Bezskuteczne poszukiwanie Felixa pogłębiło zdenerwowanie Waightstilla. Ogarniał go coraz większy niepokój - pocośmy brali dzieciaka ze sobą! Zawsze gdzieś bez słowa przepadnie! - wciąż powtarzał, jednak bez Felixa nie chciał wracać do ciepłej chaty, w której ich goszczono. Po zapadnięciu zmroku w jego oczach ta trupia osada - jak zdążył ją ochrzcić - skąpana w seledynowej poświacie księżyca, nabrała jeszcze bardziej złowrogiego charakteru. Z każdego zakamarka Waightstillowi wiało grozą.
Nagle jego uwagę zwrócił ruch pod ścianą jednej z chat - domostwa, do którego skurczyła się cała wieś. W pierwszym odruchu sądził, że to Felix, lecz te żółte, opalizujące w mroku ślepia zmroziły Waightstillowi krew w żyłach. To nie mógł być Felix. - Konrad, widzisz?! Tam pod ścianą! - wskazał nagłym ruchem Waightstill. |