Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-03-2015, 14:04   #53
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DANIEL

Dom Cravenów, ich dom, był światłem w ciemnościach, ponieważ opuszczając domostwo Daniel zostawił większość świateł zapalonych.

Obszedł najbliższą okolicę, zaimprowizowane pole golfowe, pomost na którym Arnold zwykł przesiadywać, a nawet zapuścił się na ścieżkę do pobliskiego lasu, lecz nigdzie nie znalazł nawet śladu obecności ojca.

Coraz bardziej zaniepokojony zadzwonił po Stevena. Nos Chiena mógł w tym przypadku pomóc w tropieniu zagubionego ojca.

Daniel czuł się paskudnie. Wyczerpany. Zmęczony. To już druga noc, podczas której ganiał po krzakach z latarką szukając kogoś bliskiego z rodziny. W tym przypadku miał tylko nadzieję, że wszystko zakończy się tak samo fortunnie.
Kiedy zrobiło się już za ciemno, by samotnie kontynuować poszukiwania, Daniel wybrał telefon do Steva i wyłuszczył swoją prośbę.

Kiedy się rozłączył i wracał do domu zobaczył, że światło w jednym z pokojów na piętrze, chyba w tym należącym do Maddie zapala się i gaśnie, jakby ktoś bawił się włącznikiem światłą. Z nadzieją, że to Arnold zdziecinniał do reszty i ukrył się, podobnie jak wcześniej gdzieś w domu, Daniel ruszył do domu.
Kiedy jednak zamknął za sobą drzwi i wszedł na górę, do pokoju Maddie, światło już nie mrugało, a pokój podobnie jak reszta domu, były zupełnie puste.

Czując się mocno nie swojo Daniel włączył telewizor, zapalił wszystkie światła w salonie i wsłuchując się w pracujące deski, oczekiwał przyjazdu syna.

Chociaż z trudem przyznałby się do tego, bał się. Miał wrażenie, że cały czas obserwują go czyjeś oczy. Złe i wrogie. Niemal czuł, jak coś dyszy mu za plecami, lecz – oczywiście – przestrzeń za nim była całkowicie pusta.

Jeżeli kiedykolwiek miał wątpliwości, że dom nawiedza coś złego, teraz, siedząc w nim samotnie i oszukując zmysły telewizją, Daniel był gotów uwierzyć we wszystko, co nienaturalne i niewyjaśnione.


MEGAN, MADDISON, STEVEN, JACK

Zajmowali dwa pokoje. Dziewczyny jeden, faceci drugi. Madd i Steven szybko powiedzieli, co udało im się ustalić kiedy zadzwonił Daniel informując, że potrzebuje Stevena i jego psa, bo dziadek gdzieś się zawieruszył.

Steven nie zwlekał. Wziął swój samochód i pojechał w stronę Plymouth. Reszta musiała poczekać na informację od niego i Daniela i zająć się przez ten czas zwykłymi, wieczornymi sprawami. Jakże dziwne wydawało im się teraz jedzenie kolacji, mycie zębów czy prysznic w świetle tego, co przytrafiło się ich rodzinie.

Mimo, że dochodziła prawie dwudziesta trzecia jakoś nikt z nich nie mógł zasnąć.

STEVEN

Jechał ostrożnie nie spiesząc się i nie ryzykując na nieoświetlonej drodze. Martwił się o dziadka, lecz widok pociesznej, mądrej mordki Chiena, dawał mu jakieś takie empatyczne pocieszenie.

Po kilkunastu minutach zjechał na drogę prowadzącą do ich domu. Wokół ich rezydencji rozciągały się jedynie pola i łąki, plamy czerni w mrokach nocy. Kiedy zatrzymywał samochód przed domem światło spłoszyło kilka dużych, czarnych ptaków, które poderwały się do lotu z furkotem skrzydeł.

Ojca zastał przy telewizorze – zaniepokojonego i gotowego do poszukiwań.

STEVEN, DANIEL

Daniel dał powąchać psu ubranie Arnolda i – czując się nieco głupio z tym co robi – rzucił psu polecenie „szukaj”. O dziwo, Chien zdawał się rozumieć czego od niego oczekują. Merdając radośnie ogonem i poszczekując, ruszył wyraźnie w kierunku pobliskiego lasu. Wstrzymując jego zapał Daniel i Steven ruszyli za psem.

Po kilku minutach zagłębili się w mroczny, szumiący las. Burza, która z takim mozołem nadciągała nad Plymouth, nadal jakoś nie chciała rozpocząć się na dobre, chociaż wiało coraz mocniej.

Trzymali się blisko siebie przeczesując światłami latarek okolicę. Spodziewali się najgorszego. Że Arnold wyszedł na spacer i zasłabł, leżąc teraz gdzieś na nieczęsto wykorzystywanej, leśnej drodze, samotny i przerażony.

W końcu zobaczyli jakieś przed sobą światło. Ognisko. Droga biegnąca lasem ocierała się o brzeg jednego z okolicznych jezior, tego położonego najbliżej ich domu, a na niewielkiej, dzikiej plaży ktoś rozpalił ognisko. Słyszeli dźwięki gitary i kilka wyraźnie podpitych głosów.

Kiedy podeszli bliżej, okazało się, że na plaży bawi się kilku miejscowych. Sześć osób, trzy pary. Jednym z chłopaków był basista z zespołu, który słyszeli podczas festynu, pozostałych znali tylko zwidzenia.

- Pan Craven – przywitał się jeden z pijących piwko chłopaków. Daniel nie znał go, ale najwyraźniej miejscowi rozpoznawali ich lepiej, niż sądzili. – Na spacer z psem?

Steven zamarł, kiedy rozpoznał twarz jednego z imprezowiczów. Gary Owsley. Na widok Stevena na twarzy awanturnika pojawił się złośliwy, kpiący uśmieszek. A może tylko tak wydawało się Stevenowi? Może był uprzedzony? Nic trudnego, po tym, jak potraktował go ten zbir.

- Nie – Daniel nie wiedział o wydarzeniach w kawiarni, więc przyjął życzliwe zachowanie nieznanego chłopaka za dobrą monetę. – Szukamy starszego mężczyzny. Wyszedł na spacer i nie wrócił. Widzieliście może kogoś?

Chien poszczekiwał i skamlał przy brzegu jeziora, nieopodal zdewastowanego, śmierdzącego wilgotną pleśnią pomostu. Kilka kroków od niego Daniel dostrzegł jakąś przerdzewiałą, trudną do rozpoznania konstrukcję, niczym szkielet rusztowania lub baraku.

- Siedzimy tutaj od popołudnia. Nikogo nie widzieliśmy od tego czasu – wyjaśnił życzliwie chłopak, z którym rozmawiał Daniel. – Potrzebuje pan pomocy poszukiwaniach? Może trzeba zawiadomić gliny?

Daniel spojrzał na chłopaka. Mógł mieć z dziewiętnaście lat. Najwyżej. Wiedział, skąd znał jego twarz. To jego zrzucił z Maddison.

- Nie, dzięki – powiedział kończąc rozmowę.

Młodzieniec zmieszał się wyraźnie. Chyba dotarło do niego, że został rozpoznany. Ale nie opuścił wzroku, co w jakiś sposób wzbudziło niechętny szacunek Daniela.

- Gdyby się pan namyślił, będziemy tutaj jeszcze jakiś czas. Wyszliśmy na ryby.

Chien warczał i obszczekiwał brzeg jeziora i stary pomost.

Odeszli odprowadzani wzrokiem młodych ludzi spędzających wolny czas nad jeziorem. Pokręcili się po lesie i wokół domu, ale Chien najwyraźniej stracił trop. Kiedy ostatecznie wrócili do domu dochodziła pierwsza w nocy.

Złe przeczucia nie zniknęły.

MADDISON, JACK, MEGAN

Oczekiwali na wieści od Daniela i Stevena, ale nie dowiedzieli się niczego, mimo że kilkakrotnie dzwonili jedni do drugich. Kilka razy proponowali pomoc, ale Daniel wolał, by Megan opiekowała się młodszym rodzeństwem, niż narażała je na trudy poszukiwań. Jack, mimo że nigdy by się do tego nie przyznał, przyjął decyzję ojca z ulgą. Ostatnim, czego pragnął w tym momencie, to ponowne ganianie po lesie nocą.

Upewniając się, że wszystko jest w porządku Megan poszła wziąć prysznic.

MEGAN

Woda była chłodna, ale po upalnym dniu to jej nawet bardziej odpowiadało. Pozwalała, by strumienie wody spłukiwały szampon z jej ciała dając chociaż przez chwilę odpocząć mięśniom.

Kiedy opuściła kabinę (której czystość pozostawiała wiele do życzenia) i zaczęła się ubierać ze zgrozą zorientowała się, że ktoś był w łazience podczas, gdy ona się kąpała. W umywalce leżało duże, czarne pióro. Wystawało zatknięte w odpływ – czarny ślad czyjejś niechcianej obecności.

Megan poczuła, jak jeżą jej się włosy na karku. Poczuła też, że kruche poczucie bezpieczeństwa motelu pęka, jak szklana bombka choinkowa.


MADDISON

Kiedy ciotka poszła pod prysznic Maddison zajęła się czytaniem, chociaż szło jej to strasznie opornie. Zasnęła z twarzą w książce, jak to się jej zdarzało kilka lat temu, gdy jeszcze była dzieckiem.

Obudziła się, gdy przestała płynąć woda pod prysznicem. Ziewnęła i od razu zorientowała się, że coś jest nie tak.

Za oknami motelu przejechała ciężarówka wprowadzając w drżenie szyby i stojącą na chwiejnym stoliku szklankę resztą wody.

Serce Maddison biło szybciej, jak serce ofiary wyczuwającej ukrytego gdzieś pobliżu drapieżnika. Zamarła i wtedy zorientowała się, że ma coś we włosach. W odruchu paniki sięgnęła dłonią do głowy i zrzuciła z niej to coś.

To było pióro. Czarne. Lśniące fioletowym połyskiem i duże. Krucze pióro.


JACK

Jack czekał na powrót Stevena oglądając jakiś film w kablówce dostępnej za dodatkową opłatą uiszczaną monetami wrzucanymi do specjalnego automatu wrzutowego. Czuł się zmęczony, ale walczył z sennością. Pokój miał tylko jeden klucz i nie chciał, by Steven budził go po nocach.

W końcu jednak zmęczenie wzięło górę i Jack odpłynął.

Obudził się gwałtownie, sam nie wiedząc dlaczego. Przerażony, jak podczas samotnej eskapady po lesie. I równie, jak wtedy zagubiony.

I wtedy to ujrzał. Wyraźnie i dokładnie.

Wielki, czarny, skrzydlaty cień gigantycznego ptaka rzucany na ścianę pokoju przez światła przejeżdżającej drogą szybkiego ruchu ciężarówki. Ptak siedział na ramieniu sylwetki mężczyzny.

Cień poszarpany reflektorem przebijającym się przez cienką przesłonę rolety wzniósł dłoń w górę kierując ją wyraźnie w stronę Jacka.

Ten zakrztusił się, zadławił czymś, jakimś ciałem obcym, które wypełniło mu gardło. Wydając z siebie gardłowe, nieludzkie wręcz dźwięki, niemal wymiotując na łóżko, Jack wypluł to, co zapchało mu gardło.

To było pióro! Wielkie, krucze pióro!

Cień zniknął. Podobnie jak przejeżdżająca obok ciężarówka i pokój motelowy znów pogrążył się w nieprzyjaznym półmroku.
 
Armiel jest offline