Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-03-2015, 20:58   #51
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Steven&Maddison

Maddie pomachała Indianinowi na pożegnanie.
- Bardzo dziękujemy za pomoc - jej uśmiech odzwierciedlał wdzięczność jak i sympatię jaką podskórnie poczuła do Harrolda. Wysłuchała brata i gorliwie pokiwała głową na jego propozycję. Wskoczyli do samochodu, z klimatyzacji buchnęła ożeźwiająca fala chłodu.

- Mam nadzieję, że ta Irene będzie w stanie nam pomóc - Maddison nachyliła się nad radiem szukając jakiejś znośnej stacji i po chwili z głośników sączył się znany rytmiczny klasyk.

Muzyka

Dziewczyna od razu zaczęła nucić pod nosem tekst i wyklepywać na udach melodię.
Droga nie była za bardzo ruchliwa. Prowadziła przez rolnicze okolice. Mijali samotne farmy, pola uprawne, lasy i kilka razy widzieli taflę jakiegoś jeziora. Adres znaleźli dość szybko. Ulica była boczną odnogą jednej z głównych alei miasteczka.

Dom był zwykły, drewniany, z gankiem nad którym zwisała amerykańska flaga. Przed domem stał niewielki samochodzik w cytrynowożółtym kolorze. Okna były pootwierane na prawie całą szerokość i sączył się z nich pyszny aromat parzonej kawy i pieczonego ciasta.

Madison mimowolnie zaburczalo w brzuchu. W zasadzie zbliżała się pora lunchu i nie miałaby nic przeciwko jego wersji na słodko.
- Okolica musi być spokojna - wywnioskowała wskazując na otwarte na oścież okna. - Zapukajmy.

- Poczekasz chwilkę? - spytał wyjmując paczkę papierosów. - Muszę zapalić.
Odpalił zapałkę i zaciągnął się dymem.
- Świetnie dajesz sobie radę - wyartykułował to, o czym ciągle myślał. - Myślisz, że wygramy z tym?

- Nie ma innej opcji - wyciągnęła rękę w stronę paczki fajek. Skoro Steve zamierzał zapalić to ona również. - Przeprowadzka nie wchodzi w grę. Musimy ustalić dlaczego dom jest nawiedzony i jak to odwrócić.

W pierwszym odruchu chciał wyciągnąć do niej rękę, jednak chwilę później z namysłem schował paczkę w wewnętrznej kieszeni.
- Obiecałem ojcu - powiedział odwracając wzrok. - Zresztą - rzucił na wpół wypalony papieros i przygniótł czubkiem buta - sam też powinienem rzucić. Okropny nałóg. Chodźmy już - nie dał jej czasu na protesty, ruszając w kierunku domu. Maddie wzruszyła ramionami i ruszyła za nim. Poczekała aż brat zastuka we framugę i sama zawołała.

- Pani Irene? Jest pani w domu?
Muzyka grała dość głośno. Jeżeli gospodyni była w domu mogła ich nie usłyszeć. Po drugiej próbie jednak dało się słyszeć kobiecy głos.
- Kto tam? - dochodzący zza drzwi.

- Steven i Maddison Craven. Chyba się nie znamy. Harold Twinoak dał nam pani adres. Możemy porozmawiać?

- Oczywiście. Proszę - drzwi otworzyły się i stanęli oko w oko z gospodynią, którą okazała się być starsza już kobieta, zapewne po sześćdziesiątce, siedząca na wózku inwalidzkim.
Zgrabnie wycofała wózek robiąc im wejście.

- Wchodźcie. Nie ściągajcie butów. Napijecie się czegoś? Mam świeżo zmrożoną lemoniadę. Własnej roboty. Sąsiedzi mówią, że jest naprawdę dobra, chociaż ja lubię dość kwaśną.

- Ja chętnie, dziękuję - sapnął Steve. - Pogoda jest… heh… nie do wytrzymania.
Maddison zawtórowała mu energicznymi skinięciami.

Z korytarza można było się dostać prosto do kuchni, połączonej w jedno z salonem. Mieszkanie nie miało zbyt wiele mebli, zapewne po to, by lepiej poruszać się na wózku. Pierwsze, co rzucało się w oczy to półki z mnóstwem książek i obrazy na ścianach. Głównie pejzaże. Chłopak spojrzał się im przelotnie ale były to te tanie, produkowane w dużej ilości malowidła, jakie chętnie kupują ludzie. Nie przedstawiały specjalnej wartości. Bliżej jednak przyjrzał się grzbietom książek. Zbiory oscylowały w tematyce etyki, kultuoznawstwa, poezji, dramatu czy teatru.

- Siadajcie, proszę - gospodyni podjechała do lodówki i wyjęła z niej dzbanek z żółtą cieczą. - Młody człowieku, pomożesz mi? Szklanki są w kuchni, o tam - wskazała dłonią. - Co tam u Harolda? Dalej zajmuje się sklepem czy w końcu zdecydował się oddać go synowi?

- Jasne - zniknął w kuchni, by po chwili wrócić ze szkłem. - Tak, zdaje się, że ta praca sprawia mu tyle satysfakcji, że niechętnie z niej zrezygnuje. Ma stałą klientelę i większość z nich odwiedza go być może po części z sentymentu, lub żeby po prostu przy okazji uciąć miłą pogawędkę. Nie można też nie docenić wiedzy Harolda.

Rozstawił szklaneczki na blacie niskiego, stołu po czym zajął miejsce obok siostry.
- Dużo pani czyta…
- Owszem. Bardzo lubię książki. Prawie tak bardzo, jak ludzi.

Nalała im lemoniady przyglądając się ciekawie. Maddie łapczywie przyssała się do szklanki rozglądając się po wnętrzu.
- Przyjechaliście tutaj na wakacje? - zapytała w końcu.

- Niezupełnie… - rzucił niepewne spojrzenie na siostrę. Za każdym razem gdy zaczynali mówić o domu Hortonów, wszyscy albo patrzyli na nich dziwnie albo odwracali się od nich. - Harold powiedział nam - zaczął ostrożnie - że interesuje się pani historią. Szczególnie zaś historią okolicy.

- Czy może nam pani coś opowiedzieć o rdzennych mieszkańcach - rzucił na oślep temat, - o ludzie Tamaroa, który zajmował okolice Plymouth? Szczególnie interesują nas… ehhh… może zabrzmi to dziwnie… temat klątw. Wie pani, czarne kruki, duchy…

- Ciekawy dobór tematyki. Gdyby to nie były wakacje, pomyślałabym, że chodzi o wypracowanie lub esej do szkoły. A ta. Mogę spytać. skąd takie nietypowe zainteresowania u dwójki tam młodych ludzi?

- Bo my mieszkamy w nawiedzonym domu - wypaliła wprost Maddison, która odstawiła na stół pustą szklankę. Nastolatka nie widziała powodu aby nie być ze starszą panią szczera. - W domu Hortona. Widzi pani, odkąd się tam wprowadziliśmy nadal dzieją się tam dziwne rzeczy. Mają związek z krukami i chyba tym co przytrafiło się tutaj Indianon. My nie bardzo mamy możliwość się stamtąd wyprowadzić więc musimy to rozkminić… znaczy… dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi i jak temu zaradzić, bo jeśli tego nie zrobimy skończymy jak ta poprzednia biedna rodzina, która się nawzajem pozabijała. I żeby pani nas źle nie zrozumiała, jesteśmy kochającą się rodziną i nigdy z własnej woli byśmy przeciwko sobie nie stanęli, ale ten dom… jakby to powiedzieć… miesza nam w głowach. Nie chcę pani wystraszyć, po prostu jestem szczera i zrozumiem jeśli mi pani nie uwierzy, ale może chociaż i tak nam udzieli kilku odpowiedzi, choćby dlatego żeby nie mieć nas później na sumieniu, jak któregoś dnia otworzy pani lokalną gazetę a tam będzie straszył nagłówek o rzezi w domu na wzgórzu - Maddie zakończyła przydługi wywód i jak gdyby nigdy nic dolała sobie lemoniady.
Steven westchnął tylko i czekał na reakcję.

Starsza kobieta uśmiechnęła się smutno, z powagą.
- Na duchach się nie znam. Chociaż wiem, kto się zna i jeżeli faktycznie wierzycie w to, że dom nawiedzają zmarli mogę zadzwonić i umówić wam spotkanie.
Upiła mały łyczek lemoniady.

- O domu Hortona słyszałam. Krążą o nim paskudne opowieści. Niektórzy uważają, że tam straszy. Inni, że jakaś siła uwięziona w tym miejscu zmusza ludzi do robienia strasznych rzeczy. Słyszałam też miejską opowieść o tym, że budując dom stary Adam Horton zamordował kilku włóczęgów. Faktycznie, prowadzono nawet federalne śledztwo w sprawie zniknięcia kilku ludzi w tym samym czasie, kiedy Horton się budował, lecz niczego nie powiązano. Inne opowieści sugerują, że Adam doszedł do swojej fortuny zawierając pakt z jakimś demonem czy inną siłą z nieznanej nam sfery istnienia. I że zapłacił za to najwyższą cenę. Ale to tylko opowieści. Trudno uwierzyć, że jest w nich chociaż odrobina prawdy. Wnioskując jednak po tym, co panienka powiedziała, skłonna jestem przypuszczać, że wy ze mną się nie zgodzicie w tej kwestii. Czyż nie?

- Federalne śledztwo? - Maddie nie kryła zdziwienia. - To rzeczywiście poważna sprawa… Nie pamięta pani przypadkiem kto je prowadził? Może szeryf mógłby nam pomóc…
Dziewczyna zdjęła czapkę z daszkiem i zmierzwiła wilgotne od potu włosy.

- I oczywiście, że się nie zgadzamy. To znaczy, mamy znaczne powody sądzić, że to nie tylko miejskie legendy i opowiastki o duchach. Proszę pani, coś mnie wczoraj wywlekło z łózka za nogę i proszę mi wierzyć, nie zmyślam, Steve sam widział. Ale proszę nam powiedzieć coś więcej o powiązaniu Hortona z Indianami. No i czemu w zasadzie czerwonoskórzy mieliby się mścić, bo z tego co już się dowiedzieliśmy to w ich wierzeniach w tym dopomagają kruki. W zemście z zaświatów.

- Drogie dziecko - kobieta uśmiechnęła się przyjaźnie - Adam Horton budował swój dom w latach pięćdziesiętych albo sześcdziesiątych. Byłam wtedy małą dziewczynką. Nie sądzę by żył ktoś, kto prowadził te ważne śledztwo. Co do Indian, nie mam pojęcia czemu duchy Indian, załóżmy że to one, miałyby mścić się na Hortonie czy ludziach mieszkajacych w naszym hrabstwie. To znaczy powodów mieliby naprawdę sporo, gdyby poszperać w historii. Kolonizatorzy traktowali rdzennych mieszkańców, jak zwierzęta. Nie oszczędzali nikogo. Ani kobiet, ani dzieci. Mordując i przeganiając coraz dalej na zachód. Ale dlaczego Horton lub jego dom? Nie wiem. Naprawdę.

- Musiałby zrobić coś niezwykłego - zastanawiał się na głos Steven, - coś, co daleko wykraczało poza zwykły mord. Może dom stoi na jakimś świętym miejscu indian? Czy rdzenni mieszkańcy nigdy nie zgłaszali co do tego terenu roszczeń? Albo nie zginął jakiś duchowy przywódca ich plemienia, szaman? Sam nie wiem…

- Nic mi o czymś takim nie wiadomo - pokręciła głową starsza kobieta. - Ale mogę poszperać w tym temacie. To nawet ciekawe wyzwanie.

- Bylibyśmy wdzięczni za każdą pomoc - Maddie przyjęła błagalny wyraz twarzy. - A o kim pani mówiła, że zna się na duchach? I ewentualnie mogłaby nam pani umówić spotkanie?

- Oczywiście. Dam wam wizytówkę i umówię spotkanie na jutro. Może być?

- Będziemy wdzięczni - podziękowała nastolatka. - Kim będzie ta osoba? Jakiś lokalny kaznodzieja?

- Nie. Nie ma nic wspólnego z kościołem czy religią. To raczej taki badacz nieznanego.

- To bardzo miłe z pani strony, że nas pani wysłuchała - rzekł Steven wstając - Dziękujemy za lemoniadę, była pyszna.

- Miło było was gościć. Możecie przychodzić, kiedy tylko poczujecie taką potrzebę. to otwarty dom. wszyscy miejscowi o tym wiedzą.

Maddie pomachała kobiecie na pożegnanie. Dopiero w wozie, kiedy Steven uruchomił silnik pozwoliła sobie na komentarz.

- Sama nie wiem… Mam poczucie niedosytu. Wskóraliśmy coś w ogóle czy była to strata czasu?

- Mam wrażenie, że jesteśmy jak ten ping pong podczas meczu tenisa stołowego - odpowiedział Steven i zapuścił silnik. Ruszyli w stronę motelu. Póki ojciec nie zmieni zdania co do ich powrotu zamierzali nocować w wynajętym pokoju, z dala od upiorów, kruków i żyletek samych podcinających żyły.
 
liliel jest offline  
Stary 16-03-2015, 01:13   #52
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- I co myślisz? - odezwał się gdy samochód ponownie wjechał w rzadki las skąpany w chylącym się powoli ku zachodowi słońcu.
Nie odpowiedziała od razu. Spojrzenie miała wbite w szybę za którą mijały ich przydrożne drzewa. Nie ponaglał jej. Choć wolał usłyszeć jej głos. Zamiast ciszy, w której przyczaiła się nieznośna obawa o Arnolda. Włączył radio, z którego od razu popłynęły lekkie dźwięki wieczornych przebojów. Zważywszy na kończący się właśnie mniej znany i nieco senny kawalek beatlesów, był to pewnie jakiś przegląd przebojów minionych lat.
- Nie wiem. Zmęczona jestem - odparła w końcu jakby jego pytanie z opóźnieniem do niej dotarło. Też był. Choć przecież za wiele dziś nie zrobili. Upał jednak nie był bez znaczenia. - Po prostu Dan… - pokręciła głową podnosząc głos - wizyta u tych dwóch mężczyzn sprawiła, że już sama nie jestem pewna tego co widziałam. Wiem, że to była ona. Ale… to jest jak jakieś dwa światy. Ten prawdziwy, nasz z Chicago. I ten ich. Pijaczków, szczurowatych wypychaczy i nawiedzonych domów. I ta jego straszna żona. Wiesz przez chwilę naprawdę miałam wrażenie, że…
Urwała tracąc jakby dech. Westchnęła.
- Przepraszam Dan, ale nie wiem, czy to mnie nie przerasta.
Obejrzał się na nią tylko na chwilę. Droga przez las kręciła meandrami. Wycinął w jej kierunku dłoń by ująć ją za rękę. Po czym tak jak i ona z początku nie rzekł nic. Ale tylko z początku.
- Jeśli Ciebie przerośnie, to nas wszystkich przerośnie Meg. Bo ja sam z nimi tego nie dam rady pociągnąć. - jakoś paskudnie mu te jego własne słowa zabrzmiały. “Nie dam rady”. Skrzywił się - Nie powinienem Ci tego mówić. Wyszło jak szantaż, że będziesz mieć nas na sumieniu… Nie martw się. A już napewno nie na zapas. Wiesz, mam ten sam problem. I wiem i nie wierzę. Ale staram się do tego podchodzić tak jak do tej pory z innymi problemami. Każdy skądś się bierze. I zwykle odkrycie tego jest jednoznaczne ze znalezieniem rozwiązania. I będę szukał aż znajdę Meg. Pomieszkacie trochę w motelu z dzieciakami. I tyle. Będzie dobrze. Damy radę.
- I co zamierzasz? - zapytała nie zdając się nijak przekonana - Znaleźć logiczną przyczynę nawiedzenia przez duchy? Dan, duchy należą do fikcji dlatego, że nie istnieją. To nie błąd w równaniu, czy cieknący kran. To coś czego nie ma. Nawet ten Harper to powiedział! To nie duchy!
- Nie duchy. Tylko dręczące nas demony. Tak powiedział. A dręczący mnie demon to pytanie jakim jestem ojcem. On nie zrobi nikomu krzywdy Meg. Co najwyżej może się głośno ze mnie śmiać.
Odruchowo przyśpieszył po czym kontynuował.
- Wszystkie pierwsze obecności miały miejsce około wpółdo czwartej w nocy. I to z tego co pamiętam, to z dnia na dzień, minuta po minucie. W tym jest jakaś zależność. Jakiś schemat. Nie wiem jeszcze co dokładnie, ale wiem, że ze wszystkich domów w okolicy, tylko w naszym straszy. Czy przez Hortona? Nie. Troy Harper powiedział, że ten dom go zmienił. Coś innego musi wyróżniać to miejsce i syn chicagowskiego gangstera nie miał z tym nic wspólnego. To musiało być coś wcześniej. Może nawet dużo wcześniej. Steve już drugiego dnia słyszał na poddaszu głos po francusku. A potem to całe Maudit. Pierwszy wiek istnienia Indiany to francuski kolonializm…
- Starczy. Przestań Dan. Przestań na dziś. Proszę…
Przestał. Odwiózł ją do motelu. Jake już był. Steve i Maddy, do który zadzwonił, mieli wrócić niedługo. Pojechał do Domu.

***

Na miejscu nie zastał Arnolda. Posiadłość była zamknięta i pusta. Nieprzyjemnie pusta. Nawet bardzo nieprzyjemnie. W pierwszym odruchu obszedł Dom na wszelki wypadek. Nadal jednak nie znajdując nigdzie śladu ojca. Za to upewniając się, że kurtka Arnolda i buty nie są na swoim miejscu. Nie było jeszcze bardzo późno. Pewnie poszedł na spacer. I tą myślą się uspokajając, Daniel zjadł coś na zimno na kolację i zagłębił się w lekturze internetu i historii Plymouth…
Gdy ponownie spojrzał na zegarek, dochodziła 22 i było już po zmroku. I to odkrycie sprawiło, że poczuł jak zimne ciarki przechodzą mu po karku. Arnold nadal nie wrócił.
Cholera!
Nie powinien… Cholera, cholera!
Zabrał telefon, latarkę i ruszył na obejście posesji, do pomostu i generalnie w każde miejsce gdzie rzucił mu się wcześniej w oczy tata. Jeśli to nic nie da, zadzwoni po Steve’a z Chienem.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 17-03-2015, 14:04   #53
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DANIEL

Dom Cravenów, ich dom, był światłem w ciemnościach, ponieważ opuszczając domostwo Daniel zostawił większość świateł zapalonych.

Obszedł najbliższą okolicę, zaimprowizowane pole golfowe, pomost na którym Arnold zwykł przesiadywać, a nawet zapuścił się na ścieżkę do pobliskiego lasu, lecz nigdzie nie znalazł nawet śladu obecności ojca.

Coraz bardziej zaniepokojony zadzwonił po Stevena. Nos Chiena mógł w tym przypadku pomóc w tropieniu zagubionego ojca.

Daniel czuł się paskudnie. Wyczerpany. Zmęczony. To już druga noc, podczas której ganiał po krzakach z latarką szukając kogoś bliskiego z rodziny. W tym przypadku miał tylko nadzieję, że wszystko zakończy się tak samo fortunnie.
Kiedy zrobiło się już za ciemno, by samotnie kontynuować poszukiwania, Daniel wybrał telefon do Steva i wyłuszczył swoją prośbę.

Kiedy się rozłączył i wracał do domu zobaczył, że światło w jednym z pokojów na piętrze, chyba w tym należącym do Maddie zapala się i gaśnie, jakby ktoś bawił się włącznikiem światłą. Z nadzieją, że to Arnold zdziecinniał do reszty i ukrył się, podobnie jak wcześniej gdzieś w domu, Daniel ruszył do domu.
Kiedy jednak zamknął za sobą drzwi i wszedł na górę, do pokoju Maddie, światło już nie mrugało, a pokój podobnie jak reszta domu, były zupełnie puste.

Czując się mocno nie swojo Daniel włączył telewizor, zapalił wszystkie światła w salonie i wsłuchując się w pracujące deski, oczekiwał przyjazdu syna.

Chociaż z trudem przyznałby się do tego, bał się. Miał wrażenie, że cały czas obserwują go czyjeś oczy. Złe i wrogie. Niemal czuł, jak coś dyszy mu za plecami, lecz – oczywiście – przestrzeń za nim była całkowicie pusta.

Jeżeli kiedykolwiek miał wątpliwości, że dom nawiedza coś złego, teraz, siedząc w nim samotnie i oszukując zmysły telewizją, Daniel był gotów uwierzyć we wszystko, co nienaturalne i niewyjaśnione.


MEGAN, MADDISON, STEVEN, JACK

Zajmowali dwa pokoje. Dziewczyny jeden, faceci drugi. Madd i Steven szybko powiedzieli, co udało im się ustalić kiedy zadzwonił Daniel informując, że potrzebuje Stevena i jego psa, bo dziadek gdzieś się zawieruszył.

Steven nie zwlekał. Wziął swój samochód i pojechał w stronę Plymouth. Reszta musiała poczekać na informację od niego i Daniela i zająć się przez ten czas zwykłymi, wieczornymi sprawami. Jakże dziwne wydawało im się teraz jedzenie kolacji, mycie zębów czy prysznic w świetle tego, co przytrafiło się ich rodzinie.

Mimo, że dochodziła prawie dwudziesta trzecia jakoś nikt z nich nie mógł zasnąć.

STEVEN

Jechał ostrożnie nie spiesząc się i nie ryzykując na nieoświetlonej drodze. Martwił się o dziadka, lecz widok pociesznej, mądrej mordki Chiena, dawał mu jakieś takie empatyczne pocieszenie.

Po kilkunastu minutach zjechał na drogę prowadzącą do ich domu. Wokół ich rezydencji rozciągały się jedynie pola i łąki, plamy czerni w mrokach nocy. Kiedy zatrzymywał samochód przed domem światło spłoszyło kilka dużych, czarnych ptaków, które poderwały się do lotu z furkotem skrzydeł.

Ojca zastał przy telewizorze – zaniepokojonego i gotowego do poszukiwań.

STEVEN, DANIEL

Daniel dał powąchać psu ubranie Arnolda i – czując się nieco głupio z tym co robi – rzucił psu polecenie „szukaj”. O dziwo, Chien zdawał się rozumieć czego od niego oczekują. Merdając radośnie ogonem i poszczekując, ruszył wyraźnie w kierunku pobliskiego lasu. Wstrzymując jego zapał Daniel i Steven ruszyli za psem.

Po kilku minutach zagłębili się w mroczny, szumiący las. Burza, która z takim mozołem nadciągała nad Plymouth, nadal jakoś nie chciała rozpocząć się na dobre, chociaż wiało coraz mocniej.

Trzymali się blisko siebie przeczesując światłami latarek okolicę. Spodziewali się najgorszego. Że Arnold wyszedł na spacer i zasłabł, leżąc teraz gdzieś na nieczęsto wykorzystywanej, leśnej drodze, samotny i przerażony.

W końcu zobaczyli jakieś przed sobą światło. Ognisko. Droga biegnąca lasem ocierała się o brzeg jednego z okolicznych jezior, tego położonego najbliżej ich domu, a na niewielkiej, dzikiej plaży ktoś rozpalił ognisko. Słyszeli dźwięki gitary i kilka wyraźnie podpitych głosów.

Kiedy podeszli bliżej, okazało się, że na plaży bawi się kilku miejscowych. Sześć osób, trzy pary. Jednym z chłopaków był basista z zespołu, który słyszeli podczas festynu, pozostałych znali tylko zwidzenia.

- Pan Craven – przywitał się jeden z pijących piwko chłopaków. Daniel nie znał go, ale najwyraźniej miejscowi rozpoznawali ich lepiej, niż sądzili. – Na spacer z psem?

Steven zamarł, kiedy rozpoznał twarz jednego z imprezowiczów. Gary Owsley. Na widok Stevena na twarzy awanturnika pojawił się złośliwy, kpiący uśmieszek. A może tylko tak wydawało się Stevenowi? Może był uprzedzony? Nic trudnego, po tym, jak potraktował go ten zbir.

- Nie – Daniel nie wiedział o wydarzeniach w kawiarni, więc przyjął życzliwe zachowanie nieznanego chłopaka za dobrą monetę. – Szukamy starszego mężczyzny. Wyszedł na spacer i nie wrócił. Widzieliście może kogoś?

Chien poszczekiwał i skamlał przy brzegu jeziora, nieopodal zdewastowanego, śmierdzącego wilgotną pleśnią pomostu. Kilka kroków od niego Daniel dostrzegł jakąś przerdzewiałą, trudną do rozpoznania konstrukcję, niczym szkielet rusztowania lub baraku.

- Siedzimy tutaj od popołudnia. Nikogo nie widzieliśmy od tego czasu – wyjaśnił życzliwie chłopak, z którym rozmawiał Daniel. – Potrzebuje pan pomocy poszukiwaniach? Może trzeba zawiadomić gliny?

Daniel spojrzał na chłopaka. Mógł mieć z dziewiętnaście lat. Najwyżej. Wiedział, skąd znał jego twarz. To jego zrzucił z Maddison.

- Nie, dzięki – powiedział kończąc rozmowę.

Młodzieniec zmieszał się wyraźnie. Chyba dotarło do niego, że został rozpoznany. Ale nie opuścił wzroku, co w jakiś sposób wzbudziło niechętny szacunek Daniela.

- Gdyby się pan namyślił, będziemy tutaj jeszcze jakiś czas. Wyszliśmy na ryby.

Chien warczał i obszczekiwał brzeg jeziora i stary pomost.

Odeszli odprowadzani wzrokiem młodych ludzi spędzających wolny czas nad jeziorem. Pokręcili się po lesie i wokół domu, ale Chien najwyraźniej stracił trop. Kiedy ostatecznie wrócili do domu dochodziła pierwsza w nocy.

Złe przeczucia nie zniknęły.

MADDISON, JACK, MEGAN

Oczekiwali na wieści od Daniela i Stevena, ale nie dowiedzieli się niczego, mimo że kilkakrotnie dzwonili jedni do drugich. Kilka razy proponowali pomoc, ale Daniel wolał, by Megan opiekowała się młodszym rodzeństwem, niż narażała je na trudy poszukiwań. Jack, mimo że nigdy by się do tego nie przyznał, przyjął decyzję ojca z ulgą. Ostatnim, czego pragnął w tym momencie, to ponowne ganianie po lesie nocą.

Upewniając się, że wszystko jest w porządku Megan poszła wziąć prysznic.

MEGAN

Woda była chłodna, ale po upalnym dniu to jej nawet bardziej odpowiadało. Pozwalała, by strumienie wody spłukiwały szampon z jej ciała dając chociaż przez chwilę odpocząć mięśniom.

Kiedy opuściła kabinę (której czystość pozostawiała wiele do życzenia) i zaczęła się ubierać ze zgrozą zorientowała się, że ktoś był w łazience podczas, gdy ona się kąpała. W umywalce leżało duże, czarne pióro. Wystawało zatknięte w odpływ – czarny ślad czyjejś niechcianej obecności.

Megan poczuła, jak jeżą jej się włosy na karku. Poczuła też, że kruche poczucie bezpieczeństwa motelu pęka, jak szklana bombka choinkowa.


MADDISON

Kiedy ciotka poszła pod prysznic Maddison zajęła się czytaniem, chociaż szło jej to strasznie opornie. Zasnęła z twarzą w książce, jak to się jej zdarzało kilka lat temu, gdy jeszcze była dzieckiem.

Obudziła się, gdy przestała płynąć woda pod prysznicem. Ziewnęła i od razu zorientowała się, że coś jest nie tak.

Za oknami motelu przejechała ciężarówka wprowadzając w drżenie szyby i stojącą na chwiejnym stoliku szklankę resztą wody.

Serce Maddison biło szybciej, jak serce ofiary wyczuwającej ukrytego gdzieś pobliżu drapieżnika. Zamarła i wtedy zorientowała się, że ma coś we włosach. W odruchu paniki sięgnęła dłonią do głowy i zrzuciła z niej to coś.

To było pióro. Czarne. Lśniące fioletowym połyskiem i duże. Krucze pióro.


JACK

Jack czekał na powrót Stevena oglądając jakiś film w kablówce dostępnej za dodatkową opłatą uiszczaną monetami wrzucanymi do specjalnego automatu wrzutowego. Czuł się zmęczony, ale walczył z sennością. Pokój miał tylko jeden klucz i nie chciał, by Steven budził go po nocach.

W końcu jednak zmęczenie wzięło górę i Jack odpłynął.

Obudził się gwałtownie, sam nie wiedząc dlaczego. Przerażony, jak podczas samotnej eskapady po lesie. I równie, jak wtedy zagubiony.

I wtedy to ujrzał. Wyraźnie i dokładnie.

Wielki, czarny, skrzydlaty cień gigantycznego ptaka rzucany na ścianę pokoju przez światła przejeżdżającej drogą szybkiego ruchu ciężarówki. Ptak siedział na ramieniu sylwetki mężczyzny.

Cień poszarpany reflektorem przebijającym się przez cienką przesłonę rolety wzniósł dłoń w górę kierując ją wyraźnie w stronę Jacka.

Ten zakrztusił się, zadławił czymś, jakimś ciałem obcym, które wypełniło mu gardło. Wydając z siebie gardłowe, nieludzkie wręcz dźwięki, niemal wymiotując na łóżko, Jack wypluł to, co zapchało mu gardło.

To było pióro! Wielkie, krucze pióro!

Cień zniknął. Podobnie jak przejeżdżająca obok ciężarówka i pokój motelowy znów pogrążył się w nieprzyjaznym półmroku.
 
Armiel jest offline  
Stary 18-03-2015, 09:20   #54
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
NATHAN WESTON

Ten lipcowy wieczór w Keokuk zapowiadał się na burzowy. Część nieba pokryła się czernią gęstych, ciężkich chmur. Wiatr przyniósł trochę ożywczego powietrza po męczącym, upalnym dniu.

Nathan siedział na werandzie, ponieważ w domu nie dało się wytrzymać, i czytał Magazyn poświęcony nowoczesnym metodom nagrywania i przetwarzania dźwięków. Jego pasja i hobby od dziecka. W garażu małego, amerykańskiego domu, mieściło się jego studio nagrań, często wykorzystywane przez młode zespoły próbujące wybić się na muzycznej scenie USA. Nathan nagrywał też wesela, robił zdjęcia, obrabiał grafikę i dźwięk w nowoczesnych programach komputerowych, a czasami pomagał większym sieciom telewizyjnym kręcić reportaże i materiał w okolicy.

Mieszkał sam, ale odziedziczone po rodzicach środki finansowe pozwalały mu na w miarę godne życie i spełnianie swoich pasji. Także tej, do której pchnęła Nathana przedwczesna i tragiczna śmierć rodziców. Próbę nawiązania kontaktu ze zmarłymi. Tropienie duchów.

Nie był jednak typem nawiedzonego szaleńca. Raczej sceptycznego pasjonaty, który potrafił wykorzystywać nowoczesną technologię w badaniu tego, co nowoczesnej technologii do tej pory się wymykało. EVP i powidoki. Dźwięki i obrazy. Szukanie dowodu na to, że śmierć nie jest końcem egzystencji, lecz drogą na jej inny poziom.

Nathan wierzył w to, chociaż nie miał pojęcia ile jeszcze uda mu się wytrwać w tej wierze.

Czytając artykuł przyglądał się życiu ulicy w Keokuk – leniwemu i małomiasteczkowemu, gdzie największą aferą była kradzież flagi z dachu ratusza podczas Dnia Niepodległości. Dwa lata temu, oczywiście, ponieważ takie dramaty nie zdarzały się zbyt często.

Zadzwoniła komórka, którą trzymał przy sobie. Spojrzał na wyświetlacz. To byłą Irene. Starsza pani i skarbnica wiedzy wszelakiej o tym, co wydarzyło się w najbliższej okolicy. Nathan bardzo lubił tą mądrą, niepełnosprawną kobietę i cenił sobie jej intelekt. Nie miał wpływu na to fakt, że Irene przeżyła ten sam wypadek, który zabrał jego rodziców i że jej rodzina zaopiekowała się piętnastoletnim wtedy Westonem uzyskując opiekę prawną nad chłopakiem, dopóki ten nie uzyskał pełnoletniości i mógł otrzymać pieniądze pozostawione w spadku przez rodziców. Te, które umożliwiły mu start w dorosłe życie zawodowe.

- Nathan. Przed chwilą byłą u mnie parka miłych dzieciaków. Ich rodzina wprowadziła się do domu Hortona pod Plymouth. Chyba mają problemy i prosili mnie o pomoc. Dałam im twój numer, więc nie bądź zdziwiony, jak zadzwonią. Dobra?

- Jasne. Dzięki. Co u ciebie, ciociu?

- Wpadnij w niedzielę na obiad, to pogadamy. Będzie Juda.

Juda był bratem Irene i przyszywanym ojcem dla Nathana.

- Jasne. Wpadnę z przyjemnością. Jakiego rodzaju problemy mają te dzieciaki? – wrócił do tematu.

- Pamiętasz, że zawsze chciałeś rozstawić aparaturę w domu Hortona, lecz nigdy nie udało ci się uzyskać odpowiednich zgód?

Oczywiście, że pamiętał. Zawsze sądził, że na mapie nawiedzonych miejsc w hrabstwie ta owiana złą sławą wielokrotnych morderstw rezydencja nadaje się idealnie do jego badań. Nie był jednak typem człowiek, który zaryzykuje włamanie do cudzego domu, nawet jeżeli ten był tylko pod jurysdykcją władz lokalnych. To mogło zaprowadzić go prosto za kratki i zrujnować życie.

- Jak zadzwonią, chętnie się z nimi spotkam. I do zobaczenia w niedzielę.

- Trzymam cię za słowo, Nathan – zaśmiała się Irene i rozłączyła rozmowę.

Cała ona.

Powiał zimny wiatr porywając śmieci na ulicy do powietrznego tańca. Nagły chłód przeszył ciało Westona dreszczem i młody mężczyzna postanowił wrócić do domu.

APRIL PERRINEAU

April nie czuła się najlepiej. Przez cały dzień bolała ją głowa, co zawsze powodowało lekkie zmęczenie i apatię. Podczas migreny świat nabierał jednak większej wyrazistości, niespotykanej głębi, drugiego dna i spójności.

Matka April, Abigail, nazywała migreny „wyostrzaniem się soczewek”. Bo wtedy, gdy bolała ją głowa, April widziała. Widziała rzeczy, których inni ludzie widzieć nie potrafili. To był cenę, jaką płaciła za swoją nadnaturalną, niepojętą dla nauki wrażliwość.

Mogła wziąć tabletki i zabić ból głowy w zarodku. Te mocne pigułki przepisywane jej od dziecka przez rodzinnego lekarza. Dla świata April była po prostu wariatką. Niegroźną, młodą kobietą, która cierpiała na lekką schizofrenię objawiające się halucynacjami.

Niewiele osób wiedziało o tej diagnozie. April oczywiście odrzucała medyczne przyczyny halucynacji. Wiedziała swoje. Była medium. Widziała to, czego inni nie mogli zobaczyć. Słyszała to, czego inni usłyszeć nie mogli. To było wyjaśnienie jej fenomenu. Tyle. Bez dyskusji.

O tym, że jest medium, wiedziało więcej osób, niż o tym, że lekarze określali jej stan mianem choroby psychicznej. Zaufane grono.

April malowała tego wieczoru spoglądając przez okno na gromadzące się nad hrabstwem chmury. Ciemność burzy wyglądała w jej oczach, niczym rozpostarte skrzydła jakiegoś wielkiego, czarnego ptaszyska, a zamiast szponów ów kruk burzy miał krwiste błyskawice. Obraz był sugestywny. Przemawiał do April. Budził jakiś lęk, którego nie mogła zignorować.
Zadzwonił telefon odrywając ją od płótna.

Przeszła do salonu, gdzie stał aparat i podniosła słuchawkę.

- Cześć April.

To była Irene Pulasky. Jej serdeczna przyjaciółka, mimo przepaści dzielących kobiety lat, oraz powierniczka wielu sekretów April. W tym tego dotyczącego jej daru. April ceniła Irene za to, że pomagała jej po śmierci Abigail. Matka April nie wytrzymała tego, co działo się wokół niej i wybrała samobójstwo zamiast życia. Tego April nie potrafiła jej wybaczyć nawet kilkanaście lat po odejściu.

- Cześć Irene. Co tam?

- Byli u mnie dzisiaj młodzi ludzie. Sympatyczne rodzeństwo. Zamieszkali z rodziną w domu Hortona w Plymouth.

April poczuła suchość gardle. Wydawało jej się , że słyszy krakanie ptaka z malowidła, które kończyła na werandzie przed domem. Ze słyszy jakieś krzyki – przerażenia i bólu – i łopot gigantycznych skrzydeł. Równie dobrze mogły być to krzyki bawiących się na ulicy dzieci, jak i furkotanie flagi na wietrze.

April jednak bezgranicznie nauczyła się ufać swoim przeczuciom. A te mówiło jej, że coś złego czyha w pobliżu.

- Mówią, że dom jest nawiedzony i szukają kogoś kto zna się na tych sprawach. Dałam im namiary na ciebie i na Nathana.

- Dobrze zrobiłaś – Arpil powiedziała to spoglądając na werandę, gdzie tuż obok sztalugi gromadził się jakiś cień.

Przestrzeń wokół niepożądanego gościa wiła się i skręcała, jak powietrze przy rozgrzanym piekarniku.

- Naprawdę grozi im coś strasznego. Czuję to.

- Pomożesz im, April? – zapytała Irene po dłuższej przerwie

- Zrobię co tylko w mojej mocy – odpowiedziała April i rozłączyła rozmowę.
Cień przy obrazie znikł. Tylko gdzieś niedaleko słyszała krakanie jakiś wron. Wron lub czegoś dużo, dużo mroczniejszego, niż zwykłe ptaki.

April wróciła do obrazu i spojrzała na swoje dzieło. Mimo, że tego nie narysował, lub nie pamiętała, by to robiła, na płótnie ujrzała mały dom o białych ścianach i kilku wieżyczkach.

Dom Hortona, który raz widziała z daleka. Zawsze coś odpychało ją od tego miejsca, a kiedy zginęli drudzy lokatorzy, była daleko od hrabstwa. Nie mogła wtedy nic zrobić.

Może teraz otrzymała szansę na zadośćuczynienie.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 18-03-2015 o 15:34.
Armiel jest offline  
Stary 25-03-2015, 15:55   #55
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- Musimy zgłosić zaginięcie - stwierdził oczywistość Steven. - Dziadek ma alzheimera, to się zdarza. Mógł wyjść i się zgubił.

Chciałby w to wierzyć. Na prawdę chciałby w to wierzyć. Przeczucie podpowiadało mu jednak coś zupełnie innego. Może w innych okolicznościach… ale nie tutaj, nie po tym co przeszli przez ostatnie dni.

- Mógł - przyznał po chwili tata, który po bezowocnych poszukiwaniach opadł w fotelu. W tonie jego głosu była ta sama co w głowie syna obawa. A może nawet pewność. Niefortunność przytrafia się w życiu. Ale w nowym domu Cravenów jakoś przestawała być ona efektem zrządzenia losu. Stała się domeną jakiejś innej siły. Siły, która korzystała z niej bez skrupułów i przy wykorzystaniu wszystkich słabości jakie Craveni posiadali…
Czoło ojca zmarszczyło się nagle gniewnie gdy złym spojrzeniem zaczął mierzyć ściany starego domu.

Steve poklepał Chiena po boku i pogładził zwichrzoną sierść. Nalał mu świeżej wody do miski i patrzył jak ją chłepce. Coś nie dawało mu ciągle spokoju.

- Ktoś powinien zostać w domu, gdyby dziadek jednak się odnalazł. Gdyby wrócił. Powinienem pójść jeszcze raz nad pomost nad jeziorem i spróbować - spojrzał na ojca, zdając sobie jednak sprawę jaka będzie jego odpowiedź.

- To zardzewiałe rusztowanie - ojciec kiwnął głową odgadując wątpliwości syna - Powinniśmy byli bliżej mu się przyjrzeć. Sam nie wiem czemu tego nie zrobiliśmy… Nie wyglądało jakby ktoś tam mógł być. Ale to było ostatnie miejsce do którego doprowadził nas Chien.
Podniósł się z fotela.
- Ja tam pójdę, a Ty… - zawahał się jednak na wspomnienie migających na górze świateł i tego czasu oczekiwania w salonu. I na myśl o tym, że tym razem byłby tu sam Steve. Westchnął. Spojrzał na syna.
- Jeśli napewno chcesz iść, to weź też Chiena i wykręć do mnie numer i się nie rozłączaj. Jeśli wolisz zostać, to ja pójdę. Potem zadzwonimy na policję.

- Pójdę - powiedział zdecydowanie. - Chien lepiej się ze mną dogaduje. Nie bój się, nic mi nie będzie.

Odruchowo uścisnął ojcu ramię w uspokajającym geście i cofnął nagle dłoń, jak oparzony. Zmieszany, zaskoczony swoją reakcją odwrócił twarz, maskując zażenowanie przyzwał psa krótkim gwizdnięciem. Ruszył w kierunku drzwi rzucając za sobą na odchodne

- I zadzwoń do Megan, pewnie się martwi - otworzył drzwi. - Zadzwonię jak będę na miejscu!

***

Po chwili znowu w Domu był już tylko on. Stał przy oknie salonu i patrzył na światło latarki Steve’a. Jak oddala się w stronę linii lasu, by kilku minutach zniknąć gdzieś tam w ciemnościach.

Ponownie obrzucił ściany domu nieprzyjaznym spojrzeniem. Jakby wiedział, że jest obserwowany. I jakby chciał pokazać, że nic sobie z tego nie robi.
Zgasiwszy na dole światło, ruszył na piętro do pokoju córki. W kompletnej ciemności usiadł za biurkiem, po którym walały się płyty i książki dziewczyny. Szybko dostrzegł gapiącego się na niego głupkowato Charles’a Mansona przebranego za Jokera.
Jakieś dwa lata temu Maddy zapytała się o niego. Zamiast Kate Perry, czy innej Palomy Faith, ona jedna wśród równieśniczek w wieku 13 lat słuchała z rozbrajjaćym uśmiechem Nine Inch Nails, Rob Zombie i Marylin Mansona. I nie wiedziała skąd ich pomysł na muzykę. A głośno się o nim zrobiło te dwa lata temu. Nie było pewne, czy sukinsyn tak po prostu nie wyjdzie na wolność...

Uśmiechnął się do wspomnienia. Po czym wziął telefon i wykręcił numer do Megan by zrobić to co zrobić było trzeba. Przekazać niewesołe wieści. Bezowocnie. Kolejny wykręcił do córki. Odebrała po dwóch sygnałach.

- Cześć Maddy. - głos taty był jak zawsze mimo okoliczności opanowany. - Steve niedługo do was wróci. Sprawdzają jeszcze z Chienem jedno miejsce. Nie znaleźliśmy jednak niestety dziadka. I dziś nic więcej nie poradzimy. Trzeba poczekać na rano i na pomoc policji. - Chwila milczenia, przerwanego jednak nim się odezwała - A jak Wy się trzymacie?
W tym ostatnim pytaniu Daniel już nie zdołał ukryć napięcia.
- Dobrze. Nami się nie martw - pośpiesznie uspokoiła dziewczyna. - Martwię się o dziadka…
A po chwili milczenia dodała.
- Tato… Do nas przyjdą wieczorem ludzie… od spraw paranormalnych. Wiem jak to brzmi ale potrzebujemy pomocy.
- Zaraz, czekaj. Jacy ludzie? O czym ty mówisz?
- Byliśmy ze Stevem u jednej kobiety, która się zna na sprawach Indian. Ona polecił tamtą dwójkę. To już umówiona sprawa. Byliby szybciej ale muszą przewieść sprzęt czy coś.
- Mads, nikt obcy tu nie będzie przychodził, ani przynosił żadnego sprzętu. A już na pewno nie jacyś pogromcy duchów. Co wyście nawyprawiali? Steven o niczym mi nie mówił.
- Tato błagaaaam! - naraz wybuchnęła kończąc warknięciem bezsilności. - To poważni ludzie, nie jacyś maniacy. Choć raz zaufaj mojej intuicji!
Przedłużające się w słuchawce milczenie w końcu przerwał jego głos.
- Porozmawiam z nimi jak przyjadą. Ale nie obiecuję, że zostaną.
- Dobra - odparła na odczepnego, chyba nie miała siły by się kłócić. - Jak chcesz.
Ponownie chwila milczenia.
- Powiedz proszę Megan i Jake’owi o tym wszystkim. I… trzymajcie się tam. Dobranoc Maddy.
Odpowiedział mu trzask odkładanej słuchawki. Rónież się rozłączył. I zamknął oczy.

Po chwili zadzwonił telefon. Steven. Zapalił nocną lampkę.

- Jestem prawie na miejscu. Pogoda nie zachęca. Jeśli dziadek jest gdzieś tutaj, to pewnie schował się gdzieś przed wiatrem i deszczem. Nie będę się rozłączał. Idziemy.

Usłyszał szelest, jakby syn schował aparat w kieszeń. Następnie przywołanie Chiena, dochodzące z oddali i nieustający szum deszczu.
Siedząc przy biurku w pokoju Maddy, Daniel nasłuchiwał w skupieniu. Paliła się tylko nocna lampka córki, którą dziewczyna przywiozła jeszcze z Chicago.

Dłuższy czas nie działo się nic a z telefonu dobiegał tylko usypiający szum i ciche trzaski. Danielowi zdawało się nawet, że przez krótki czas zdrzemnął się, gdy usłyszał oddalone szczekanie i warknięcia dochodzące z aparatu. Chwilę później uspokajający głos Stevena a jeszcze później już wyraźne, wypowiedziane prosto do telefonu:

- Tato? Jesteś tam?
- Jestem, Steve.

- Jestem nad jeziorem. Chien zgubił trop tam gdzie ostatnio. Nie wiem… - wyczuł wahanie w głosie syna. - Wydaje mi się, że zbagatelizowaliśmy to ostatnio. A jeśli dziadek wszedł do jeziora i się utopił? Albo ktoś wciągnął go tam? Powinniśmy zadzwonić na policję. Wyślę im położenie z GPS’a. Tato?
- Wracaj szybko do domu, Steve. Nic już tam nie zrobisz.
Rozłączyli się.

Teraz pozostawało zadzwonić na posterunek i zgłosić zaginięcie Arnolda, odesłać Steve’a do motelu i poczekać do rana.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 25-03-2015 o 15:57.
Marrrt jest offline  
Stary 26-03-2015, 21:42   #56
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Wyszedł przed dom roztrzęsiony i zatrzasnął za sobą drzwi. Zaskoczył go ten zwykły, ludzki odruch a jeszcze bardziej nienaturalna reakcja na niego. Stanął na schodkach, pod okapem, wciągając głęboko nocne, wilgotne powietrze i od razu sięgnął po nową paczkę Lucky Strike. Chwilę później zaciągnął się mocno dymem. W trzech długich pociągnięciach spalił pół papierosa. Gorzki dym drażnił płuca. Wyrzucił niedopałek i przydeptał czubkiem buta. Dłonie przestały mu drżeć. Zapalił latarkę. Zabłysła bladym światłem i zgasła. Potrząsnął nią. Nie pomogło. Uderzył w ścianę. Zapaliła się ponownie oświetlając snopem światła ścieżkę przed nimi. Krople deszczu zdawały się zawieszać w tej smudze i wisieć przez kilka chwil, zanim znikały a za nimi pojawiały się kolejne. Cmoknął na psa. Ruszyli.

Przez całą drogę ciągle wiało a gdy doszedł na skraj lasu zaczęło siąpić. Wykręcił numer do ojca. Po kilku sygnałach usłyszał jego głos.

- Jestem prawie na miejscu - sapnął. - Pogoda nie zachęca. Jeśli dziadek jest gdzieś tutaj, to pewnie schował się gdzieś przed wiatrem i deszczem. Nie będę się rozłączał. Idziemy.

Schował telefon do kieszeni kurtki, naciągnął kaptur na głowę, gwizdnął na psa i z ociąganiem poszedł w kierunku linii drzew.

Zanurzyli się w las. Szumiał tajemniczo, spotęgowany wiatrem i deszczem smagającym gałęzie. Jakby oddychał. Szszsz… cisza. A potem znowu. Szszsz…. Rytmicznie, spokojnie. Jak gdyby żył własnym, tajemniczym życiem, obserwując wędrowca. Szszsz… cisza… szszsz… Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jest obserwowany. Po plecach przeszły mu ciarki.

Przy wygasłym ognisku nie było już nikogo. Deszcz zgasił już ogień, tylko w wilgotnym powietrzu ciągle unosił się gorzki swąd mokrego, przygaszanego popiołu. Chien, zupełnie jak poprzednio, zaczął warczeć. Podeszli do brzegu jeziora, do starego pomostu. Pies skomlał i warczał na przemian. Steven poświecił latarką. Zamrugała, jakby miała zamiar przestać świecić, lecz snop światła się ustabilizował. Omiótł powoli pozostałości drewnianej konstrukcji. Woda chlupotała obijając się o przegniłe belki. Wzdrygnął się na myśl, że mógłby do niej wejść.

Przykucnął. Przyciągnął do siebie psa. Poklepał uspokajająco.

- Co jest piesku? Co się stało? Arni tutaj był? Co chcesz mi powiedzieć.

Chien szczeknął. Drżał cały i szczerzył zęby w stronę jeziora.

Steven przeczesał światłem latarki raz jeszcze brzeg i pomost. Nie znalazł jednak nic. Rzucił kamieniem w ciemną toń. Sięgnął po telefon i zadzwonił po ojca. Coś było nie tak z tym miejscem. Złe uczucia spotęgowały się. Przedstawił ojcu swoje obawy.

- Wracaj szybko do domu, Steve. Nic już tam nie zrobisz.

Wstrzymał powietrze. Odliczył w myślach do trzech.

- Tak tato - odrzekł przez zaciśnięte zęby i wcisnął czerwony przycisk. - Fuck! Fuck! Fuck! - wykrzyczał w przestrzeń wystawiając twarz na deszcz.

Gotowało się w nim. Chciał krzyczeć, chciał wyć. Nie chciał jednak psuć tego, co tak powoli się między nimi zaczęło budować. Nie teraz gdy to coś...

- Aaaaarniii! - wrzasnął jeszcze raz na całe gardło, lecz odpowiedziało mu tylko słabe echo. Był bezsilny.

Już miał wrócić drogą, którą przyszedł, gdy jego wzrok padł na budę stojącą kilka metrów dalej. Z wahaniem ruszył w tamtą stronę. Metalowa konstrukcja była w opłakanym stanie. Rdza przeżarła ją do tego stopnia, że kruszyła się w rękach. Zdawało mu się też, że nosi ślady dawnego pożaru ale w słabym świetle latarki ciężko było mu to stwierdzić na pewno. Pokręcił się jeszcze chwilę by w końcu przemoczony, zmęczony i zły udać się w drogę powrotną.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 26-03-2015, 22:53   #57
 
Nimitz's Avatar
 
Reputacja: 1 Nimitz ma z czego być dumnyNimitz ma z czego być dumnyNimitz ma z czego być dumnyNimitz ma z czego być dumnyNimitz ma z czego być dumnyNimitz ma z czego być dumnyNimitz ma z czego być dumnyNimitz ma z czego być dumnyNimitz ma z czego być dumnyNimitz ma z czego być dumnyNimitz ma z czego być dumny
Może, to z winy mącącej myśli migreny, a może złego przeczucia, które zakiełkowało w jej sercu jeszcze zanim przeprowadzona przed chwilą rozmowa, po której objawy nękającej ją przypadłości pogłębiły się.

Raz jeszcze wyjrzała przez okno na kłębiące się niczym zły omen chmury i choć w żaden sposób nie uspokajały one jej myśli cieszyła się w duchu, że ostre słońce nie będzie pogłębiać jej bólu.

Przymknęła powieki, wskazującym palcem pocierając skroń ni to by osłabić odrobinę ból, ni wymazać wizję niegościnnego domostwa.
Raz jeszcze podeszła do stojącego w salonie aparatu podniosła słuchawkę i w czerwonym, ozdobionym kolorowymi kwiatami i zaryzykowałaby stwierdzenie odrobinę kiczowatym, notatniku wyszukała numer Nathana.
Odrobinę nerwowo owijając niesforny kosmyk włosów na palcu wskazującym oczekiwała na pierwszy sygnał, po którym odezwał się znajomy jej głos.

-Tu Nathan..

-Cześć Nathan słyszałam….- odezwała się od razu jedynie po to by po chwili zdać sobie sprawę z tego, że pośpieszyła się nieznacznie.

- ...niestety nie mogę teraz rozmawiać, zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału.

Nie lubiła rozmawiać z maszynami dlatego jej brwi powędrowały ku sobie, tworząc na twarzy odzwierciedlającą niezadowolenie zmarszczkę.
Sygnał zadźwięczał w jej uchu dając jej jeszcze kilka chwil na zastanowienie się, co właściwie powiedzieć.

-Hej Nathan, tu April yyy...dzwoniła Irene. Odezwij się jak będziesz miał chwilę. - dokończyła bezładnie i odłożyła słuchawkę jak zawsze odczuwając niesmak po tego typu jednostronnej rozmowie.
Jasną stroną jej zdolności było to, że wszystko zdawało się jej w jakiś sposób odpowiadać, drzewa, ptaki, pogoda...wszystko to zdawało się nieść ze sobą jakieś większe przesłanie, wszystko poza techniką, ona zawsze była dla niej jakaś taka….martwa.

Kilka razy przemierzyła pokój, nie do końca wiedząc za co powinna się w tym momencie zabrać.
~Prawdopodobnie jutro odsłoni więcej kart. - Przeszło jej przez myśl i dla dodania sobie otuchy wzięła głęboki oddech.
Usłyszała niespokojny szmer dobiegający z sąsiedniego pokoju i przypomniała sobie, że jest to najwyższa pora by nakarmić Aleksandra, jej wodnego żółwia.
Małe paciorkowate ślepka wpatrywały się w nią z miłością gdy wrzuciła mu do terrarium ulubionego przysmaku co sprawiło, że uśmiechnęła się sama do siebie na moment zapominając o trawiących jej duszę niepokojących myślach.

-Masz rację stary skorupku, wszystko po kolei. - stwierdziła do żółwia spokojnie po czym podeszła i na chybił trafił wybrała jedną, z niegdyś należącej do jej matki, kolekcji płyt winylowych.
Igła zaszumiała cichutko tańcząc na porowatej powierzchni, a zanim jeszcze utwór się rozpoczął April już siedziała w swoim ulubionym fotelu trzymając w dłoni szydełko i kłębek włóczki.
Przymknęła oczy, gdyż skupianie wzroku sprawiało jej ból, jednak jej sprawne palce pamiętały odpowiednie trajektorie przeskakując spokojnie oczko za oczkiem, dopełniając całości.

Muzyka zabrzmiała w uszach dziewczyny. Klasyczne tony na pozór zdawały się uspokajać jej duszę.

April odpłynęła myślami w jedynie sobie znane miejsce, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że mruczy cicho pod nosem
Crux sacra sit mihi lux .Non draco sit mihi dux ..


 
Nimitz jest offline  
Stary 27-03-2015, 15:03   #58
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Maddison obracała w palcach kruczoczarne długie na pół łokcia pióro. Nie miała pojęcia jak znalazło się w jej włosach, jak również w jaki tajemniczy sposób podobne pióra odnalazły jej brata i ciotkę.
Kruki... Ze Stevenem dowiedzieli się, że są one domeną Indian kiedyś zamieszkujących te tereny. Stary Horton był rasistą i okrutnym w swojej naturze człowiekiem a wizje nawiedzające ich w nocy, jak i zawartość kufra na strychu sugerowały, że ma na sumieniu wielu czerwonoskórych. Maddison przypuszczała, że to duch starego Hortona odpowiada za nawiedzenie ich domu i śmierć poprzednich lokatorów, że to on jest źródłem makabry. Czy Indianie więc, jako poszkodowane przez niego ofiary nie powinni wstawić się za rodziną Cravenów? A kruki i pióra to ostrzeżenia i wskazówki?
Maddie nie miała pewności co do niczego ale nastoletnia intuicja nakazała jej owinąć pióro w chusteczkę i schować do kieszeni kraciastej koszuli.

Wieczór wzmógł niepokój. Kolejne niewyjaśnione nawiedzenie dopadło ich nawet w motelu, po drugiej stronie Plymouth. Czy już nigdzie mieli nie być bezpieczni? Konfrontacja była nieunikniona?

Drżącą ręką wyciągnęła z kieszeni kartkę z numerami telefonów spisanymi przez Irene. Nathan Weston sprawiał wrażenie bardziej zafascynowanego samym domem Hortona niż skłonnego do altruistycznych odruchów. Ale intencje nie były aż tak ważne. Znaleźli kogoś kto chciał i być może byłl w stanie im pomóc a to już jawiło się światełkiem w tunelu. I Maddie trzymała kciuki, że nie jest to zwiastun nadjeżdżającego pociągu.

Pozytywne nastawienie nie trwało długo bo już kolejna rozmowa z ojcem podcięła dziewczynie skrzydła. Kiedy tata wreszcie zrozumie, że sytuacja wymknęła się mu spod kontroli i sam sobie nie poradzi? Jego rezolutne dzieciaki sprowadziły specjalistów od spraw paranormalnych ale jedyne na co go stać to poddawanie w wątpliwość racjonalności takiego kroku. Kaman! Już dawno temu wszystko przestało być jasne i logiczne. Ostatnim gwoździem do trumny wszelkiej racjonalności był moment kiedy ta cholerna nieczysta siła poderwała Maddie za kostkę i wywlekła przez pół pokoju na korytarz.

Była zła i zdezorientowana, miała ojcu za złe, że go tu nie ma, że nie znalazł (a w pierwszej mierze - zgubił!) dziadka Arnolda, że bojkotuje ich wszystkie pomysły i wystarczająco im nie ufa. Naraz odezwało się osamotnienie i znużenie. Jake był jakiś nieobecny, podobnie jak ciotka, chociaż z tą ostatnią nie miałaby ochoty rozmawiać nawet gdyby wysunęła pierwsza dłoń. Żałowała, że Steve'a tutaj nie ma. Nigdy nie była specjalnie blisko z najstarszym bratem a jego wyjazd za ocean tylko pogłębił dzielącą ich przepaść ale teraz, w Plymouth, połączyła ich silna nić porozumienia. Czasem odnosiła wrażenie, że tylko ich dwoje odczuwa powagę sytuacji w jakiej się znaleźli i robią cokolwiek w temacie nie skończenia jako dramatyczny nagłówek w lokalnej prasie.

Maddison wyślizgnęła się z motelowego pokoju i ruszyła w pobliże recepcji, do automatu z napojami. Ciężkie powietrze omiotło ją dokuczliwą upalną falą. Wrzuciła monetę do maszyny i poczekała aż z łoskotem wypluje z siebie zimną colę. Zapaliła papierosa czując jak wiotczeją napięte jak postronki mięśnie ale jednocześnie kręci się jej w głowie. Chyba niewiele dzisiaj jadła, to przez to. Przez moment rozważała czy nie zadokować się w jakimś barze szybkiej obsługi i nie najeść się do syta ale ojciec by ją chyba zamordował. Było już po północy i przyjemne lokalne knajpki zmieniały menu z obiadowego na wysokoprocentowe, tak samo zresztą jak klientelę.

Oparta o chłodną nieotynkowaną ścianę wydmuchiwała nikotynowe opary. Zgięta noga wystukiwała na cegłach rytm pobrzmiewającej w głowie melodii. Jakiś typ wyskoczył z zaparkowanej na parkingu ciężarówki i rzucił w jej stronę kilka uwag, za które w tym stanie powinien trafić za kratki. Maddie uniosła dłoń grzechoczącą od tanich bransoletek i wyeksponowała środkowy palec. Facet pogroził jej palcem ale ona była już daleko, pędząc na przełaj w stronę centrum tego wygwizdowa.

Zlokalizowanie domu Joela zajęło jej więcej niż zakładała. Nieliczni miejscowi wskazali jej drogę ale zdążyła się zgubić i kiedy stanęła przed obdrapaną szeregówką dochodziła pierwsza w nocy. Nie była to pora o której grzeczne dziewczyny wpadają z towarzyskimi wizytami ale przecież Maddison Craven grzeczna nie była. Zastukała w ramę moskitiery i czekała aż ktoś otworzy.
Dom wyglądał dość upiornie w świetle pojedynczej ulicznej latarni. Gdzieś opodal coś zaszurało pomiędzy wypełnionymi po brzegi pojemnikami na śmieci. Serce wpadło w nerwowe staccato i jeszcze wzmogło pęd kiedy w drzwiach ukazała się potężna postać mężczyzny o nieprzychylnym spojrzeniu.
- Słucham? - głos miał jeszcze bardziej nieprzyjemny niż całą aparycję przez co Maddie zaczęła się jąkać.
- Zastałam Joela?
- Szukasz mojego syna? W środku nocy? - mężczyzna pociągnął łyk z puszki, która pojawiła się w jego olbrzymich łapskach.
- Ja... Przepraszam – zdążyła wykrzesać i cofnęła się instynktownie z ganku na schodki.
- Joela nie ma. Włóczy się gdzieś po okolicy.
- Aha... - Maddie wysupłała z kieszeni obciętych jeasnów skrawek papieru i pośpiesznie nabazgrała na niej rząd cyfr. - Może mu pan przekazać mój numer telefonu? Jak już wróci?
Mężczyzna pchnął butem drzwi i za jego plecami ukazał się wąski mroczny korytarz wyłożony tanią wykładziną.
- Może sama mu go dasz jak wróci? Mam zimne piwo w lodówce.
- Ja... ee... muszę już wracać do domu. Mój tata będzie się niepokoił.
Olbrzym pociągnął łyk piwa i zgniótł aluminium w mały nieforemny ochłap ciskając go na chodnikowy pojazd.
- O tak. Ojcowie powinni pilnować swoich ładnych dorastających córek... - typ wytarł rękę o poplamiony podkoszulek i wyciągnął ją po kartkę. Maddie zupełnie struchlała jakby oczekując, że wraz ze zwitkiem porwie i jej dłoń a później wciągnie do środka i zabarykaduje drzwi.
- Maddie – przeczytał napis znad numeru, choć w jego ustach jej imię zabrzmiało jak wyrok śmierci. Przełknęła ślinę i potwierdziła skinieniem.
- Maddison. Craven. Z domu Hortona.
- Ach tak... Z domu Hortona...
Pośród półcieni zawisła niezręczna cisza.
- To ja już pójdę – dziewczyna wycofała się na podwórze na nogach miękkich jak z waty.
Ojciec Joela uniósł dłoń i pomachał jej w taki sposób, który pasuje bardziej do małych dziewczynek niż dwumetrowych drabów o aparycji seryjnych morderców.
Połowę miasteczka przebiegła sprintem jakby gonił ją sam diabeł. Była zmęczona i śpiąca, z trudem łapała oddech a przed oczami wirowały jaskrawe plamy. Nie marzyła o niczym ponadto aby znaleźć się w motelowym łóżku i pozwolić tej nocy przeminąć.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 27-03-2015 o 15:10.
liliel jest offline  
Stary 27-03-2015, 23:55   #59
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Dialog wspólnie z liliel

Światełko stand by jarzyło się czerwonym punkcikiem w półmroku pokoju, odbite w dziesiątkach obiektywów leżących rzędem na półce. Plątanina kabli i przewodów wiła się w ciemnych przerwach między meblami niestrudzenie wysyłając strumienie danych. Gdzieś nad labiryntem urządzeń miarowo buczących w rytm pracy wentylatorów jarzyła się plama bladego, elektrycznego światła odmalowująca na oparciu fotela plamę cienia rzucaną przez kanciastą bryłę porzuconego aparatu fotograficznego. Pomieszczenie przywodziło na myśl ogromne, miarowo oddychające stworzenie pokryte kurzem, śniące swoje cyfrowe sny.

Studio. Pracownia. Azyl. Jedyne w swoim rodzaju miejsce, w którym Nathan czuł się napawdę u siebie. Kiedy się wprowadził dom przeszedł renowację, jednak nowe meble zdążyły się zakurzyć zanim na dobre ktoś z nich skorzystał, miejsca było zbyt wiele by jedna osoba mogła naprawdę tchnąć w nie życie. Miejscami można było natknąć się na ślady użytkowania znaczone ścieżkami porzuconych przedmiotów, odsuniętym pojedynczym krzesłem, albo niesprzątniętymi naczyniami w kuchni, ale były to tylko smętne namiastki prawdziwego przebywania.

Pokój rodziców został nieruszony, w zasadzie od pamiętnego pierwszego dnia nawet tam nie zaglądał. Wszystko stało w idealnym nieładzie, tak jak zostawili to państwo Weston. Przykryte kurzem, porzucone i zapomniane. Tak było lepiej, a w każdym razie wygodniej dla Nathana, który nie miał ochoty ponownie przywoływać wspomnień związanych z przeszukiwaniem ich rzeczy osobistych dostarczonych przez policję w wielkim pudle. Dlatego w dni wolne od pracy wolał siedzieć całymi godzinami w swoim elektronicznym królestwie otoczony maszynami, które znał i rozumiał.

Ostatni telefon był miłą odmianą po ostatnich dniach nudy przy zamówieniu od Virginia Records. Czyszczenie ścieżek audio na nagraniach sprzed kilku lat nie zasługiwało nawet na złośliwy komentarz. Irene zawsze potrafiła go zaskoczyć, ale kiedy ni z tego ni z owego padła informacja o legendarnym nawiedzonym domu i możliwości jego zwiedzenia serce Nathana zabiło szybciej.


~***~


Maddison wykręciła numer i czekała kilka sygnałów niecierpliwie stukając czubkiem buta o podłogę. Odczuwała pewien stres na myśl o rozmowie, w której miała poniekąd przedstawić się w mało racjonalnym świetle. A co jeśli ten człowiek weźmie ją za wariatkę? Jeśli to wypłynie i doda się do tego niedawne otwarcie sobie żył zabierze ją opieka społeczna albo co gorsza ubiorą ją w kaftan z przydługimi rękawkami.

- Nathan Weston. - Popłynął spokojny głos ze słuchawki.

Kiedy ktoś odebrał naraz ciąg myśli się urwał a jej odjęło mowę i zaczęła się jąkać jak mała dziewczynka.

- Eeeeee. Ja… mam ten numer od Irene… - Maddison miała głęboki i gardłowy głos, który bardziej pasował do rockmanki z wieloletnim stażem w piciu i paleniu niż do nastolatki. - Pan się zna na… Jest ekspertem… ponoć… w sprawach… niekonwencjonalnych...

- Hm, niekonwencjonalnych. - W tonie głosu zabrzmiała nutka rozbawienia. - Można tak powiedzieć. Z kim mam przyjemność?

- Maddison Craven - przedstawiła się. - Wraz z rodziną zamieszkaliśmy w domu na wzgórzu. W... domu Hortona.

- W domu Hortona? - Powtózył Nathan niezbyt udolnie próbując ukryć podekscytowanie w głosie. Miał cichą nadzieję, że połączenie telefoniczne dostatecznie zniekształci jego ton, by rozmówczyni tego nie wyczuła - A to ciekawe. Widzi pani, uprzedzono mnie o tym telefonie, proszę się zatem nie przejmować zbędnymi wstępami. Nie uznam pani za wariatkę. - Dodał na zachętę, by rozluźnić nieco napięcie, które zapanowało po drugiej stronie. - Zatem… W jakiej sprawie pani dzwoni?

- Żadna “pani”. Maddison. Mam piętnaśnie lat. Irene powiedziała, że pan jest w stanie nam pomóc. Nasz dom jest nawiedzony. A my nie możemy się przeprowadzić. Tata wpompował tam wszystkie oszczędności. Trzeba go oczyścić. Dom. Z… tego bytu, który niepokoi nas co noc. Widzi pan, my już nawet wszyscy śpimy w salonie zamiast w osobnych prywatnych pokojach. To znaczy… Od dwóch nocy tata wyeksmitował nas do motelu. Chyba boi się o nasze życie więc sprawa jest dość… nagląca.

- Rozumiem. - Stwierdził męzczyzna, choć odpowiedź ta nie dawała wcale wrażenia zrozumienia. Była zbyt szybka, zbyt pewna siebie, zupełnie jakby rozmówca nie przyłożyl należytej wagi do rodzinnego dramatu ciągle będąc myślami przy domu. Domu Hortona.

- Jeżeli miejsce rzeczwiście jest nawiedzone, myślę że potrafiłbym zlokalizować waszego intruza. Mam w tym trochę doświadczenia i potrzebny sprzęt. Znam też pewną osobę, która mogłaby pomóc nawiązać kontakt... z tym czymś... ale Irene pewnie już o niej wspominała. Tak czy inaczej, Maddison, skoro masz tylko piętnaście lat dobrze by było gdyby o naszej rozmowie dowiedział się Twój tata, nie sądzisz?

- Tata nie będzie miał nic przeciwko. Jego też sytuacja już dawno przerosła. - Oświadczyła dziewczyna. - Może weźmie pan sprzęt, tą drugą osobę o której pan wspomniał i po prostu do nas przyjedziecie? Im szybciej tym lepiej.

- Tak odrazu? Muszę najpierw się skontaktować z April i przygotować aparaturę, ale jeśli wszystko pójdzie jak należy może wyrobię się na późny wieczór. Dziewiąta?

- Doskonale. Rozumiem, że trafi pan na miejsce?

- Myślę, że sobie poradzę. - Odparł z lekkim śmiechem Nathan. - Zatem do dziewiątej.


~***~


Mężczyzna powoli odetchnął i bardzo ostrożnie odłożył słuchawkę jakby nie chciał zmącić nagle zapadłej ciszy. Powtarzał w myślach całą rozmowę od początku, zastanawiając się jak wpadł i czy to co właśnie udało mu się osiągnąć zaraz nie okaże się wyłącznie złudzeniem. Nieosiągalny dom Hortona nagle miał stanąć dla niego otworem, szansa na znalezienie niepodważalnego dowodu... Cóż, należało rozegrać to jak należy.

Weston z nieobecną miną zaczął krzątać się po pracowni zgarniając do futerałów sprzęt do nagrywania, mikrofony, statywy, kable, dużo kabli... Przerabiał w głowie ten scenariusz tyle razy, że ruchy wykonywał niemal na pamięć. Przystanął na moment, pogrzebał w kieszeni, po czym wyjął telefon i położył go na stole.

- Siri. - Rzucił w przestrzeń. - Wiadomość do April Perrineau.

- Notuję. - Odpowiedział mu mechaniczny kobiecy głos.

- Co powiesz na wycieczkę do Domu Hortona? Nowi lokatorzy mają niechcianych gości, umówiłem nas na dziewiątą. Bądź gotowa, wpadnę koło ósmej. Nathan. PS: W niedzielę obiad u Irene. Wyślij.

- Wysłano do April Perrineau. - Poinformował telefon, po czym nie otrzymawszy kolejnych instrukcji przygasił ekran.
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 28-03-2015 o 10:42.
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 01-04-2015, 09:59   #60
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Burza zaczęła się około północy. Przetoczyła nad Plymouth zalewając okolicę hektolitrami deszczówki, łamiąc konary drzew, zatapiając dwie lekki łodzie na szczęście zacumowane na przystani, dokonując zniszczeń na polach uprawnych.

Niebo przecinały potężne wyładowania. Pioruny z hukiem waliły w okoliczne jeziora, rozjaśniając nocne niebo luminacją błyskawic. Żywioły szalały niespełna godzinę, ale to wystarczyło, by wyrządzić poważne szkody.
Potem burza przeniosła się dalej na zachód, przetoczyła nad Keokuk wytracając siłę i dzikość.

DANIEL, STEVEN

Stevenowi udało się wrócić do domu tuż przed głównym uderzeniem burzy. Zastał Daniela niespokojnie drepczącego po domu. Obaj przyjęli swoją obecność z ulgą. Burza nie była czymś, co chciało się przeżywać samotnie w nawiedzonym domu. Już sama świadomość tego, że dom stoi w znacznym oddaleniu od innych zabudowań powodowała poważne lęki w sercach, jakby nie było, mieszczuchów, jakimi byli Cravenowie.

Każdy błysk wypełniał wnętrze domu dziwacznymi, niespokojnymi cieniami. Każdy grzmot wybudzał dziwaczne echa, które w uszach obu mężczyzn wydawały się być palbą karabinów i wrzaskami mordowanych ludzi.

Kiedy burza zaczęła się oddalać dopiero wtedy mogli wezwać policję, tak jak planowali i powiadomić tą instytucję o zniknięciu Arnolda. Niestety, udało im się sprawę załatwić dopiero po kilkudziesięciu minutach, bo system alarmowy z niewiadomych powodów nie działał. Dyspozytorka przyjęła zgłoszenie niezwykle poważnie, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, jakie siły natury przed chwilą szalały nad okolicą.

Było już bardzo późno, więc położyli się spać i chociaż sen mieli niespokojny, płytki i pełen majaków, które uleciały z ich głów zaraz po przebudzeniu, to jednak przespali całą noc.

MEGAN, MADDISON, JACK

Po brutalnych przebudzeniach nie mogli zasnąć. Burza, jaka rozszalała się nad ich głowami skutecznie odpędzała nie tylko sen, ale i strach przed nieznanym. W niewielkich pokojach przydrożnego motelu szalejący na zewnątrz wiatr, lejący deszcz i potworne grzmoty i błyskawice wzbudzały w sercach lęki głębsze, niż obawy przed demonami i duchami.

To była chyba najpotężniejsza burza, jaką mieli okazję przeżyć. Prawdziwe szaleństwo żywiołów! Niczym wojna nieba z ziemią! Hałaśliwa, straszliwa, bezpardonowa i nielicząca się z nikim, kto stanie na jej drodze.

Telefony milczały. Sieć była niedostępna przez całą burzę. Łączność ze światem odzyskali dopiero późno w nocy. Po upewnieniu się, że Danielowi i Stevenowi nic się nie stało, a Arnold nadal się nie pojawił, mogli w końcu położyć się spać.

Zmęczenie wzięło górę nad lękami i w końcu wszyscy pogrążyli się w objęciach Morfeusza.


DANIEL, STEVEN, ARNOLD


Obudził ich zapach kawy unoszący się w całym mieszkaniu. Aromatyczny i wręcz nieziemsko cudowny. Wstali i skierowali się do kuchni, gdzie spodziewali się zastać Megan.

Ale to nie była Megan, lecz Arnold, który jakby nigdy nic nastawił kawę na ekspres.

- Gdzieś ty był! – Daniel nie wytrzymał napięcia i podniósł głos na ojca. – Martwiliśmy się. Szukaliśmy cię chyba pół nocy.

Starszy mężczyzna spojrzał na syna, jakby zobaczył go po raz pierwszy. W oczach zapłonęło oburzenie i gniew.

- O co ci chodzi – odpowiedział zdziwionym tonem. – Cały czas byłem w domu.

- Nie byłeś…

- Byłem. W gabinecie. Wydawało mi się, że coś tam usłyszałem i poszedłem sprawdzić. Nic tam jednak nie było.

Arnold był nieco skonsternowany. Faktycznie. Nie pamiętało robił w gabinecie i ile czasu w nim spędził. Jak przez mgłę przypomniał sobie też, że ktoś tam jednak był. Przypomniał objęcie zimnego cienia. Zachował jednak milczenie. Jego pamięć i jego percepcja, zdawał sobie z tego sprawę zmieniły się.

Pod domem pojawił się policyjny samochód. Radiowóz. Wysiadł z niego Bert Kleckner w mundurze. Po chwili rozbrzmiał dzwonek przy drzwiach.

- Idę do siebie – zakomunikował Arnold i poszedł do swojego pokoju.

Daniel otworzył drzwi.

- Ciężka noc, co? – zagaił Daniel. – Miałem zgłoszenie. Zaginął twój ojciec. Mogę wejść.

- Jasne – Daniel wpuścił policjanta.

Bert rozglądał się ciekawie wokół.

- Jest Megan?

- Nie. Zaraz powinna być. Wiesz. Dziwna sprawa, ale ojciec już się znalazł. Spanikowaliśmy. Pewnie był gdzieś blisko domu, albo w Plymouth, a my zaczęliśmy szukać wszędzie, we dwóch z synem, nawet nad jeziorem w pobliżu. Sądziliśmy, że …

- Problemy z pamięcią? – wszedł mu w słowo Bert.

- Dokładnie.

- Mój dziadek miał to samo. Mogę kawy?

- Jasne. – Spojrzał na Stevena, który nalał kawy.

- Ładnie się urządziliście – Bert rozglądał się naokoło. – Byłem tutaj, zaraz po ... no wiesz. Zupełnie inaczej to wyglądało.

- Domyślam się.

- Dobra. Zrobimy tak. Napiszę w raporcie, że zgłoszenie było zasadne. A z ojcem, pomyśl Danielu, by poszukać dla niego jakiegoś domu dla ludzi cierpiących na tą przypadłość. Jest nawet kilka takich w okolicy. Zostaje tylko kwestia środków, jakimi dysponujesz. Gdyby coś, możesz śmiało dzwonić. Megan ma telefon bezpośrednio do mnie. Poza tym moja siostra ma wielu zaprzyjaźnionych lekarzy. Naprawdę dobrych i oddanych pacjentom lekarzy. Wiesz. Jest na ciągłych konsultacjach. Nowotwór.

- Przykro mi. Nie wiedziałem. – Daniel nie bardzo wiedział, co powiedzieć.

- Spoko. Cieszymy się tym, co jest. Dobra. Dzięki za kawę. Po tej burzy mamy cholernie dużo zgłoszeń. Musze jechać. A gdyby następnym razem coś się wydarzyło, nie dzwoń na alarmowy tylko bezpośrednio do mnie. Daj codo pisania. Zapiszę ci numer.

- Dzięki.

Uściskali sobie dłonie i Bert odjechał. Niecałe pół godziny później przed domem zaparkowały dwa samochody. Pierwszym przyjechali Megan, Maddison i Jack, drugim dwie nieznane im osoby.

NATHAN, APRIL

Nathan zabrał April o świcie z jej domu. W samochodzie miał potrzebną aparaturę – najważniejsze rzeczy do pomiarów mających pomóc „złapać” duchy.

Po burzy powietrze było czyste i rześkie. Na drogach służby porządkowe usuwały ślady przejścia nawałnicy – połamane konary drzew, które pospadały na drogi, a w jednym miejscu nawet przewalone całe drzewo.

W drodze do Plymouth rozmawiali niewiele. Każde z nich szansę na zbadanie domu Hortona traktowało, jako coś naprawdę ważnego w ich życiu.

Zastanawiali się, jakich ludzi zastaną na miejscu, i z czym przyjdzie się im zmierzyć.

Dom zauważyli już z daleka. Odnowiony i biały.

Na jego widok April dostała gęsiej skórki. Już z daleka wyczuwała niepokojące fluidy. Ból głowy nasilił się. W ustach zrobiło się jej sucho.

Nathan zatrzymał samochód na podjeździe obok innego auta, z którego wychodziła właśnie grupka zmęczonych ludzi – kobieta, dziewczyna i młodzieniec.

WSZYSCY

Spotkali się po raz pierwszy przed domem. Wszyscy, poza Arnoldem, który nie opuścił swojego pokoju.

April przyglądała się twarzom domowników. Widziała strach w oczach, widziała zmęczenie na twarzach, lecz widziała coś jeszcze. Coś, czego nikt inny raczej nie dostrzegał. Czegoś, co musiało być wizją. Rany na czołach. Ociekające krwią i dymem nacięcia układające się w znak choinki lub pióra. Cala piątka miała te same znamię.

April wyczuwała coś jeszcze. Jakąś przebudzoną energię, od której głowa bolała ją jeszcze bardziej. Emanację mroczną i złośliwą, lecz ukrytą przed ludzką percepcją i zmysłami. Przyczajoną, gotową do ataku i wyraźnie niezadowoloną ich obecności w tym miejscu. Zadrżała.

Spoglądali na siebie w promieniach słońca odbijającego się od okien i mokrego dachu. Pośród krakania kruków lub innych krukowatych, które dolatywało ich z pobliskiego lasu. Ochrypłe, szydercze, złowieszcze.
 
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172