóch Orkoi na każde skinienie- Król spojrzał na obu strażników.

-Poza tym masz rację, cenię sobie moje życie. Ale ty swoje chyba również, prawda? Jeśli mnie zabijesz moi żołnierze nie będą mieli litości. Dlatego proponuję nie obrzucać się gównem, a może niedługo będzie mogli wyjść stąd razem z uśmiechem. Mogę darować ci życie, nadać sporo władzy, obsypać świecidełkami. Ale w zamian chcę twoich kontaktów z Orkoi. Wtedy wszyscy będziemy mogli zyskać-

-To ja tu dyktuję warunki. Zawsze mogę cię zabrać ze sobą, twoi ludzie nie odważą się atakować, gdy będą wiedzieć, że w każdej chwili mogę poderżnąć ci gardło. Ale zaciekawiłeś mnie… po co ci moje kontakty z Orkoi?

-I co ci da zabicie mnie?- Trygajos łypnął na Kupca -Mniejsza o to…- Król westchnął głośno.

-To proste. Nie stać nas na to, żeby bez ustanku z nimi walczyć. Każde starcie to niepotrzebne straty z naszej strony. Każdy Nesioi, zwłaszcza teraz, gdy szaleje zaraza, jest na wagę złota. Co więcej siedząc na wybrzeżu nie mamy najmniejszego pojęcia jak wiele szczepów jeszcze krąży przy naszych granicach. Poza tym gdzieś tam, daleko za Szorstkim Morzem są ponoć góry. Sami do nich nie dotrzemy, a podejrzewam, że tam kryje się zagadka zarazy oraz ten cały władca, który sprowadził na nas to paskudztwo. Dlatego jestem w stanie zaryzykować układ z Orkoi -Kupiec oparł się na swym prowizorycznym tronie.

- Zgodzę się na to pod jednym jeszcze warunkiem. Wyznaczysz mnie na swego następcę. -Trygajos zaniósł się śmiechem, chrapliwym i niskim. Po chwili jednak uspokoił się i odpowiedział z powagą.

-Tron to nie kawał świńskiego ścierwa, żeby nim handlować. Byłbym gotów dać ci każdą inną pozycję w państwie. Żądasz jednak zbyt zbyt wiele-Kupiec nie wydawał się pocieszony.

- Cóż, masz wybór. Albo staję się twoim następcą, albo wybierasz własną śmierć. Oddalę się z tobą i moimi Orkoi i pod groźba zabicia cię, zakażę twoim wojskom pościgu. Gdy już ich zgubimy, pozbawię cię życia an pustyni, wrócę do Oikeme i wykorzystam swoje kontakty, by zasiąść na tronie. Wciąż mam przyjaciół w Radzie Miejskiej i wśród kapłanów. - przerwał sobie na łyk wina.

- Tak więc mój plan i tak się ziści. Wcale nie masz takiego posłuchu, jak ci się zdaje. Osiągnę swój cel z tobą lub bez ciebie, wybieraj.

-Pierdol się!- odparł krótko i dosadnie Trygajos.
 
sickboi jest offline  
Stary 29-03-2015, 17:21   #49
 
Earendil's Avatar
 
Reputacja: 1 Earendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemu
Tura 10- Panowanie Taltuka

Czasy pierwszych taiotlanich to w dużej mierze legendy, a naukowcy w poprzednich wiekach skłonni byli nawet włożyć te wszystkie podania między bajki. Owo stanowisko zostało podważone przeszło pół wieku temu, w wyniku odkryć archeologów, którzy dokopali się do niezwykle interesujących znalezisk. Jak państwo się domyślają, mówię tu o słynnych „Freskach Taltuka”, malunkach datowanych na panowanie właśnie tego legendarnego króla. To zadziwiające jak wiele może nam powiedzieć o zamierzchłych czasach taki kawałek gruzu. Etnolodzy dostali potężną bazę danych, dzięki której mogli zweryfikować swą wiedzę wynikłą z badania folkloru. Doszli nawet do wniosku, że stara ludowa pieśń „Tralalala, to Taltuka jest świat” pochodzi właśnie z tego okresu!

My skupimy się jednak na „Freskach Taltuka”, analizując je od innej strony. Jak państwu wiadomo, obok przedstawienia wielkich zwycięstw taiotlaniego, jego propagandowo utrwalonej walki z demonami Nahakai i Malagiem, ukazują się nam również białe twarze, pozbawione oczu, umieszczone po bokach malunków. Owe upiorne oblicza są pierwszym symbolem Kat’zai i jego uczniów. Wskazuje to nam, że właśnie już za panowania Taltuka, a nie dopiero jego następcy, miała miejsce oficjalna akceptacja tych objawień. Biała twarz jest twarzą proroka, gdyż wierzono, że albinosi są właśnie, ze względu na swój wygląd, wrażliwi na opętania przez różne duchy- także więc duchy Przodków.

Wróćmy jeszcze raz do utrwalonych wizerunków Taltuka. Z pewnością wasz wzrok przykuwa druga postać, która stoi obok niego, a wygląda identycznie, tylko jest mniejsza o połowę. Jest to wedle przekazów jego syn, którego mianował anokiem, to jest swoim namiestnikiem i prawą górną ręką. Utrwalenie go wraz z władcą miało zapewne ułatwić dziedzicowi przejęcie tronu, oswajając lud z jego osobą i zapobiegając ewentualnym walkom o władzę w przyszłości, między jego krewnymi. Po bokach tej pary występują klęczący kapłani, z czego grupa po prawej ma, oprócz insygniów kapłańskich, namalowane nad głowami białe twarze Kat’zai. Choć minęło wiele wieków, to my intuicyjnie potrafimy odczytać znaczenie takiego przedstawienia- oprócz złożenia hołdu przez stan kapłański, mamy tu zaprezentowane przesłanie propagandowe. Lud, prezentowany przez kapłanów, wydaje się być rozdarty pomiędzy starymi wierzeniami a naukami horimtulai, czyli mnichów gekatzai. Jednak to osoba króla łączy naród i zapewnia mu pomyślność, co symbolizują tygrysie skóry u jego stóp i żółty batat, namalowany nad jego głową.

Największe emocje budzą jednak inne fragmenty wydobytych malowideł. Prezentują bowiem rząd zielonych, żabo-podobnych istot nanizanych na pale, wokół których schematycznie namalowano ogień. Potwory są otoczone kręgiem tai'atalai, którzy w rękach trzymają włócznie i pochodnie. U góry zaś, na tronie spoczywa postać taiotlaniego, promieniujący majestatem...


- Wykład poświęcony początkom cywilizacji tai’atalai

***

Taiotlani spoczywał na tronie, a jego twarz wręcz promieniała z radości. A może po prostu światło płonących stosów padało przez okna na postać króla, którego upiorny śmiech niósł się po pustej sali. W tej chwili, Taltuk był bowiem sam na sam ze swoim boskim majestatem, odprawiwszy strażników, by pilnowali drzwi do komnaty. Król zanurzył się w miękkie futra katullai, którymi wyłożony był jego tron. Nie był już tak młody, czuł, że jego czas powoli nadchodzi, ale nie przejmował się tym tak bardzo. Codzienne igraszki z jego żonami i konkubinami, które oficjalnie były tylko służbą pałacową pozwalały mu na przyjemne zbliżanie się do starości. Dodatkowo, Taltuk odkrył przyjemność z obcowania ze swoim synem, który zdawał się podzielać zainteresowania ojca jak nikt. W tej właśnie chwili, anok Amali’inka w jego imieniu sprawował pieczę nad jeszcze jedną rzeczą, uprzyjemniającą taiotlaniemu starzenie się.

Król jeszcze raz wsłuchał się w nieludzkie wycia maltretowanych, ku uciesze tłumu, zielonoskórych przybyszów. Ci sami komulai, których pojął w niewolę, wydając im bitwę, w której zagarnął, oprócz nich samych, także wielką łódź, którą przybyli, a którą reperują i starają się opanować jego rzemieślnicy. Choć Taltukowi bardzo przypadły do gustu krzyki komulai, tak różne od śpiewnych głosów tai’atalai, to wiedział, że rozsądnie będzie zachować część. W końcu przyjemność trzeba stopniować i rozłożyć w czasie, tak jak tortury.

Dlatego ci najbardziej obiecujący dostali się pod opiekę kapłanów, oczywiście pod nadzorem wojowników, aby spróbować przystosować ich do panującego tu klimatu i kontrolować ich rozród. Reszta poszła albo na pale (ku radości tłumu i samego taiotlaniego), albo ryć ziemię i głazy. Król liczył, że może w tych twardych kamieniach kryje się sposób, na unieśmiertelnienie go w pamięci potomnych. A poza tym, patrzenie na zdychających z wycieńczenia i słaniających się pod razami trzcinowych rózg komulai było bardzo satysfakcjonujące. Ani przez chwilę nie obawiał się zapowiadanego przez przedstawiciela zielonoskórych odwetu ich pobratymców, ani nie dawał się zastraszyć jakimiś dziwnymi Nesjajai. W końcu to on jest tu od wymyślania rzeczy, których inni się mają obawiać.

Taltuk ziewnął i przeciągnął się na tronie, wciąż zasłuchany w krzyki odzieranych ze skór komulai, gdy do środka weszła służąca, całkiem naga, która podała królowi puchar i klęknęła u jego nóg, przyciskając swoje małe piersi do jego kolan. Taiotlani pociągnął łyk napoju i spoglądał przez okno na wciągane na pale nowe ofiary. Taltuk miał wszystko, czego pragnął...


***

 Dziewiętnasty ustęp w Kainai-hen-atalai:

Tako rzecze wielki Taltuk: Niech każdy mąż weźmie sobie po pięć żon i każdej da przynajmniej troje dzieci. Pierwsze, na cześć Przodków, drugie na chwałę taiotlaniego, trzecie na pociechę matce. To jest miłe nam i Przodkom. Tak rzekł taiotlani, niech żyje w szczęściu i zdrowiu!
 

Ostatnio edytowane przez Earendil : 29-03-2015 o 17:24.
Earendil jest offline  
Stary 09-04-2015, 16:13   #50
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 11

Kenku

- Dalej, bierz go, zaraz wyruszamy!
Młody Kenku ponaglał nerwowo swą żonę. Wszak wszyscy już wyruszali. Niewielka, zziębnięta grupka stała nieopodal czegoś, co niegdyś było bramą.
- Kikrik! Szybciej, oni już idą! – krzyknął mężczyzna, gdy jego żona wybiegła z domu z obłędem w oczach. W dłoniach tuliła śpiącego malucha.
- Na boskiego Kektaka, Takoku! Dokąd my zmierzamy?! Przecież nasz dom jest tutaj!
- Nasz dom nie istnieje. Nie istnieje od bardzo dawna – spojrzał ze smutkiem na zachodzące słońce; on także nie przechodził tego łatwo.
- A co z naszym miastem? Naszą ojczyzną? Co na wszystkich bogów z naszym dzieckiem?! Gdzie chcesz iść? – prawie płakała.
- Pójdziemy na północ, do Ulliari. Być może okażą nam gościnę…
- Gościnę?! Oszalałeś, Takoku? Przecież jesteś chory, nie wpuszczą cię za mury Sluepburga!
- Jeśli mnie, nie wpuszczą, wedrę się siłą. Najważniejsze, żebyście to wy się dostali, nawet gdy przyjdzie mi…
Rozmowę przerwał im jeden z organizatorów spontanicznego marszu.
- Idziecie czy nie? Nie możemy dłużej czekać, straże wkrótce pojawią się na ulicach!
Młodzi Kenku spojrzeli po sobie niepewnie. W końcu Kikrik kiwnęła delikatnie głową.
- Idziemy. Czas rozpocząć nowe życie.

***

Drugie millenium rozpoczęło się tym, co mogło się wydarzyć już w drugiej połowie pierwszego tysiąclecia. Kenku-Aku, jedyne niezawisłe miasto Kenku upadło na skutek emigracji swych ostatnich mieszkańców do Sluepburga lub reorganizacji ich życia na sposób koczowniczy. Upadek jednego z czterech największych ośrodków miejskich tamtych czasów paradoksalnie miał zwiastować koniec demograficznego kryzysu i nagły progres cywilizacyjny wśród innych ludów. Jednakże rasą, która nie przetrwała próby czasu okazali się Kenku. Przynajmniej na razie.

Odejście ostatnich mieszkańców spowodowane było przede wszystkim wyniszczającym wpływem zarazy, która przetrzebiła mieszkańców Kenku-Aku do tego stopnia, że pozostała ich mniej niż setka. Dziś brak nam dokładniejszych źródeł, głównie ze względu na nieobecność pisma w owym czasie. Pewnym jest natomiast, że po emigracji ostatnich mieszkańców, w Kenku-Aku doszło do kryzysu władzy, a samo miasto zniszczało w przeciągu najbliższych lat.

Pewne przekazy wskazują co prawda na aktywność niektórych dzikich szczepów Kenku w późniejszych latach na terenach Kenku-Aku i na szczególnie znaczenie tego miasta we wierzeniach tej rasy, jednakże żadne z owych działań nie przyniosło takich skutków, których dowody moglibyśmy odnaleźć przy naszych współczesnych możliwościach archeologicznych. Kryzys rasy Kenku stał się faktem, a niegdyś potężne Kenku-Aku – wieczystym świadectwem rujnującej niezgody.


Nesioi

Pismo


- Przepraszam! – ryczał Eustennon przebijając się przez ożywiony tłum.

Coś było nie tak. Nawet w południe, w dzień targowy nigdy na oikemskim rynku nie było takiego ożywienia. Eustennon nie miał pojęcia, co się działo, ale miał zamiar się dowiedzieć. Odkąd jego armia musiała zarządzić odwrót na skutek żądania zdrajcy i jego Orkoi był stale nieswój. Najchętniej rozpocząłby odwet i odbił swego pana siłą, ale kupiec jasno określił konsekwencje takiego działania. Każde naruszenie terenu obozu orków równało się straceniu władcy.

Jednakże to nie koniec. Gdy Eustennon wrócił do Oikeme i przekazał straszną nowinę Radzie Miejskiej, radni podnieśli larum. Rozpoczęło się od oskarżeń o to, jakoby sam Eustennon porwał Króla Rybaka i chciał wymusić haracz za jego uwolnienie. Ale to był dopiero początek. Ostatecznie Rada prawie jednogłośnie stwierdziła, że Eustennon zaniedbał swoje obowiązki dotyczące ochrony władcy i powinien zostać pozbawiony rangi dowódcy. Reakcję starego wojskowego nietrudno było przewidzieć, żołnierzy, ślepo wpatrzonych w jego autorytet też.

Wojskowi uderzyli na pozbawione armii Oikeme i dokonali pacyfikacji Rady Miejskiej. Większą część radnych zabito, zaś pozostałych przy życiu uwięziono. Następnego dnai zaś Eustennon ogłosił, że Rada Miejska uległa kasacji, a on przejmuje władzę na czas oswobodzenia króla Trygajosa. W wypadku śmierci władcy, Eustennon obiecał ustąpić prawowitemu następcy. I tu zaczęły się schody.

Teoretyczny sukcesor, najstarszy syn Trygajosa, Hypattes, wraz z pułkiem sojuszników z wojska pojmał dwóch swoich braci i osadził w rodzinnej rezydencji, by nie przeszkodzili mu w osiągnięciu tronu. Inaczej sytuacja wyglądała z najmłodszym synem Króla, który zbiegł z miasta i słuch o nim zaginął. Miasto, jak i całe państwo, pozostało zatem w trudnej stagnacji pod władzą Eustennona, wobec której już zaczęła organizować się opozycja, zarzucając regentowi (jak sam się nazwał) uzurpację i bezprawne przejęcie władzy. Wielu powątpiewało w fakt, iż Król Rybak wciąż żyje, a Hypattes coraz wyraźniej domagał się od Eustennona oddania mu należnej władzy… do teraz.

Eustennon przepchnął się wreszcie przez tłum i stanął pośród swych żołnierzy.
- Melduj – rzekł do jednego z nich, zauważywszy, w pewnym szoku, wolno stojącego na rynku Orkoi.
- Mój panie…
- Ork mówić sam – zaczął przybysz. – My mieć do was wiadomość. Wasz Król żyć i mieć się dobrze. My proponować wam wymiana. Wasz Król za jedna wasza wioska. Wy oddać nam wioska, my oddać Wam Króla. Albo my zabić Króla i zabrać wioska. Wy wybierać.
Nastała głucha cisza. Eustennon popatrzył niepewnie na twarze swoich ludzi; szukał w nich podpowiedzi. Nadaremno.
- A co ze waszym przywódcą? – zapytał po jakimś czasie.
- Nesjajai nas nie obchodzić. Wy go zabrać razem z król.

Orkowa lojalność. Tfu. Eustennon był wyraźnie zmieszany. Cóż uczynić? Król Rybak jest ojcem narodu, lecz czy za tego ojca wolno sprzedać naród…? Jeżeli ten dzień mógł być dla Eustennona jeszcze lepszy, to taki się właśnie stał. Oto bowiem kroczył ku nim obstawiony strażą Hypattes…

EUSTENNON
  • Charyzmatyczny dowódca
  • Odwaga
  • Uczciwość
  • Porywczość
  • Honorowość

Tai’atalai

Taltuk był smutny… dlaczego wielki boski Taltuk był smutny, zapytacie zapewne. Otóż był smutny, bo wszystko mu obrzydło – ulubione jedzenie, napoje, krwawe rzezie niewinnych… nawet prywatny harem wydawał się jakby nudniejszy, bardziej gwarny, denerwujący.

Taiotlani zakaszlał. Od dłuższego czasu leżał w swym łożu. Nic mu się nie chciało już od kilku miesięcy. Quetz-hoi-atalai żyło swoim życiem, władca swoim. Rządzenie w sumie przestało go interesować. Reagował tylko w naprawdę ważnych sprawach. Przecież doznał w życiu już wszystkiego. Na tym świecie było zbyt… nudno, dla kogoś takiego jak Taltuk. Poza tym to w krzyżu łupnie, to stawy zatrzeszczą… Taiotlani zasnął ponownie. Z nudów.

***


Miasto zaś wcale nie było senne. Można być rzec, że wręcz przeciwnie, dało się wyczuć w powietrzu dziwne podniecenie. Odkąd Taltuk zaniemógł, kapłani mogli pozwolić sobie na więcej. Zaczęło się od niepozornej kłótni o to, kto ma się zajmować kontrolą na zielonoskórymi, którzy zaczęli się niedawno powoli przystosowywać do nowych warunków, a nawet mnożyć. Przybyszy zza morza było coraz więcej, a sprawa ich kontroli nie została do końca uregulowana. De iure byli własnością korony, lecz gdy kota nie ma myszy harcują…

A taką myszą był Przeor. Czteroręki ten, widząc niezdatność i niechęć władcy do rządzenia uznał, że jego „boskim i niezbywalnym obowiązkiem” jest sprawować pieczę nad niewolnikami zza mórz. Tym samym zebrał swych mnichów, którzy pochwycili zielonoskórych i zaprowadzili do fortecy w dżungli. Alarm na to oczywiście podnieśli pozostali kapłani i obrzuciwszy horimtulai i ich przełożonego klątwami (na co oni nie pozostali dłużni), ogłosili iż Przeor targnął się na własność Boskiego Taltuka i najwyższy czas sprowadzić ich do pionu.

A dokonać tego mieli już niebawem. Podczas szeregu kazań wygłaszanych na rynku, formalnie obalili oni rzekomo heretyckie tezy gekatzai i wezwali lud do drugiej świętej wojny o wyplenienie herezji z narodu. Ich starania, najpierw słowne, a potem poparte czynem zbierania ochotników do armii, nie umknęły uwadze horimtulai, którzy ogłosili starowiernych kapłanów przeciwnikami proroka Kat’zai i wezwali swoich sympatyków do przybycia do twierdzy, gdzie, jeżeli nastąpi taka potrzeba, będą się bronić do ostatniej kropli krwi. Napięta sytuacja wewnętrzna dała się we znaki wszystkim w Siedliszczu, wszystkim poza jedną osobą…

***


Taltuka przebudziło krótkie pukanie do drzwi. Zwymiotował. Był blady i koszmarnie znudzony. Cokolwiek to było, co wczoraj podał mu jeden z kapłanów, okazało się niespecjalnie pożywne. Chyba czas pozbawić kogoś łba. Albo którejś z rąk. Albo i rąk i łba. Albo…

Pukanie powtórzyło się. Taltuk przewrócił oczyma. Wyrzekł znuuudzonym, beznamiętnym tonem.

- Wejść.
-Witaj, ojcze, Boski Taltuku!

Jego anok podszedł do łoża. Delikatnie, prawie niezauważalnie skrzywił się widząc stan swego ojca i czując zapach, jaki go otaczał. W przeciągu sekndy jednak uśmiech wrócił na jego młode lica.

- Proszę, ojcze. Przygotowałem dla ciebie napój o doprawdy niezwykłych właściwościach…

Ulliari

Grimmbald wdrapywał się z trudem po schodach. Był już straszliwie zdyszany. W jakim celu ktoś dobudował do królewskiego pałacu wieżę, pozostawało tajemnicą. Chyba na wypadek takiej właśnie sytuacji. Para królewska nierównym tempem wbiegała na jej szczyt.

- Co… ja… mam… tam… właściwie… zrob – zapytał, lecz przerwało mu potknięcie się o stopień. Jego żona na całe szczęście dysponowała lepszym refleksem od męża.
- Ech.. – westchnęła, pomagając mu wstać – Idź pokrzepić swoich żołnierzy dobrym słowem przywódcy. Chyba stać cię na to, prawda?
- Tak… mam nadzieję.

Byli już prawie na samym szczycie. Towarzyszka Grimmbalda otwarła przed nim klapę, prowadzącą na szczyt.
- Właź i nie marudź – rozkazała.

Grimmbald nie zamierzał się kłócić. Momentalnie zapomniał o przykrej uwadze, gdy przed jego obliczem stanęło zgromadzone na jego cześć wojsko. Pot pojawił się na jego czole.

- Chwała archontowi! – zakrzyknęli wojowie.
- Eee.. – odrzekł im Grimmbald. – No więc, ja chciałbym teraz, eee…
Nagle poczuł, że coś go chwyciło z tyłu za szatę. Nie zdążył się odwrócić, gdy ta sama siła zwaliła go na podłogę, a następnie poturlała w kierunku krańca wieży. Przez tłum przeszedł szmer.

- Leć na pysk, niezdaro! – wrzasnęła żona Grimmbalda.
I wtedy coś się zmieniło.
- Sama leć, głupia! – ryknął archont jak nigdy i niespodziewanymi pokładami siły przerzucił swą żonę nad głową tak, że spadła wprost na zaostrzone miecze jego żołnierzy. Najpierw rozległ się głośny pomruk wśród tłumu, potem na wieżę wpadli strażnicy i już chcieli podnieść archonta, gdy ten gestem dłoni nakazał im odejść. Oni, lekko zszokowani, odsunęli się od władcy, który wstał, zachwiał się nieco, poprawił szyszkową koronę i zawył silnym, męskim, niespodziewanym głosem.

- Do boju!

Krzyk poniósł się po całej chyba znanej Ulliari krainie. A zaraz za nim, rozległ się radosny, nieposkromiony chór żołnierzy, wieszczących zwycięstwo jedynego prawdziwego władcy Sluepburga.

Grimmbald traci cechę „Niezdarność”, zyskuje cechę „Inspirujący dowódca”

***

Nigdy w swej niekrótkiej już przecie historii, Sluepburg nie widział tyle krwi. Na ulicach, w domach, ba, nawet w pałacu. Środowisko się oczyściło. Zostali tylko ci, którzy zostać powinni. Patrioci.

Grimmbald siedział na tronie, lecz inaczej niż zawsze. Dumniej. Pewniej. Nie patrzył już smutno na własne kolano, lecz rzucał śmiałe spojrzenie swym doradcom. Otaczała go cisza. Nikt nie śmiał odezwać się bez zgody zwycięskiego archonta. Wtem w drzwiach stanął jeden z najbliższych radców władcy i spoglądając niepewnie w stronę tronu wszedł do sali. Grimmbald kiwnął głową, żeby mówił.

- Mój panie – schylił się do podłogi. – Donoszę, co następuje – wszystkie wojska wroga rozbite. Nieliczni żywi zapadli głęboko w lasy lub są aktualni poddawani torturom, celem zdobycia ważnych informacji. Kopalnia na północy funkcjonuje sprawnie, rzemieślnicy z radością przesyłają ci panie, ten prosty wytwór ich pracy

Nie przestając się kłaniać, podał archontowi niewielki, srebrny kielich.

- … jednakże są i sprawy wymagające twej uwagi, najwyższy. Zaczynając zgodnie z priorytetami – pojmaliśmy twego brata, Hordalaana, czekamy na twą decyzję dotyczącą jego osoby. Nie udało nam się pochwycić Starca, zbiegł jakimś niepojętym sposobem, gdy nasze wojska go otoczyły. Zostawił jednak swe koboldy, które prawie wszystkie wybiliśmy w pień. Wraz z końcem wojny odnotowujemy, mój archoncie, niespodziewaną ilość podejrzanych, nagłych zgonów poprzedzonych wychudzeniem. Sądzimy, iż jest to efekt braków w pożywieniu i czystej wodzie po wojnie, lecz niektórzy są tym faktem poważnie zaniepokojeni. Oddajemy nasze obawy jednak twej woli. Twój brat, panie, Finnain, zmarł tej nocy w malignie. Niech leśne duchy przyjmą jego duszę. W sprawie tablicy twego brata, archoncie, udało nam się ją rozszyfrować, dzięki szyfrowi, który dostarczył nam po bitwie twój brat, Hordalaan. Treścią tablicy jest:

Chrząknął.

Niech jasnym i potwierdzonym w piśmie będzie fakt, iż ja, Hordalaan, syn archontowy i prawowity następca tronu mego ojca, zawieram sojusz wojskowy z człowiekiem, który każe zwać się Starcem. Starzec ów przyobiecuje mi wsparcie swych koboldów podczas wojny pod warunkiem jednak, że po wygranej złożę mu hołd i pozwolę z pomocą sztuki jego, mi osobiście nieznanej, przejąć kontrolę na pobożnym ludem Ulliari. Niech świadkiem tych słów będą mi leśne duchy.

Doradca skończył. Patrzył na twarz Grimmbalda, lecz nie był z niej nic w stanie wyczytać. Brakło na niej dawnych oznak strachu i niepewności. Brakło zagubienia i sennej nieobecności. Nie, Grimmbald nie był już ofiarą. Grimmbald od dziś stał się myśliwym, który właśnie ruszał na łowy.
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 09-04-2015 o 16:16.
MrKroffin jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172