Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-03-2015, 16:30   #125
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Nie mieli zbyt wiele czasu i doskonale o tym wiedzieli. Wróg mógł dysponować technologią, która w trudnych warunkach panujących obecnie na Perle mogła umożliwiać namierzanie jednostek. W końcu żyli pod wodą, w ograniczonej widoczności, co musiało wpłynąć na ich percepcję. Żałowali teraz, że nikt z nich nie jest specjalisto z ksenobilogii, który dokładnie zna zwyczaje i fizjologię Polarian. Lecz po co ktoś taki miałby być zaokrętowany na jednostkę zwiadowczą federacji, rzuconą to miejsce, znajdujące się w regionie galaktyki do tej pory nie nawiedzanych przez Polarian? Musieli sobie poradzić z tymi, co w tym momencie mieli na składzie.

WEST

Ponownie kusił los. Wiedział o tym bardzo dobrze, kiedy odpalał silnik podrywając Thundera do startu z hukiem rozrywanej atmosfery. Chlorowodór wszedł w reakcje chemiczne z ogniem plazmowych silników, pozostawiając w miejscu startu myśliwca, gotującą się, żrącą solankę.

Tym razem nie poszło tak łatwo. Zaraz po starcie West wszedł w jakieś mocne prądy powietrzne, które wybiły go z linii lotu. W ostatniej chwili udało mu się wmanewrować maszynę tak, że uniknął uderzenia w powierzchnię planety. Ostro poszedł w górę, wychodząc ponad pułap chmur - skłębionych, zamarzających na przesłonie kokpitu i oddalił się od celu natychmiast zawracając i obierając kierunek na SALT-01. Czuł się, niczym szybkie zwierzę, zamknięte w za ciasnej klatce.

Ponad poziomem chmur widział snop energii technologii grawitronowej. Doskonały cel dla Thundera. Szybko wymierzył i otworzył ogień z wszystkich działek, jakie miał nie schodząc z pułapu, na którym się znajdował. Nie używał rakiet. Lądownik i ludzie znajdowali się zaledwie o dwa kilometry od celu i użycie broni o takiej sile rażenia, zabiłoby ich wszystkich.

Dopiero po drugim przelocie, przy nawracaniu z prędkością – jak na Thundera – wręcz ślamazarną – światło z windy grawitronowej znikło. Mogło to oznaczać, że albo West zniszczył cel, albo Polarianie przerwali połączenie.

Musiał zejść niżej, nad powierzchnię planety, by się upewnić lub nie ryzykować i utrzymywać się na bezpiecznej wysokości.

CHAN, CLARK’E, MR. JONES

To na nich spadło główne zadanie powstrzymania sił przeciwnika. To oni mieli nadstawiać bezpośrednio karków i ryzykować swoim życiem w bezpośrednim starciu.

Nie mieli jednak wyjścia i doskonale o tym wiedzieli.

Pierwszy otworzył ogień Clark’e, kiedy tylko otrzymał koordynaty na pierwszego wrogiego mecha. Wystrzelił na ślepo z laserów i jednocześnie przesunął się w bok by utrudnić trafienie wrogowi.

I rozpętało się piekło.

Przeciwnik nie był widoczny, ale zapewne i on nie widział ich. Szalejącą wokół burzę przecięły kolorowe smugi laserów, rozgrzane wiązki energii topiąc przeszkody, rozrzucając błoto pośniegowe, niszcząc resztki krajobrazu, zamieniając okolicę w kocioł gotującej się, solnej brei.

Walili na oślep. Zarówno ludzie, jak i Polarianie. W takich warunkach na nic zdały się zaawansowane technologie kosmiczne, zaawansowane targetery i technologie smart, na nic mordercze, precyzyjne karabiny. Natura sprowadziła walkę do czasów, kiedy królowała broń biała i dominowała brutalna siła.

CLARK’E

Tylko Scorpion nieco zmieniał reguły tej chorej gry. Clark’e walił bez opamiętania, cudem chyba tylko unikając trafień. Ostrzeliwany z dwóch stron, przez dwie wrogie jednostki oberwał jednak w końcu dwa razy, na tyle poważnie, że zmuszony był wystrzelić się z kabiny. Ciężkie lasery wroga miały naprawdę cholerną moc rażenia. Scorpion stracił w wyniku ostrzału jedno ramię oraz prawą nogę rozwaloną czymś, co mogło być wrogą rakietą.

Nim wystrzelił w solną burzę, z satysfakcją uświadomił sobie fakt, że zdjął na pewno jedną maszyn wroga. Przy przewadze ogniowej i mocniejszych konstrukcjach pancerzy pojazdów wroga był to i tak sukces.

Wyrzutnia wystrzeliła inżyniera w górę, w szalejącą wichurę, ciskając nim na boki, aż w końcu wylądował w swoim fotelu w żrącej, solnej zupie. Szybko wypiął się z ochronnych polimerów, zabrał broń podręczną przytroczoną do fotela wyrzutni i spróbował zorientować się, gdzie wywaliła go procedura ewakuacyjna.

ROSS, VAN BELZEN

Mieli w tym momencie najgorszą fuchę pod słońcem. A może i najlepszą? Musieli siedzieć na pokładzie lądownika i wspierać resztę ludzi wchodzących właśnie w bezpośrednią walkę z wrogiem.

Dwa mechy przeciwnika były już tuż, tuż, co oznaczało zapewne to, że i piechota pojawi się lada chwila. Ross obserwował drobne punkciki wrogich sił przekazując bezpośrednie koordynaty do Scorpiona.

Potem, po ostrej wymianie ognie między ich mechem i dwoma mechami wroga, stracili Scorpiona i Ross i Van Belzen przestali być przydatni w toczącej się walce.

CHAN

Chan strzelał przed siebie, próbując odpowiadać ogniem tam, skąd przylatywały do niego laserowe smugi wroga. Nie łudził się, że trafił, ale miał taką nadzieję.

Obok niego nawalał Scorpion. Chan widział potężne rozbłyski dział mecha. Widział też, jak przeciwnik odpowiada ogniem.

Potem stracili Scorpiona i wróg przełamał obronę ludzi. Parł do przodu.

Gdzieś tam, przed Chanem zamajaczyła wężowa sylwetka wrogiej maszyny, a potem mech Polarian dostał się w zasięg ustawionych przez artylerzystę min i Chan zdetonował wszystko w jednej, potężnej eksplozji.

Na ziemię spadł solny deszcz, paskudne błocko rozchlapało się na kilkadziesiąt metrów wokół.

Chan ujrzał pajęczą sylwetkę wrogiego piechura gdzieś tam, na skraju widoczności. Oznaczało to, że wróg napierał dalej. Strzelił, trafiając we wroga, ten odpowiedział ogniem gotując skalną formację kilka kroków od Chana. Człowiek poprawił dwoma potężnymi wyładowaniami i ujrzał, że wspomagany kombinezon upada na ziemię, niczym wywalony na bok krab.

MR. JONES

Z miejsca, gdzie się usadowił, niewiele mógł pomóc w toczonej walce. Ale był wrednym skurczy synem i nie zamierzał stać z boku i tylko patrzeć, jak inni się bawią.

Co prawda stal z boku, ale miał swój plan.

Włączył wszystkie możliwe filtry do celownika swojej broni i zaczął z flanki ostrzeliwać wrogów, kierując się zimnymi odcieniami ich pancerzy. Metoda równie skuteczna, co łapanie wody czerpakiem, ale raz czy dwa wydawało mu się, że załatwił jakiegoś Polarianina.

Na odczytach systemów celowniczych pojawiły się pierwsze cieplne plamy – miejsca, gdzie trafienia zamieniały teren w kałuże gotującej się solanki. Potem kolejne, kiedy Scorpion ewidentnie rozwalił rakietą jeden z pełzających mechów wroga. I kolejny, kiedy sam Scorpion został wyeliminowany z walki. I jeszcze jeden, kiedy wroga jednostka władowała się na miny.

ROSS, VAN BELZEN

Stracili Scorpiona, ale udało im się unieszkodliwić pojazdy wroga. I tak jednak była to nieoczekiwana strata. Na szczęście komunikacja bezpośrednia, jaką mieli zainstalowaną w hełmach, działała i okazało się, że Izaaka żyje. Ross szybko namierzył punkt lądowania inżyniera – osiemset metrów na wschód od lądownika. Blisko.

Z niedowierzaniem spojrzał na odczyty na skanerze. Wróg wycofywał się w stronę SALT-01. Nadal widział przynajmniej tuzin piechoty. Ale Polarianie cofali się, a to już było coś.

Stracili oba mechy, stracili część piechoty i – co najważniejsze – stracili windę grawitacyjną i chroniące ją siły, w tym ostatniego mecha.
Teraz ludzie musieli zdecydować, co dalej.

Burza znów zdawała się przybierać na sile.
 
Armiel jest offline