Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-03-2015, 18:41   #301
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Tsuki


Koła powozu delikatnie podskakiwały na bruku a siedząca u boku swojej pani Laurie czuła się lekko… na uboczu. To nie tak że była ignorowana. Jej tam po prostu nie było, a na pewno nie dostrzegał jej hrabia Kvazarovicz który po szarmancku pomógł jej wejść do powozu a następnie usiadł naprzeciwko by w pełni skoncentrować swoją uwagę na leciutko uśmiechniętej Tsuki.

Wojowniczka wydawała się czerpać z tego zlecenia więcej przyjemności niż na początku zakładała. Laurie znała już swoją przyjaciółkę na tyle, żeby wiedzieć iż mało kto potrafił już na samym początku zrobić na elfce dobre wrażenie a Borisowi udało się to, i to chyba bez szczególnego wysiłku.

Nawet wobec samej siebie, kapłanka musiała przyznać że zagraniczny szlachetka ma w sobie specyficzny magnetyzm. Plus, spojrzenie które przy odpowiednich ćwiczeniach byłoby w stanie doprowadzić dowoloną kobietę do czerwienienia policzków, nawet jeśli pomiędzy nią a Kvazaroviczem znalazłaby się lita, murowana ściana. O leciutkim uśmiechu arystokraty w ogóle nie należało wspominać. Zbyt grząski temat jeśli zamierzało się uniknąć przymiotników o podtekście seksualnym.

Tsuki jednak była sobą. I to chyba fascynowało Borisa. Kobieta w większości odporna na jego czar.

-Wspomniałaś o utracie ziem i klanu, Tsuki.- powiedział po dłuższej chwili ciszy, niekomfortowej chyba tylko dla siedzącej z boku Laurie.- Wspomniałaś o dziadku… Czy w ojczyźnie czeka na ciebie ktoś z twojej rodziny… ?

-Nie
.- odpowiedź elfki była krótka, szybka i pozbawiona emocji.- Jestem sama, jeśli pytasz o brzemię odbudowania Klanu Wiru. Heishiro, mój „mocarny” obrońca siedzący na dachu, jest moim wasalem. Jego obecność tutaj daje mi nadzieję że pozostałe klany podległe mojemu ojcu również przypomną sobie o przysiędze złożonej niekiedy setki lat, a niekiedy ledwie lata temu. Miałam też wuja. Zawsze kłócił się z ojcem.

Tsuki uśmiechnęła się pod nosem.

-O jego śmierci dowiedziałam się właśnie od Heishiro. Kiedy mój klan padł, zebrał wasali i wszystkich tych, którzy chcieli za nim ruszyć. Zaczął wypierać najeźdźców z naszych ziem. I zginął, zdradzony przez przekupnego lennika. Był przerażający w walce.- Boris przekrzywił głowę, obserwując leciutki uśmiech na twarzy rozmówczyni.- Topił w morzu krwi każdego, kto chciał mu przeszkodzić…

-A ty utopisz w tym morzu tych, którzy go zdradzili
.- dokończył arystokrata, uśmiechając się.- Nie powiem, Tsuki, czuję coraz większą sympatię za równo do ciebie, jak i do członków twojej rodziny, tradycji klanu oraz całej twojej ojczyzny… Właśnie takiej stanowczości brakowało mi na ziemiach z których pochodzę. Taka stanowczość sprawiła iż jestem teraz tutaj.

-Doprawdy?
- Tsuki sceptycznie uniosła brew, wracając myślami do chwili obecnej.- O jakiej stanowczości mowa? Ludzie z kontynentu nie potrafią nawet w sposób właściwy egzekwować praw im przysługujących, o prawach domniemanych nie wspominając…

-Zabijałem.-
przerwał jej Boris, na chwilę zapominając o swoim szarmanckim manieryzmie. Głos miał jak ostrze miecza, zimny i bezwzględny.- Mój ród, ród Kvazaroviczów, rządził większą częścią ziem północnego Wisu, z łaski Króla Drogomira, Pierwszego Tego Imienia. Mój ojciec był zbyt łaskawy. Zbyt… wyrozumiały. Więc z czasem atamani zaczęli podburzać chłopów i kosaków przeciwko memu ojcu. Moich kuzynów porywano i przetrzymywano dla okupów. Memu ojcu przestano okazywać należny mu szacunek.

Laurie przełknęła slinę i ciut mocniej wbiła się plecami w fotel. Tsuki zaś trwała nieruchomo, obserwując jak w oczach Borisa zaczynają tlić się ogniki furii.

-Gdy pojmano córkę jej ciotki… Heh… Zebrałem hanzę. Nie czekałem, nie słuchałem ojca. Zebrałem moich wiernych druhów, ich druhów, a oni swoich. Nim minęły trzy dni, dwór Knyaziów, porywaczy mej kuzynki, otaczały setki szabel, samopałów, pochodni. Z okien krzyczęli że pogwałcam ich prawa… Tego samego wieczoru Maruśka wróciła do matki, Knyaziowy dwór stał w płomieniach, wszyscy mężczyźni ich rodu stracili głowy a my jechaliśmy dalej, do kolejnych lenników.- zaśmiał się, uderzając pięścią w podłokietnik.- Pierw Knyaziowie. Potem Soplice, ich kuzyni. W ramach zemsty, zabili kapitana straży mojego ojca, wracającego ze stolicy. Skończyło się jednak dopiero na starym Mścisławie i jego drużynie. Oznajmił że przyniesie ojcu moją głowę, za zbrodnie których dokonałem. Przywiozłem jego głowę. Królowi. Chwalebne dni. Oj tak…

Dopiero po kilkunastu sekundach szeroki, niebezpieczny uśmiech zniknął z jego twarzy.

-Nakazał mi ucieczkę z kraju. Miesiąc później otrzymałem od niego oficjalny listy. Banicja, pod karą śmierci. Mój ojciec jednak… Mój ród. Nie zmienili się. Jednak już nikt nie ośmielił się powiedzieć że ich łagodna dłoń jest oznaką słabości.- dokończył już spokojnie, zerkając przez okno.- Głupota…

-Jeśli ktokolwiek jest głupi, to tylko ci którzy zasugerowali że owe działania były w jakikolwiek sposób niewłaściwe
.- przerwała mu w końcu Tsuki, przewracając oczami.

I to wszystko.

Laurie szybko przebiegła wzrokiem pomiędzy elfką a Wislewskim szlachcicem, oczekując chyba jakiegoś rozwinięcia myśli ze strony wojowniczki. Ta jednak nie miała miejsca. Boris uśmiechnął się lekko, kiwając Tsuki głową a sama inkwizytoraka nie poruszała już tematu, jednym krótkim zdaniem wyrażając swój pogląd w tej sprawie.

Kapłanka uśmiechnęła się nerwowo.

„Wariaci.” pomyślała, walcząc ze świadomością że tylko jej przeszkadza cisza która zapadła wewnątrz karecy. „Wariat i wariatka. Bogowie, i jeszcze ja, idiotka!”

Cóż, mało kto przy zdrowych zmysłach zazdrościłby tej dziwnej nici prozumienia która kształtowała się bardzo powoli pomiędzy zagranicznym arystokratą z ciągotami do przemocy oraz szlachetnie urodzoną wojowniczką, gotową utopić cały świat we krwii jeśli byłoby to koniecznością.

Z wyraźną ulgą, Laurie przyjęła fakt że powóz wyraźnie zwolnił.

Kvazarevicz uśmiechnął się lekko.

-Dotarliśmy.

Budynek na zewnątrz przypominał raczej surowy, staroświecki zamek. W jego wysokich okiennicach śniły promienie zachodzącego słońca.


***


Wąska klinga rapieru ze świstem przecięła powietrze, o grubość włosa muskając skroń tańczącego po parkiecie mężczyzny z wypielęgnowanym wąsem. Trzymająca broń dziewczyna uśmiechnęła się tylko, delikatnym wykręceniem nadgarstka sprawiając że próba odtrącenia wąskiego ostrza przez jej przeciwnika zakończyła się niezgrabnym wymachem jego ręki w powietrzu.




Tsuki, która weszła do środka u boku Borisa uniosła lekko brew.

-To… ładny pokaz.- przyznała, bo rudowłosa pannica bardzo ładnie posługiwała się różno podobnym mieczykiem ważącym tyle co nic. Wyglądała, jakby wściekle wymachiwała batutą. Morderczą, precyzyjną batutą.

Kvazarovicz uśmiechnął się pod nosem.

-Jak mniemam, pokazy walk nadętych szlachetek zbrzydły ci już na arenie?

-Co?-
Tsuki zamrugała, obserwując jak wąsatek cofa się krok za krokiem kiedy to rapier w ręku jego przeciwniczki w sposób nikomfortowy ominął jego oczy, dłonie a nawet podbrzusze.- Chodzi ci o walki konne, hrabio? Nie, tutaj przynajmniej dzieje się coś co w miarę rozumiem chociaż, nie zaprzeczę, liczyłam na bardziej… autentyczne doznania?

Stojący z tyłu Heishiro odchrząknął, trzymając Benihime opartą o bark a Laurie cicho wciągnęła powietrze, lekko czerwieniając. Elfka zaś zmarszczyła brwi.

-Co takiego znowu powiedziałam?

-Nic co nie byłoby muzyką dla moich uszu, pani.-
odparł Boris, cofając się o krok i kłaniając się po dworsku w stronę odrobinę skonfundowanej elfki.- Ale jeśli faktycznie, twoje intencje pokrywają się ze słowami, pozwól proszę za mną…

Stojący pod ścianą brodacz w uniformie odźwiernego skinął tylko arystokracie głową, przebiegając wzrokiem po towarzyszącej Borisowi trójce. Jego spojrzenie zatrzymało się ciut dłużej na Heishiro, ale chyba sama obecność Kvazarovicza sprawiała że wszelkie uwagi jakie miał nie zostały wypowiedziane na głos. Zamiast tego, szybkim rzucie oka na salę, odsunął się od obrazu pod którym stał, jednocześnie dotykając jego ramy w jednym, bardzo szczególnym miejscu.

Ściana, a wraz z nią obraz, drgnęły bezdźwięcznie ukazując ukryte za nimi drzwi. Wszyscy na Sali bardzo dokładnie unikali wzrokiem tej nietypowej sceny, kiedy to Boris wyjął z kieszeni srebrny klucz i powoli wsunął go do zamka.

Laurie odchrząknęła niepewnie.

-Ale… Ale skąd ta cała dyskrecja, hrabio?

-Powiedzmy że ludzie którzy przychodzą tutaj po za mną i innymi entuzjastami walki uważają konieczność wpisywania się do ksiąg wieczystych na legalnych arenach jest pogwałceniem ich anonimowości…-
odparł enigmatycznie szlachcic, uśmiechając się pod nosem.- Podobno przy pewnej reputacji, należało unikać rozrywek uważanych za brutalne czy prostackie. Szczęśliwie, moja reputacja może być całkiem skuteczną tarczą dla reputacji panny Tsuki.

Mężczyzna uśmiechnął się do elfki, uchylił drzwi i pchnął je, jednocześnie zapraszająco unosząc dłoń.

-Panie przodem.- rzekł, cały czas z uśmiechem tańczącym mu na wargach.- Zapraszam do loży.

Faktycznie, była to loża. Kamienna, z antycznymi wręcz fotelami i wytartym stolikiem na który narzucono czerwony obrus. Dalej, była chłodna, pusta przestrzeń a jeszcze niżej… arena.




Laurie przełknęła ślinę.

-No… Łał.

-Witam w Kręgu
.- ton głosu Kvazarovicza niósł swego rodzaju obietnicę.


Jean Battiste Le Courbeu


Idąc korytarzami starej rezydencji Jean nie mógł odmówić sobie lustrowania wzrokiem każdego mijanego pomieszczenia, każdej zdobnej w zniszczone obrazy ściany, każdego pokrytego kurzem oraz bluszczem kandelabru.

To miejsce, obojętnie jak stare i zniszczone by nie było, po prostu nie potrafiło pozbyć się dawnego uroku jaki pchnęli w nie dawni właściciele.

Jedynym wyjątkiem były posiągi.

Stare, pokryte mchem, nieforemne i kanciaste absolutnie nie pasowały do wyszukanego stylu pozostałych, zniszczonych przez czas bibelotów i mebli zaścielających swoimi szczątkami podłogi zaniedbanej rezydencji.




Idący tuż za Shadowem Jean zmarszczył brwi, mijając jeden pomnik wyglądający jakby akurat schodził z piedestału. Pomimo braku wyraźnej, magicznej aury, w jego głowie zrodziła się umiarkowanie niepokojąca myśl.

-Te posągi które mijamy…

-Tak?

-To golemy, nie mylę się chyba.


Blady złodziej uśmiechnął się pod nosem, podobnież prowadząc trójkę na spotkanie z Jaśkiem i Horacym. Chłopak który przyniósł wiadomość o wywózce Ogara zniknął równie szybko co się pojawił, tak dla odmiany nie tupiąc głośno na zakurzonych schodach.

-Tak, to golemy, panie Kot.- odparł Shadow, przejeżdżając dłonią po jednej z mijanych statuł. Pozbawiona zdobień wydawała się lekko złowieszcza w swych baryłkowatych kształtach i z wielkim, tępym i ukruszonym w kilku miejscach toporem z litej skały.- Kiedy pierwsi z moich ludzi trafili tutaj, a było ich wtedy zaprawdę niewielu, nie wyszli stąd z życiem. Musiałem deaktywować je. Wszystkie.

Le Courbeu musnął kciukiem podbródek.

-Trudne zadanie.

-Owszem.-
złodziej skinął głową, otwierając podwójne drzwi do wielkiej jadalni, obecnie uprzątniętej i służącej chyba za salę ćwiczeń. Manekiny obwieszone dzwonkami, stojaki na ćwiczebną broń, wyjęte z zawiasów drzwi o zamkach błyszczących nowością, ustawione szeregami pod ścianą.

Tylko samych złodziei było brak.

Serafine, lekko poirytowana nagłym przerwaniem wątku, odchrząknęła.

-Konstrukty to koszmar dla każdego przedstawiciela naszej profesji.- zauważyła, zgarniając z jednego ze stołów nóż ćwiczebny do rzutów.- Zero słabych punktów, nie śpią, nie piją, nie nudzą się. Co gorsza, nie raz potrafią widzieć to co ukryte…

-Tak też było i w tym przypadku. W sumie, było nawet gorzej. Nie ma nic gorszego niż oszalały golem który od baaardzo dawna nie ma pana. Unieszkodliwienie ich było… problematyczne
.

Kątem oka Jean spojrzał na kolejny posąg, stojący pod ścianą z wielkim, maczugowatym mieczem wzniesionym nad głowę. Jakiś żartowniś wykorzystywał go jako wieszak na kaftany ćwiczebne.

-Nie rozbiłeś ich.

-Jak widać.

-Nie usunąłeś też ich serc…

-Usunąłem serce tego domu.-
odparł enigmatycznie Shadow, otwierając kolejne drzwi. Dwój stojących za nimi rzezimieszków obróciło się, na widok intruzów odruchowo sięgając po broń.

Dobrze było wiedzieć że nawet elfy mają swoich silnorękich zakapiorów. Nawet jeśli ciut brudni, szerocy w barach i o twarzach mniej bezmyślnych niż przeciętni, ludzcy osiłkowie, wciąż byli tym typem chłopaków od czarnej roboty którzy nie pytali „czemu?” tylko „za ile?”.

W drugą stronę, chowając za pas noże na gest Shadowa, wyglądali dość biednie przy więzionym gdzieś daleko Chal-Chennecie, o siedzącym za ich plecami Jaśku nie wspominając.

Biceps półorka był grubszy od ich ud.

Na widok znajomej twarzy rosły złodziej poderwał się z pryczy wewnątrz swojej celi.

-Serafine!? Cholera, ale się cieszę!

-I to by było na tyle jeśli idzie o aminowość i sztuczne uszy
.- mruknęła, muskając opuszkami palców szpiczastą końcówkę jednego ze wspomnianych i podchodząc do kraty, przez którą Jasiek chyba próbował ją objąć.- Gdzie mnie z tymi rękoma? Spokojnie!

-Tak psze pani.

-I gdzie Horacy? Shadow powiedział że staruszek jest z tobą…

-Ano, jest
…- jeden z elfickich osiłków podający akurat szefowi klucz do celi uśmiechnął się krzywo.- Starowina nam żyć nie daje.

-Oj tak
.- dodał drugi, kręcąc głową.- Ani chwili z nim spokoju. Teraz jest z nim Amver.

Stojący przy progu Gabriev zmarszczył z dezorientacją brwi.

-Co? Gdzie z nim niby jest?

-W wychodku!-
odpowiedzieli niemal jednocześnie elfowie, głosami jakby coś w nich pękło.

-Maksymalnie wytrzymał godzinę bez szczania!

-Zmniejszenie ilości wody nie pomogło, sikał jeszcze więcej ale dodatkowo narzekał że go piecze jak za mało się napił.

-A w nocy… Bogowie, pierwszy raz od lat musiałem medytować żeby rano nie wyglądać jak trup.

-Horacy ma chory pęcherz.-
wyjaśnił wesoło Jasiek, opierając łokcie o poziomą szynę trzymającą razem kraty.- W zimnie lub w wilgoci często mu się chce. A że tutaj jest trochę chłodnawo i trochę wilgotno…

-Dobra, dobra! Rozumiem!- Serafine zamachała nad głową ręką, jakby opędzała się od much.- Bez szczegółów proszę.

-Ta…-
uśmiech półorka pogłębił się, gdy w niezbyt skryty, przesadnie konspiracyjny sposób pochylił się do przodu.- Szef żyje, co? Wiedziałem że żyje. Mówili że nie żyje ale żyje. Gdzie jest teraz?

-Przed tobą.
- odparła krótko złodziejka, głową wskazując za zmienioną postać gnoma.- Cały i zdrów.

Jasiek wytrzeszczył w zaskoczeniu oczy.

-Sz… Szef?!

Jean bezradnie wzruszył ramionami i znów pożałował że nie ma wąsa którego mógłby bezczelnie podkreślić. Zamiast tego, stanął w lekkim rozkroku i rozłożył ręce.

-No ja! A kto?!

-Urosłeś…-
Jaś podrapał się niepewnie po szerokiej głowie.- I tak ciutkę zbrzydłeś…

-Ej!

-Pomijając jednak deliberacje na temat waszego wyglądu…-
podjął spokojnym głosem Shadow, podchodząc do kraty i przekręcając w zamku klucz.- Radziłbym jednak pośpieszyć się z wdrażaniem podwładnych w plan i możliwie szybko do mnie dołączyć w Sali ćwiczebnej. Jeśli chcemy pomóc pańskiemu podwładnemu, trzeba działać szyko.

Wychodząc z celi, Jasiek rozejrzał się zaskoczony.

-Co? Co się stało?

-Chennet dał w mordę komuś, komu dawać nie powinien, wylądował w pierdlu i teraz musimy wyciągać go z kabały, bo chyba miejscowi chcą go po cichu usunąć tak żeby nikt nie widział.-
wyjaśniła po krótce Serafine.- Norma, co?

-Norma… Ale dla chłopaków z dzielnicy a nie kogoś kto na codzięń nosi mundur w służbie korony.-
podsumował półork, z chrzęstem prostując swoje goryle ramiona i unosząc je nad głowę.- Pomijam fakt że nas też chcieli udziabać… Mamy jakiś plan? I generalnie co to za jedni? Najpierw niby nas ratują a potem łądują do lochu od którego Horacemu pęcherz pęka.

-Powiedzmy że przyjaciele dzielący z wami podobną sprawę
.- odparł dyplomatycznie Shadow, ruszając w stronę wyjścia z tego małego bloku więziennego.- I tak… Mam plan… Nawet kilka.

-Możliwe.-
Jean uśmiechnął się, zakładając ręce na piersi.- Chociaż pozwól mi wcześniej wymyślić coś lepszego. Wy macie znajomość terenu i odpowiednią ilość ludzi, czyli dwie potrzebne mi rzeczy…

-Doprawdy?-
Shadow nie odwrócił się nawet plecami, odchodząc.- A co do nich dodasz, panie Kot?

Uśmiech Jeana poszerzył się.

-Nutkę improwizacji.


Buttal


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Uvfx7cAQ5JI[/MEDIA]


Ranek był przyjemnie pogodny. Nie żeby to cokolwiek zmieniało, ale wyruszenie w drogę w promieniach słońca i pod błękitnym niebem było wyraźnie bardziej motywujące niż przebiegnięcie przez dziedziniec i wskoczenie do powozu pod strugami rzęsistego deszczu, o piorunach czy gradzie nie wspominając.

Wychodząc ze swojej komnaty, zostawiając za plecami sprzątającego po śniadaniu Sebastiana, krasnolud odkrył że wszystko w zamku nad Drakendorfem… było zaskakująco ułożone i spokojne. Służące plotkowały, nosząc kosze z wypranymi prześcieradłami, służący bez przydziału bimbali po kątach i starali się dalej tegoż przydziału unikać a liczba strażników na korytarzach nie wzrastała w widoczny sposób.

Ba! Sami wartownicy wydawali się nieszczególnie pobudzeni wczorajszym incydentem w którym udział brali skrytobójcy, demoniczne konie, magowie cienia oraz wampiry.

No. Jeden wampir.

Wychodząc do holu Buttal od razu dostrzegł Wilczasza, siedzącego pod jednym z okien z mieczem na kolanach. Ignorując poirytowane spojrzenia stojących niepodoal wartowniku ostrzył go z namaszczeniem, sprawiając że po przestronnym pomieszczeniu raz za razem niósł się metaliczny zgrzyt.

-Gotowy do drogi, szefie?- zapytał, nie podnosząc nawet głowy znad ostrza.- Mam dziwne wrażenie że będzie ona nad podziw ciekawa.

-Hm?-
Resnik zmarszczył brwi, wyglądając przez okno na powóz pod którym czekała gromadka jego pobratymców. Mavolio siedział pod jednym z kół o twarzy wyraźnie bardziej sinej niż wczoraj.- A to dlaczego?

-Mamy w ekipie dwóch magów, ay?
- najemnik pociągnął nosem, schował miecz i ku cichej wściekłości wartowników wyciagając zza pleców jeden ze swoich szerokich noży. Osełka znów poszła w ruch, tym razem ostrząc po kolei każdy z ząbków u nasady klingi.- A gdzie dwóch magów tam sześć opinii na jeden temat. Stoją i narzekają na wóz.

-Taaak?
- ciut zaniepokojony kurier wyjrzał przez okno raz jeszcze, odnajdując wzrokiem dwóch stojących w cieniu stajni czarodziejów. Debatowali na czymś w iście kolegialny sposób. Nawet nie słysząc ich słów, Buttal wiedział że połowy słownictwa by nie zrozumiał.- A to problem? Ty też często narzekasz.

-Ano
.- Wilczasz skinął głową.- Z tym że ja nie mam dostępu do nieopisanych mocy magicznych normalnie zarezerwowanych dla wzmacnianych murów kolegialnych laboratoriów…

-Nie mów mi nic więcej.


Ivo skinął obojętnie głową, nie patrząc nawet w stronę Buttala który pędem przeszedł przez hol, odepchnął skrzydło wysokich drzwi i wszedł na zalany słońcem plac, by szybkim krokiem podejść do trącego skronie Mistrza Flicka.

-Ale to by nie było permanentne!

-Tak, ale mam dziwne wrażenie że tymczasowa zmiana wierzchowców w zombie…

-Nie w zombie! Ograniczyłbym tylko ich sposób czucia, zwiększając jednocześnie odporność ból i wytrzymałość. Na miejsce dotarlibyśmy w dwa dni!

-Z końmi w formie tatara!

-Bez przesady. Z obrażeniami poradziłoby sobie kilka napojów leczniczych wymieszanych z terpentyną.

-O ile konie miałyby siłę przełykać.-
Flambee przewrócił oczami.- Z resztą nie szybkość mnie martwi a pojemność! Widziałeś jak tam mało miejsca?

-Jest dach…

-Którego trzeci część zajmuje ta pancerna budka dla wożnicy. Najemnik, ja, ty i sześciu krasnoludów. Będziemy siedzieć jak glizdy pod kamieniem. Trzeba coś z tym zrobić!


Buttal, na skraju fascynacji i przerażenia, odchrząknął ostrożnie unosząc dłoń.

-Panowie wybaczą ale chciałbym zauważyć że…

-Co chcesz zrobić z pojemnością powozu?-
i został całkowicie zignorowany za równo przez Flicka, co przez Flambee który uśmiechnął się szeroko pod wąsem i palcem popukał w bok nosa.

-Pokój Mordekainena! Przy drobnej modyfikacji damy radę sprawić żeby portal był dokładnie rozmiaru i kształtu drzwiczek do powozu, a mała runa sprawi że będzie on przemieszczał się razem z nim! Wystarczy…

-Wystarczy wziąć pod uwagę jak niestabilna manipulacja przestrzenna to będzie.-
przerwał mu nekromanta, unosząc przed sobą obie dłonie.- Nie, nie, definitywne nie! Przejazd przez dowolne pole o śladowych właściwościach morficznych i portal szlag trafi, nie wspominając o fakcie że teleportacja z powrotem do powozu będzie graniczyć z cudem! Z resztą, o ile teleportacja na granicę nie była problemem, o tyle w okolicach Groningen od razu dopadną nas ci cholerni Magier Jaggerzy a z nimi rozmowa jest praktycznie niemożliwa!

-Ale jak wyobrażasz sobie jazdę w tej knitce?!

-Szybko!-
Flick uśmiechnął się krzywo.- Z resztą pamiętam twój pierwszy pokaz Komnaty Mordekainena i jeśli mnie pamieć nie myli, coś poszło nie tak i nagle tamten wielki salon skurczył się z powrotem do rozmiarów skrytki na miotły na którą rzuciłeś czar. Z mistrzami wszystkich katedr w środku!

-Kto jak to ale ty nie powinieneś narzekać. Głowę wepchnęło ci pomiędzy cycki mistrzyni Roksany.

-Ta baba ma biceps jak ja udo! Dobrze że była zbyt zajęta zdejmowaniem sobie Jaggeda z twarzy!

-Oglądasz kabaret?


Buttal obrócił się na pięcie i podskoczył na widok uśmiechniętego pod nosem Maudrela.

-O! Hrabia Marius!

-Przyszedłem życzyć wam spokojnej drogi, chociaż wiem że raczej taka nie będzie
.- odparł mężczyzna, wyjmując spod pachy obwiązany płutnem pakunek.- Ungror też to wie więc uznał że zamiast słów da ci coś czym w razie czego będziesz mógł sobie pomóc. Masz, to dla ciebie.

Posłaniec ostrożnie złapał pakunek za coś co po wstępnym obmacaniu okazało się drzewcem.

-To… broń?

-Stereotypowo krasnoludzki podarek. Topór.-
Maudrel odsunął się o krok obserwując jak Buttal ciągnie za sznurki i wydobywa broń faktycznie będącą w całej swej istocie toporem.




Dziwnym, pokrytym miedzią i staro wyglądającymi ornamentami, z głownią wzbogaconą o półkoliste ostrze w miejscu gdzie zwykle znajdował się grzbiet obucha. Był lekki, dobrze wyważony.

-Ale ja mam już topór…

-Ungror spodziewał się że to powiesz i polecił mi uzmysłowić ci że twój topór nie jest tak dobrze wykonany jak ten, obłożony czarami i wartościowy jak ten konkretny krasnoludzki topór bojowy. Jest podobno starszy od Ungrora


Buttal uniósł brwi, wyciągając broń w stronę hrabiego.

-To… To wspaniały dar ale nie mogę go przyjąć. Jest zbyt wartościowy…- krasnolud zmarszczył brwi, obserwując jak jego rozmówca zaczyna dusić się ze śmiechu.- Co?

-Ty naprawdę sądzisz że w tej górze skarbów znajdującej się w posiadaniu Ungrora brakuje magicznych, krasnoludzkich toporów bojowych. On przecież też był kiedyś młody. Znając życie w tamtej stercie złota i klejnotów znalazłoby się dość broni żeby uzbroić przeciętnej wielkości oddział!

-O… Em…-
Resnik odchrząknął, nie dając po sobie poznać pewnego zawstydzenie swoją odruchową, szlachetną i w sumie niezbyt mądrą reakcją.- Dziękuję?

-Podziękujesz mu faktycznie gdy kiedyś ta rębaka uratuje ci życie
.- Marius wskazał na szerokie, egzotyczne ostrze.- Pomijając oczywiste zalety płynące z możliwości użycia tego jako prowizorycznej włóczni, ostrze jest magiczne i rąbie znacznie bardziej niż powinno. Plus, z tego co wyjaśnił mi staruszek, na słowo-rozkaz „Lux” głowica wybucha jasnym światłem które następnie słabnie do bardziej… akceptowalnej siły. Nie testuj tego jednak teraz. Jeszcze wystraszysz tym konie…

-To wspaniały dar…

-Który w gruncie rzeczy jest inwestycją w celu utrzymania przy życiu użytecznego sojusznika.-
dokończył znudzony hrabia, głową wskazując na powóz.- Jedźcie. I nie dajcie się zabić.

-Się wie. Do zobaczenia hrabio
.

Z nowym toporem na ramieniu Buttal ruszył w kierunku powozu. Westchnął cicho, zobaczywszy jak krasnoludzka część jego świty, uzupełniona o Wilczasza, obserwuje w trwożnym milczeniu dwóch magów, rzucających zaklęcia na niczego nie świadome wierzchowca oraz powóz.

Tak, to zdecydowanie miała być ciekawa podróż.


Petru


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ySXsFk3v-_E[/MEDIA]


-Gonią nas?!- pochylona nad końską grzybą Lu’ccia spinała wierzchowca, mknąc pomiędzy sterczącymi z piasku skałami jakby ich sam diabeł gonił.- Petru?!

Obrócony na końskim grzbiecie Peloryta milczał, porażony rozmiarem tych stworów. Prawda, w Naz’Raghul zdarzały się ogry, czasami nawet zdeformowane giganty ale były one zwykle samotnymi abominacjami, często zbyt niebezpiecznymi by nawet heretycy chcieli przyjmować je w swoje szeregi.

Z góry zaś… Ze skalistego zbocza schodziły ich dziesiątki.

Wielkie, opasłe cielska zakute w skorodowane zbroje i skórzane pancerze, niosące na ramionach wielkie maczugi, toporzyska oraz tasaki wydające się groteskowo wielkie nawet w łapskach swoich właścicieli.

Jeden z gigantów na których Petru prawie wjechał wraz z Lu’ccią i Cethem stanął wspiął się niespiesznie na pobliską skałę, z zainteresowaniem obserwując uciekającą grupkę. Nawet z tej odległości zwiadowca widział cienkie, długie wąsy spływające z malutkiej głowy na obwisłą pierś olbrzyma. Jego napierśnik przypominał bardziej ochraniacz na opasłe sadło, zaś długi, szeroki miecz o skorodowanym ostrzu…

Miecz ogromnego stwora został uniesiony wysoko nad jego głowę zaś z paszczy groteskowego humanoida wydarł się głęboki, pierwotny ryk, będący dla pozostałych gigantów sygnałem do szarży.

Kilkadziesiąt mocarnych, ciężkich olbrzymów zaczęło zbiegać po kamiennym zboczu z nieuchronnością dryfu kontynentalnego.

-Lu’ccia, stój!

-Co?! Oszalałeś?! Gonią nas!

-No właśnie nie!-
Petru zadarł głowę w stronę pędzącego po półce skalnej druida.- Ceth! Zatrzymaj Wichera! Chcę to zobaczyć!

-Zobaczyć co?!
- starzec spojrzał najpierw na Petru, potem za siebię a finalnie na szeregi goblinów, akurat wtedy gdy rozpędzone olbrzymy wpadły w pierwsze szeregi zielonoskórych pokrak, miażdżąc i wyrzucając je tuzinami w powietrze.- Och…

Po kilkunast metrach Lu’ccia zdołała w końcu uspokoić pędzącego wierzchowca i marocząc pod nosem obróciła go w stronę przeciwną do logicznej trasy jazdy jaką powinni obrać. Stając na brzegu płaskiej, skalistej skarpy Petru przełknął ślinę.

-Ceth… Co to jest?- zapytał bardzo powoli, obserwując jak porykujące behemoty dziesiątkują goblińską watahę, nie przejmując się nawet krótkimi strzałami sterczącymi z ich ramion oraz torsów. Prymitywne włócznie pękały na ich grubych, topornych pancerzach. Nieliczni orkowie, widoczni tu i tam w hordzie padali tak samo jak ich mniejsi kuzyni, nie nadążając nawet unieść broni przeciwko giganciemu stampede.

Druid bezwiednie przeczesał dłonią rozłożystą brodę.

-Olbrzymy…Po wysokości wnioskuję że wzgórzowe, ale ta masa… Każdy z nich jest przynajmniej dwa razy cięższy od standardowego wzgórzowca jakiego do tej pory widziałem. Plus, olbrzymy wzgórzowe słyną z samotniczego trybu życia i skłonności do agresji wobec innych gigantów przynajmniej tak dużych jak oni sami…

-Jakim cudem spaśli się tak na pustyni?!

-Czy są niebezpieczni… ?-
zapytał bardziej adekwatnie Petru, ignorując siedzącą przed sobą Lu’ccię.

Ceth uśmiechnął się krzywo.

-Powiedziałbym że nie, odpowiednio liczna grupa wieśniaków z widłami dałaby sobie radę z olbrzymem wzgórzowym w moich stronach ale… ale…

-To nie są twoje strony.-
dokończył Petru, obserwując jak dwa skrzydła jeźdźców łaczą się, by pod wodzą Wikamaka raz jeszcze uderzyć w szeregi goblinów, forując niemalże idealną szpicę. Patrząc na to, Petru bezwiednie wstrzymał oddech gdy kilku jeźdźców z lewej krawędzi formacji niebezpiecznie zbliżyło się do linii nacierających gigantów.

Jeszcze kilkanaście metrów, jeszcze kilka sekund i… nie stało się absolutnie nic prócz tego co działo się cały czas do tej pory.

Opasły olbrzym uniósł maczugę, machnął nią i posłał w powietrze kilka goblinów, przejeżdżający obok niego jeźdźcy zaś zignorowali ogromny, potencjalny cel tratując kilkunastu zielonoskórych i pędząc wraz z resztą formacji niemalże pod nosami wielkobrzuchych mocarzy.

Ceth, który też chyba spodziewał się rozlewu krwi, przełknął ślinę.

-To… nieoczekiwane.

-W waszych stronach giganci są… bardziej agresywni?-
zapytał ostrożnie Petru, będąc świadkiem jak jeden z nich łapie goblina i na jego oczach odgryza mu głowę, drugą ręką opuszczając maczugę na kilku jego pobratymców.- W stosunku do ludzi…

-Ooo tak…

-A jednocześnie nie trzymają się w kupach, są zbyt głupie żeby porządnie się ubrać i generalnie kilku chłopów na sianokosach wystarczy żeby zniechęcić takowego od ataku na wioskę.-
dodała Lu’ccia, obserwując rzeź w wykonaniu bandy gignatów z której każdy miał dość animuszu i umiejętności by pobawić się w wioskowego łupieżcę.- Em… jedziemy stąd?

Petru z trudem oderwał wzrok od pobojowiska.

-Tak…- powiedział bardzo powoli, na co dziewczyna obróciła konia i lekkim uderzeniem pięt zmusiła go do wspinaczki pod górę.- Przed świtem musimy być możliwie daleko stąd. Już teraz widzę mnóstwo uciekających zielonoskórych. Przez następnych kilka dni okolica będzie pełna goblińskich dezerterów…

-A takowych zdecydowanie nie chcemy spotkać.-
Ceth w dość nonszalancki sposów wyciągnął tkwiący w nasadzie jego kostura gwóźdź i położył go płasko na dłoni, mrucząc jakieś zaklęcie.

Petru wyczuł tylko delikatny, ledwie namacalny powiew magii natury który otoczył druida… sprawiając jednocześnie że sam gwóźdź uniósł się nad dłoń starca i obróciła się gdzieś w stronę kamienistego zbocza pod którym aktualnie przejeżdżali. Ceth uśmiechnął się lekko.

-Mamy kierunek.

-Em… Pod górę.-
Petru sceptycznym spojrzeniem zmierzył kamieniste zobacze.- To może być… problematyczne. W sensie Wicher spokojnie da sobie radę ale nasz koń…

-Gwódź pokazuje północ, geniuszu. My jedziemy na zachód
.- Ceth przewróćił oczami, wbijając kawałek metalu na swoje miejsce.- Pośpieszmy się. Przed nami cholernie długa droga zanim będziemy mogli stanąc na popas.

-Ta… Przynajmniej wody nam nie braknie
.

Z trzech przytroczonych do jego siodła bukłaków, ocalały dwa. Sam mieszaniec nie pił dużo, to samo Ceth. W ciągu dwóch, trzech dni na jakie powinno starczyć im wody znalezienie miejsca na jej uzupełnienie nie powinno być problemem.

Nad kamienistą pustynią gwiazdy świeciły zaskakująco jasno, a ogniska łuna którą zostawiali za plecami słabła z każdym pokonywanym kilometrem.

Po kilku godzinach, ponad horyzontem jęło jawić się oblicze Pelora.




Ceth uśmiechnął się pod nosem.

-Tylko bez śpiewów, Petru, bo obudzisz młodą…

Tropiciel odruchowo poprawił chwyt na wspartej o jego pierś dziewczynie, śpiącej snem osoby która pod wpływem adrenaliny przez większą część nocy pędziła przez pustynie, zapominając że istnieje coś takiego jak zmęczenie oraz dzienny tryb życia.

-Śpi jak zabita.- ocenił Petru, jakoś dając sobie radę z powolną jazdą konną po łagodnych wydmach.- Nie zamierzam tego zmieniać…

-Ta… A nie martwisz się o nią?-
Ceth z rękawa wyjął fajkę i kciukiem wepchnął doń trochę zdobytego od nomadów tytoniu. W sumie, na bagnach też wyciągnął trochę zieleniny palonej przez Wosów.- Wiesz, teraz powinna być już w domu, a nie setki kilometrów od niego…

-O czym ty mówisz?
- Petru zmarszczył brwi, obserwując jak iskrą wykrzesaną z palców druid podpala fajkę

-Valerian pomógł je, ale ostrzegał że jest to tymczasowe. Unikanie zdarzeń traumatycznych podobno miało pomóc, ale powiedzmy sobie szczerze, ochrona zapewniona przez twojego ojca w końcu przestanie działać…- w zamyśleniu wypuścił nosem dwie smugi dymu.- I obyśmy byli już wtedy w Skuld… A. Właśnie. A co ty zamierzasz?

Petru nie odpowiedział, rzucając towarzyszowi pytające spojrzenie.

-No wiesz…- ciągnął niezbyt zmieszany drugi, wymachając przy tym fajką.- Jak już dostarczymy młodą do cywilizacji. Jak dotrzemy do cywilizacji. Pomijam oczywiście wątek szukania M’kolla gdzieś na północy ale… naprawdę chciałbyś wrócić do Pelanque i dalej użerać się z gównem otaczającym wioskę? Pustynią? Naz’Raghul?

Peloryta milczał.

-Pogódź się z tym, Petru, nawet w czasie najtrudniejszej części naszej przeprawy, od czasu wejścia do tamtego nawiedzonego wązowu i dalej, przetrwanie stało się dla nas dziecinną igraszką w porównaniu do błąkania się po popielnych równinach…

Ceth mówił dalej. A Petru milczał.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline