- I co myślisz? - odezwał się gdy samochód ponownie wjechał w rzadki las skąpany w chylącym się powoli ku zachodowi słońcu.
Nie odpowiedziała od razu. Spojrzenie miała wbite w szybę za którą mijały ich przydrożne drzewa. Nie ponaglał jej. Choć wolał usłyszeć jej głos. Zamiast ciszy, w której przyczaiła się nieznośna obawa o Arnolda. Włączył radio, z którego od razu popłynęły lekkie dźwięki wieczornych przebojów. Zważywszy na kończący się właśnie mniej znany i nieco senny kawalek beatlesów, był to pewnie jakiś przegląd przebojów minionych lat.
- Nie wiem. Zmęczona jestem - odparła w końcu jakby jego pytanie z opóźnieniem do niej dotarło. Też był. Choć przecież za wiele dziś nie zrobili. Upał jednak nie był bez znaczenia. - Po prostu Dan… - pokręciła głową podnosząc głos - wizyta u tych dwóch mężczyzn sprawiła, że już sama nie jestem pewna tego co widziałam. Wiem, że to była ona. Ale… to jest jak jakieś dwa światy. Ten prawdziwy, nasz z Chicago. I ten ich. Pijaczków, szczurowatych wypychaczy i nawiedzonych domów. I ta jego straszna żona. Wiesz przez chwilę naprawdę miałam wrażenie, że…
Urwała tracąc jakby dech. Westchnęła.
- Przepraszam Dan, ale nie wiem, czy to mnie nie przerasta.
Obejrzał się na nią tylko na chwilę. Droga przez las kręciła meandrami. Wycinął w jej kierunku dłoń by ująć ją za rękę. Po czym tak jak i ona z początku nie rzekł nic. Ale tylko z początku.
- Jeśli Ciebie przerośnie, to nas wszystkich przerośnie Meg. Bo ja sam z nimi tego nie dam rady pociągnąć. - jakoś paskudnie mu te jego własne słowa zabrzmiały. “Nie dam rady”. Skrzywił się - Nie powinienem Ci tego mówić. Wyszło jak szantaż, że będziesz mieć nas na sumieniu… Nie martw się. A już napewno nie na zapas. Wiesz, mam ten sam problem. I wiem i nie wierzę. Ale staram się do tego podchodzić tak jak do tej pory z innymi problemami. Każdy skądś się bierze. I zwykle odkrycie tego jest jednoznaczne ze znalezieniem rozwiązania. I będę szukał aż znajdę Meg. Pomieszkacie trochę w motelu z dzieciakami. I tyle. Będzie dobrze. Damy radę.
- I co zamierzasz? - zapytała nie zdając się nijak przekonana - Znaleźć logiczną przyczynę nawiedzenia przez duchy? Dan, duchy należą do fikcji dlatego, że nie istnieją. To nie błąd w równaniu, czy cieknący kran. To coś czego nie ma. Nawet ten Harper to powiedział! To nie duchy!
- Nie duchy. Tylko dręczące nas demony. Tak powiedział. A dręczący mnie demon to pytanie jakim jestem ojcem. On nie zrobi nikomu krzywdy Meg. Co najwyżej może się głośno ze mnie śmiać.
Odruchowo przyśpieszył po czym kontynuował.
- Wszystkie pierwsze obecności miały miejsce około wpółdo czwartej w nocy. I to z tego co pamiętam, to z dnia na dzień, minuta po minucie. W tym jest jakaś zależność. Jakiś schemat. Nie wiem jeszcze co dokładnie, ale wiem, że ze wszystkich domów w okolicy, tylko w naszym straszy. Czy przez Hortona? Nie. Troy Harper powiedział, że ten dom go zmienił. Coś innego musi wyróżniać to miejsce i syn chicagowskiego gangstera nie miał z tym nic wspólnego. To musiało być coś wcześniej. Może nawet dużo wcześniej. Steve już drugiego dnia słyszał na poddaszu głos po francusku. A potem to całe Maudit. Pierwszy wiek istnienia Indiany to francuski kolonializm…
- Starczy. Przestań Dan. Przestań na dziś. Proszę…
Przestał. Odwiózł ją do motelu. Jake już był. Steve i Maddy, do który zadzwonił, mieli wrócić niedługo. Pojechał do Domu.
***
Na miejscu nie zastał Arnolda. Posiadłość była zamknięta i pusta. Nieprzyjemnie pusta. Nawet bardzo nieprzyjemnie. W pierwszym odruchu obszedł Dom na wszelki wypadek. Nadal jednak nie znajdując nigdzie śladu ojca. Za to upewniając się, że kurtka Arnolda i buty nie są na swoim miejscu. Nie było jeszcze bardzo późno. Pewnie poszedł na spacer. I tą myślą się uspokajając, Daniel zjadł coś na zimno na kolację i zagłębił się w lekturze internetu i historii Plymouth…
Gdy ponownie spojrzał na zegarek, dochodziła 22 i było już po zmroku. I to odkrycie sprawiło, że poczuł jak zimne ciarki przechodzą mu po karku. Arnold nadal nie wrócił.
Cholera!
Nie powinien… Cholera, cholera!
Zabrał telefon, latarkę i ruszył na obejście posesji, do pomostu i generalnie w każde miejsce gdzie rzucił mu się wcześniej w oczy tata. Jeśli to nic nie da, zadzwoni po Steve’a z Chienem.