Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-03-2015, 20:04   #42
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
GORO

Goro szybko pobiegł wzdłuż budynku zostawiając Prestona, który krzyczał jak szaleniec.

Zniknął po drugiej stronie domostwa, której nie widzieli podchodząc pod rezydencję.

W kilku zakratowanych oknach nad jego głową paliło się światło, dzięki czemu Goro dość dobrze widział zarośnięte podwórze na tyłach domu i coś, co wyglądało jak sad. Ciemne, niewysokie drzewa ustawione w równych szpalerach. Pomiędzy pobielonymi pniami snuła się lekka mgiełka, ledwie widoczna w świetle padającym z góry. Tuż przy pierwszych drzewach do sadu ujrzał jeszcze jakąś niewielką szopę, przy której stały równo ustawione w sterty drewniane szczapy. Zaraz obok szopy stał zdezolowany, starodawny traktor pamiętający chyba jeszcze czasy wojny secesyjnej, bo jakoś w tym momencie Goro nie bardzo był w stanie sobie przypomnieć, czy w tamtych czasach mieli już traktory. Na pewno jednak maszyna była stara i niesprawna.

Już nieco wolniej Goro ruszył w dalszą drogę rozglądając się za czymś, co pomogłoby mu zająć się raną Prestona, chociaż na podwórzu niczego takiego nie widział.

Nagle okno na Pietrze, tuż nad jego głową otworzyło się z trzaskiem i Goro usłyszał, jak ktoś wykrzykuje coś cicho starczym, schorowanym głosem.


PONTI, WILLIANS, ORTIS

Znajdowali się po prawej stronie domu, zbyt blisko samej rezydencji by czuli się pewnie w jej cieniu. Szybko więc przebiegli, najciszej jak się dało, kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt metrów przez zapuszczony park aż pod sam płot okalający domostwo szaleńca z rewolwerem.

Od dłuższego już czasu nie słyszeli żadnego strzału lecz nie wiedzieli, czy mogą to brać za dobrą monetę.

W świetle latarki, włączonej tylko na krotką chwilę, by nie wzbudzać niepotrzebnej uwagi, zorientowali się, że płot okalający posesję należy do tych starszych, niemal zabytkowych, zwieńczonych szpikulcami parkanów.

Nie powinien jednak stanowić zbyt trudnej do przejścia przeszkody. Po drugiej stronie płotu trojka młodych ludzi dostrzegła jedynie krzaki i coś, co mogło być łąką, chociaż kilkadziesiąt metrów dalej wydawało im się, że dostrzegają zarys kolejnego domu.

Czy im się wydawało, czy paliło się w nim światło? Takie, jakby ktoś otworzył drzwi by wyjrzeć na chwile na zewnątrz. Może w Old Harvest mieszkali normalni ludzie i ktoś usłyszał strzał i wyszedł, by zorientować się w sytuacji?

A może było wręcz przeciwnie i tylko niepotrzebnie robili sobie nadzieję.
Tak czy owak musieli szybko podjąć decyzję, czy próbują przedostać się przez płot – co nie powinno być zbyt trudne – czy też zostają jeszcze po tej stronie posesji.

FOX

Fox znalazła przyjrzała się drzewu, przy którym się ukrywała i oceniła swoje szanse na przejście po nim nad płotem.

Chyba dałaby radę, szczególnie, że sam płot nie wyglądał na jakiś taki super obronny – ot zwykłe, nieco może zbyt kolczaste ogrodzenie wokół starego domu zamieszkanego przez szalonego mordercę z wielkim rewolwerem!
Nie namyślając się zbyt wiele zaczęła wspinaczkę.

Była dość wysportowana i już po chwili, trzęsąc się bardziej z emocji niż z wysiłku, znalazła się po drugiej stronie.

Spojrzała w kierunku domu, oświetlonego i skrytego po części za rzadkim parkiem. Teraz dopiero, kiedy oddaliła się od źródła zagrożenia, poczuła jak bardzo się boi.

Była sama, a jedynym oświetlonym miejscem, jakie widziała, był dom szaleńca – mordercy!

Nagle, kątem oka zobaczyła jakieś poruszenie przy płocie, w miejscu, w którym przed chwilą go sforsowała. Nie była pewna, lecz chyba przed chwilą jakieś niewielkie, włochate zwierzę zeskoczyło gdzieś niedaleko od niej.

Wiewiórka? Łasica? Szczur?

Nie wiedziała co to jest, ale jakoś nie chciała spotykać się z skaczącym przez płot gryzoniem.

VILL

Ukryła się za którymś z posągów z przerażeniem obserwując, jak morderca znika za rogiem budynku.

Obserwowała okolicę i wtedy zobaczyła, że przez otwarte drzwi budynku, w którym próbowali znaleźć schronienie, wychodzi dwóch kolejnych mężczyzn. Ubrani w jasne, długie stroje przypominali odrobinę pielęgniarzy lub inny personel medyczny.

Pierwszy, poruszając się jakoś tak dziwacznie, jakby miał problem z kręgosłupem lub z nogami, podszedł do zwłok Storza, chwycił je za nogi i zaczął wciągać do rezydencji. Drugi zszedł po schodach i podniósł Angeli. Chodził równie koślawo, co ten pierwszy, kiwając się na boki, jak ktoś z aparatem korekcyjnym na dolnych kończynach.

Czy Vill tylko się wydawało, czy dziewczyna ruszyła się w objęciach podnoszącego ją pielęgniarza.

Nie wiedziała, dlaczego lecz serce biło jej szaleńczo, a w gardle zaschło z przerażenia. Postacie w kitlach zniknęły w domostwie razem z ciałami Storza i Laster.


PRESTON

Leżał na pół oszalały z bólu i przerażenia modląc się po cichu, by nie jęknąć lub nie pierdnąć w najmniej odpowiedniej chwili.

Słyszał go!

Słyszał jego kroki! Kroki szaleńca! Ciężkie, powolne, niezgrabne. I cichy, chrapliwy oddech. Kroki zatrzymały się, a potem ciężki but wylądował na udzie Prestona. Kopniak był solidny, ale tusza w tym przypadku zadziałała na jego korzyść i gordon nawet nie poczuł bólu.

Potem było jednak gorzej. Szaleniec postawił mu stopę na lewej dłoni i przycisnął całym ciężarem buta.

Gordon powstrzymał łzy i jęk jakimś nadludzkim wysiłkiem woli.

Mężczyzna poszedł dalej. Dysząc i sapiąc podążył tam, gdzie pobiegł Goro.
Pozostawił grubasa zaciskającego wargi do krwi, postrzelonego i chyba z połamanymi palcami u lewej ręki. Ale żywego.

Fortel się powiódł.

Gordon słyszał przez szumiącą w uszach krew, że napastnik oddala się.

JORDAN

Odczekała jeszcze chwilę upewniając się, że szaleniec z bronią nie ściga jej. Już miała ruszać, kiedy zobaczyła, że z domu wyszły dwie nowe osoby. Ubrani w stroje kojarzące się z pielęgniarzami, dziwacznie, niezgrabnie poruszający się mężczyźni.

Jeden z nich zajął się ciałem Storza wciągając go do domu, drugi wziął na ręce nieszczęsną Angelę Laster i zniknął tam, gdzie jego kompan.

To była szansa, którą Jordan musiała wykorzystać. Szybko, trzymając się cienia i parkanu, ruszyła w stronę bramy. Nie rozglądała się za nikim, nie robiła hałasu, a kiedy udało jej się wybiec z terenu posesji o mało nie popłakała się ze szczęścia.

Nie oglądając się za siebie zaczęła biec, oszczędzając oddech w stronę mostu z zamiarem odszukania grupy poszukiwawczej. Potrzebowała innych ludzi i musiała ich ostrzec przed szaleńcami z tego domu.

Gdy zbliżała się do mostu zobaczyła, że ktoś pędzi przez niego szaleńczo, jakby uciekał przed czymś straszliwym i morderczym. Jak ona.

PETROVSKI,

https://www.youtube.com/watch?v=n1D_jG8-Dok

Petrovski krzyknął za Wardem, ze ten biegnie nie w tym kierunku, co powinien, ale ten nie reagował i dalej pędził przed siebie. Viktor zaklął pod nosem i popędził w stronę, gdzie zostawili autobus. Ti tylko trzy mile. Może nawet trochę mniej. Da radę.

Droga pod jego nogami była doskonale widoczna w mdławym świetle księżyca i gwiazd., więc nie musiał się obawiać, że ją zgubi.

Pędził nie oszczędzając sił. Był w końcu młodym, wysportowanym facetem i nie bał się spocić.

Zobaczył ich z odległości kilkunastu metrów – stojących wzdłuż drogi – jeden obok drugiego.

Milczący szpaler kukieł opartych jedną o drugą. Brudne, poszarpane strachy na wróble. Chochoły z workami na głowach!

Zatrzymał się odruchowo i obejrzał wokół.

Przebiegł już spory kawałek. Dotarł prawie do końca kukurydzianych pól tych samych, które tak przeraziły Sally Sarkis. Za sobą miał drogę, którą biegł. Po prawej i lewej stronie zagony kukurydzy ciągnące się nie wiadomo jak daleko. Przed sobą widział już czarną ścianę drzew i te strachy na wróble, które ewidentnie zagradzały drogę poza Old Harvest.

Było ich przynajmniej kilkanaście. Stały, sztywno, nieruchomo, zdając się oczekiwać, co zrobi biegacz.

WARD

Biegł w panice przed siebie. Nie słysząc ani nie widząc niczego wokół. Kamera nadal nagrywała, ale pewnie utrwaliłyby się tylko chaotyczne obrazy ziemi i okolicy i jego opętańcze dyszenie.

Wbiegł na most czując pierwsze ukłucia zmęczenia, ale nie zatrzymywał się, chociaż zwolnił tempo.

Za sobą pozostawił krwawą jatkę. Przed sobą widział już oświetloną rezydencję i nagle zobaczył nadbiegającą z przeciwka postać. To była Jordan.

COLLINS, BROOKS

Collins postąpił rycersko i był z siebie dumny. Pomógł Brooksowi odbiec od pola kukurydzy. Niezbyt daleko, ledwie na drogę, pomiędzy te groteskowe, straszne drzewa tworzące szpaler aż do mostu za którym znajdowało się Old Harvest.

Ward popędził w stronę wsi, Petrovi zniknął w ciemnościach po drugiej stronie drogi.

Collins nie bardzo wiedział, co robić dalej. Szybko jednak opatrzył dłonie Brooksa powstrzymując upływ krwi. Jack stracił prawie wszystkie palce, które coś przecięło niemal w połowie. Gładko, niczym stalowa struna.

Kiedy prowizoryczny opatrunek został założony Collins rozejrzał się wokół szczególną uwagę poświęcając miejscu, w którym zginął anglista. Coś się tam poruszało. Słyszał też szuranie. Wydawało się, że zwłoki Aspectro ktoś wciąga na pole kukurydzy. Jakoś żaden z nich nie miał ochoty sprawdzać, kto.

Siedzieli przy jednym z drzew nasłuchując w przerażeniu. Tak daleko od pola kukurydzy, jak tylko się dawało.

Bawełniana podkoszulka powstrzymała krwotok, ale Brooks był cały roztrzęsiony i latały mu mroczki przed oczami. Było mu zimno. Cholernie zimno, a okaleczone dłonie bolały coraz bardziej.

I wtedy obaj zobaczyli, że kukurydza w miejscu, w którą niewidzialna siła wciągnęła Ryana rozchyla się i ktoś z niej wychodzi na wolną przestrzeń pomiędzy uprawami i linią drzew okalających drogę.

Pochylona, niezgrabna postać z trudem brnęła w ich stronę.

To był Ryan! Trzymał się z brzuch, był ranny, ale najwyraźniej jeszcze żył. Już z daleka zobaczyli, że coś nie tak było z jego twarzą. Chyba cała spływała krwią, ale mdławe światło księżyca nie pozwalało zobaczyć nic więcej.
 
Armiel jest offline