Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-03-2015, 01:13   #52
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- I co myślisz? - odezwał się gdy samochód ponownie wjechał w rzadki las skąpany w chylącym się powoli ku zachodowi słońcu.
Nie odpowiedziała od razu. Spojrzenie miała wbite w szybę za którą mijały ich przydrożne drzewa. Nie ponaglał jej. Choć wolał usłyszeć jej głos. Zamiast ciszy, w której przyczaiła się nieznośna obawa o Arnolda. Włączył radio, z którego od razu popłynęły lekkie dźwięki wieczornych przebojów. Zważywszy na kończący się właśnie mniej znany i nieco senny kawalek beatlesów, był to pewnie jakiś przegląd przebojów minionych lat.
- Nie wiem. Zmęczona jestem - odparła w końcu jakby jego pytanie z opóźnieniem do niej dotarło. Też był. Choć przecież za wiele dziś nie zrobili. Upał jednak nie był bez znaczenia. - Po prostu Dan… - pokręciła głową podnosząc głos - wizyta u tych dwóch mężczyzn sprawiła, że już sama nie jestem pewna tego co widziałam. Wiem, że to była ona. Ale… to jest jak jakieś dwa światy. Ten prawdziwy, nasz z Chicago. I ten ich. Pijaczków, szczurowatych wypychaczy i nawiedzonych domów. I ta jego straszna żona. Wiesz przez chwilę naprawdę miałam wrażenie, że…
Urwała tracąc jakby dech. Westchnęła.
- Przepraszam Dan, ale nie wiem, czy to mnie nie przerasta.
Obejrzał się na nią tylko na chwilę. Droga przez las kręciła meandrami. Wycinął w jej kierunku dłoń by ująć ją za rękę. Po czym tak jak i ona z początku nie rzekł nic. Ale tylko z początku.
- Jeśli Ciebie przerośnie, to nas wszystkich przerośnie Meg. Bo ja sam z nimi tego nie dam rady pociągnąć. - jakoś paskudnie mu te jego własne słowa zabrzmiały. “Nie dam rady”. Skrzywił się - Nie powinienem Ci tego mówić. Wyszło jak szantaż, że będziesz mieć nas na sumieniu… Nie martw się. A już napewno nie na zapas. Wiesz, mam ten sam problem. I wiem i nie wierzę. Ale staram się do tego podchodzić tak jak do tej pory z innymi problemami. Każdy skądś się bierze. I zwykle odkrycie tego jest jednoznaczne ze znalezieniem rozwiązania. I będę szukał aż znajdę Meg. Pomieszkacie trochę w motelu z dzieciakami. I tyle. Będzie dobrze. Damy radę.
- I co zamierzasz? - zapytała nie zdając się nijak przekonana - Znaleźć logiczną przyczynę nawiedzenia przez duchy? Dan, duchy należą do fikcji dlatego, że nie istnieją. To nie błąd w równaniu, czy cieknący kran. To coś czego nie ma. Nawet ten Harper to powiedział! To nie duchy!
- Nie duchy. Tylko dręczące nas demony. Tak powiedział. A dręczący mnie demon to pytanie jakim jestem ojcem. On nie zrobi nikomu krzywdy Meg. Co najwyżej może się głośno ze mnie śmiać.
Odruchowo przyśpieszył po czym kontynuował.
- Wszystkie pierwsze obecności miały miejsce około wpółdo czwartej w nocy. I to z tego co pamiętam, to z dnia na dzień, minuta po minucie. W tym jest jakaś zależność. Jakiś schemat. Nie wiem jeszcze co dokładnie, ale wiem, że ze wszystkich domów w okolicy, tylko w naszym straszy. Czy przez Hortona? Nie. Troy Harper powiedział, że ten dom go zmienił. Coś innego musi wyróżniać to miejsce i syn chicagowskiego gangstera nie miał z tym nic wspólnego. To musiało być coś wcześniej. Może nawet dużo wcześniej. Steve już drugiego dnia słyszał na poddaszu głos po francusku. A potem to całe Maudit. Pierwszy wiek istnienia Indiany to francuski kolonializm…
- Starczy. Przestań Dan. Przestań na dziś. Proszę…
Przestał. Odwiózł ją do motelu. Jake już był. Steve i Maddy, do który zadzwonił, mieli wrócić niedługo. Pojechał do Domu.

***

Na miejscu nie zastał Arnolda. Posiadłość była zamknięta i pusta. Nieprzyjemnie pusta. Nawet bardzo nieprzyjemnie. W pierwszym odruchu obszedł Dom na wszelki wypadek. Nadal jednak nie znajdując nigdzie śladu ojca. Za to upewniając się, że kurtka Arnolda i buty nie są na swoim miejscu. Nie było jeszcze bardzo późno. Pewnie poszedł na spacer. I tą myślą się uspokajając, Daniel zjadł coś na zimno na kolację i zagłębił się w lekturze internetu i historii Plymouth…
Gdy ponownie spojrzał na zegarek, dochodziła 22 i było już po zmroku. I to odkrycie sprawiło, że poczuł jak zimne ciarki przechodzą mu po karku. Arnold nadal nie wrócił.
Cholera!
Nie powinien… Cholera, cholera!
Zabrał telefon, latarkę i ruszył na obejście posesji, do pomostu i generalnie w każde miejsce gdzie rzucił mu się wcześniej w oczy tata. Jeśli to nic nie da, zadzwoni po Steve’a z Chienem.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline