Ciężar
domowej roboty obrzyna miał mobilizujące działanie. Co prawda agent zamienił sześć kul na dwie, ale za to miał pewność, że siedzący w topornej lufie ładunek zmiecie - w razie czego - głowę każdego cyborga razem z dupą.
Wyskoczył z auta, chowając się za stalowymi drzwiami jak za osłoną. Zimny deszcz zaciął go w twarz, na chwilę rozmazując obraz; w przeciwieństwie do miejskich ulic, gdzie wysokie budynki ograniczały wiatr, wśród ruin hulał ostry, przenikliwy wiatr, niosący ze sobą zimne igły wody.
Procesor celowania zareagował natychmiast, przełączając oczy Spectera na termowizję; świat zalała fala mrocznego fioletu, na której jaskrawą żółcią świeciły się punkty ciepła. Kanciasta bryła auta była niemal biała; silnik musiał być naprawdę gorący. Reszta krajobrazu rozmywała się w czerń;
tylko sylwetka dziecka odcinała się ostro na chłodnym tle. Cała okolica skurczyła się tylko do tej żółtej szpicy, tkwiącej w atramentowym morzu.
Cyborg stał nieruchomo; trzymana przez niego w objęciach głowa - ciemniejsza, fioletowa plama w powodzi żółci - poruszała się lekko w górę i w dół, w miarę kolejnych wdechów i wydechów dziecka. Nie zareagował w żaden sposób na akcję mężczyzny; nie poruszył się nawet o milimetr, stojąc w katatonicznym bezruchu, do którego zdolni byli ludzie o cybernetycznie "poprawionej" kontroli motorycznej. Metalowa płyta, za którą kiedyś znajdowały się ludzkie oczy, patrzyła na agenta z niewzruszonym spokojem.