Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-03-2015, 18:41   #301
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Tsuki


Koła powozu delikatnie podskakiwały na bruku a siedząca u boku swojej pani Laurie czuła się lekko… na uboczu. To nie tak że była ignorowana. Jej tam po prostu nie było, a na pewno nie dostrzegał jej hrabia Kvazarovicz który po szarmancku pomógł jej wejść do powozu a następnie usiadł naprzeciwko by w pełni skoncentrować swoją uwagę na leciutko uśmiechniętej Tsuki.

Wojowniczka wydawała się czerpać z tego zlecenia więcej przyjemności niż na początku zakładała. Laurie znała już swoją przyjaciółkę na tyle, żeby wiedzieć iż mało kto potrafił już na samym początku zrobić na elfce dobre wrażenie a Borisowi udało się to, i to chyba bez szczególnego wysiłku.

Nawet wobec samej siebie, kapłanka musiała przyznać że zagraniczny szlachetka ma w sobie specyficzny magnetyzm. Plus, spojrzenie które przy odpowiednich ćwiczeniach byłoby w stanie doprowadzić dowoloną kobietę do czerwienienia policzków, nawet jeśli pomiędzy nią a Kvazaroviczem znalazłaby się lita, murowana ściana. O leciutkim uśmiechu arystokraty w ogóle nie należało wspominać. Zbyt grząski temat jeśli zamierzało się uniknąć przymiotników o podtekście seksualnym.

Tsuki jednak była sobą. I to chyba fascynowało Borisa. Kobieta w większości odporna na jego czar.

-Wspomniałaś o utracie ziem i klanu, Tsuki.- powiedział po dłuższej chwili ciszy, niekomfortowej chyba tylko dla siedzącej z boku Laurie.- Wspomniałaś o dziadku… Czy w ojczyźnie czeka na ciebie ktoś z twojej rodziny… ?

-Nie
.- odpowiedź elfki była krótka, szybka i pozbawiona emocji.- Jestem sama, jeśli pytasz o brzemię odbudowania Klanu Wiru. Heishiro, mój „mocarny” obrońca siedzący na dachu, jest moim wasalem. Jego obecność tutaj daje mi nadzieję że pozostałe klany podległe mojemu ojcu również przypomną sobie o przysiędze złożonej niekiedy setki lat, a niekiedy ledwie lata temu. Miałam też wuja. Zawsze kłócił się z ojcem.

Tsuki uśmiechnęła się pod nosem.

-O jego śmierci dowiedziałam się właśnie od Heishiro. Kiedy mój klan padł, zebrał wasali i wszystkich tych, którzy chcieli za nim ruszyć. Zaczął wypierać najeźdźców z naszych ziem. I zginął, zdradzony przez przekupnego lennika. Był przerażający w walce.- Boris przekrzywił głowę, obserwując leciutki uśmiech na twarzy rozmówczyni.- Topił w morzu krwi każdego, kto chciał mu przeszkodzić…

-A ty utopisz w tym morzu tych, którzy go zdradzili
.- dokończył arystokrata, uśmiechając się.- Nie powiem, Tsuki, czuję coraz większą sympatię za równo do ciebie, jak i do członków twojej rodziny, tradycji klanu oraz całej twojej ojczyzny… Właśnie takiej stanowczości brakowało mi na ziemiach z których pochodzę. Taka stanowczość sprawiła iż jestem teraz tutaj.

-Doprawdy?
- Tsuki sceptycznie uniosła brew, wracając myślami do chwili obecnej.- O jakiej stanowczości mowa? Ludzie z kontynentu nie potrafią nawet w sposób właściwy egzekwować praw im przysługujących, o prawach domniemanych nie wspominając…

-Zabijałem.-
przerwał jej Boris, na chwilę zapominając o swoim szarmanckim manieryzmie. Głos miał jak ostrze miecza, zimny i bezwzględny.- Mój ród, ród Kvazaroviczów, rządził większą częścią ziem północnego Wisu, z łaski Króla Drogomira, Pierwszego Tego Imienia. Mój ojciec był zbyt łaskawy. Zbyt… wyrozumiały. Więc z czasem atamani zaczęli podburzać chłopów i kosaków przeciwko memu ojcu. Moich kuzynów porywano i przetrzymywano dla okupów. Memu ojcu przestano okazywać należny mu szacunek.

Laurie przełknęła slinę i ciut mocniej wbiła się plecami w fotel. Tsuki zaś trwała nieruchomo, obserwując jak w oczach Borisa zaczynają tlić się ogniki furii.

-Gdy pojmano córkę jej ciotki… Heh… Zebrałem hanzę. Nie czekałem, nie słuchałem ojca. Zebrałem moich wiernych druhów, ich druhów, a oni swoich. Nim minęły trzy dni, dwór Knyaziów, porywaczy mej kuzynki, otaczały setki szabel, samopałów, pochodni. Z okien krzyczęli że pogwałcam ich prawa… Tego samego wieczoru Maruśka wróciła do matki, Knyaziowy dwór stał w płomieniach, wszyscy mężczyźni ich rodu stracili głowy a my jechaliśmy dalej, do kolejnych lenników.- zaśmiał się, uderzając pięścią w podłokietnik.- Pierw Knyaziowie. Potem Soplice, ich kuzyni. W ramach zemsty, zabili kapitana straży mojego ojca, wracającego ze stolicy. Skończyło się jednak dopiero na starym Mścisławie i jego drużynie. Oznajmił że przyniesie ojcu moją głowę, za zbrodnie których dokonałem. Przywiozłem jego głowę. Królowi. Chwalebne dni. Oj tak…

Dopiero po kilkunastu sekundach szeroki, niebezpieczny uśmiech zniknął z jego twarzy.

-Nakazał mi ucieczkę z kraju. Miesiąc później otrzymałem od niego oficjalny listy. Banicja, pod karą śmierci. Mój ojciec jednak… Mój ród. Nie zmienili się. Jednak już nikt nie ośmielił się powiedzieć że ich łagodna dłoń jest oznaką słabości.- dokończył już spokojnie, zerkając przez okno.- Głupota…

-Jeśli ktokolwiek jest głupi, to tylko ci którzy zasugerowali że owe działania były w jakikolwiek sposób niewłaściwe
.- przerwała mu w końcu Tsuki, przewracając oczami.

I to wszystko.

Laurie szybko przebiegła wzrokiem pomiędzy elfką a Wislewskim szlachcicem, oczekując chyba jakiegoś rozwinięcia myśli ze strony wojowniczki. Ta jednak nie miała miejsca. Boris uśmiechnął się lekko, kiwając Tsuki głową a sama inkwizytoraka nie poruszała już tematu, jednym krótkim zdaniem wyrażając swój pogląd w tej sprawie.

Kapłanka uśmiechnęła się nerwowo.

„Wariaci.” pomyślała, walcząc ze świadomością że tylko jej przeszkadza cisza która zapadła wewnątrz karecy. „Wariat i wariatka. Bogowie, i jeszcze ja, idiotka!”

Cóż, mało kto przy zdrowych zmysłach zazdrościłby tej dziwnej nici prozumienia która kształtowała się bardzo powoli pomiędzy zagranicznym arystokratą z ciągotami do przemocy oraz szlachetnie urodzoną wojowniczką, gotową utopić cały świat we krwii jeśli byłoby to koniecznością.

Z wyraźną ulgą, Laurie przyjęła fakt że powóz wyraźnie zwolnił.

Kvazarevicz uśmiechnął się lekko.

-Dotarliśmy.

Budynek na zewnątrz przypominał raczej surowy, staroświecki zamek. W jego wysokich okiennicach śniły promienie zachodzącego słońca.


***


Wąska klinga rapieru ze świstem przecięła powietrze, o grubość włosa muskając skroń tańczącego po parkiecie mężczyzny z wypielęgnowanym wąsem. Trzymająca broń dziewczyna uśmiechnęła się tylko, delikatnym wykręceniem nadgarstka sprawiając że próba odtrącenia wąskiego ostrza przez jej przeciwnika zakończyła się niezgrabnym wymachem jego ręki w powietrzu.




Tsuki, która weszła do środka u boku Borisa uniosła lekko brew.

-To… ładny pokaz.- przyznała, bo rudowłosa pannica bardzo ładnie posługiwała się różno podobnym mieczykiem ważącym tyle co nic. Wyglądała, jakby wściekle wymachiwała batutą. Morderczą, precyzyjną batutą.

Kvazarovicz uśmiechnął się pod nosem.

-Jak mniemam, pokazy walk nadętych szlachetek zbrzydły ci już na arenie?

-Co?-
Tsuki zamrugała, obserwując jak wąsatek cofa się krok za krokiem kiedy to rapier w ręku jego przeciwniczki w sposób nikomfortowy ominął jego oczy, dłonie a nawet podbrzusze.- Chodzi ci o walki konne, hrabio? Nie, tutaj przynajmniej dzieje się coś co w miarę rozumiem chociaż, nie zaprzeczę, liczyłam na bardziej… autentyczne doznania?

Stojący z tyłu Heishiro odchrząknął, trzymając Benihime opartą o bark a Laurie cicho wciągnęła powietrze, lekko czerwieniając. Elfka zaś zmarszczyła brwi.

-Co takiego znowu powiedziałam?

-Nic co nie byłoby muzyką dla moich uszu, pani.-
odparł Boris, cofając się o krok i kłaniając się po dworsku w stronę odrobinę skonfundowanej elfki.- Ale jeśli faktycznie, twoje intencje pokrywają się ze słowami, pozwól proszę za mną…

Stojący pod ścianą brodacz w uniformie odźwiernego skinął tylko arystokracie głową, przebiegając wzrokiem po towarzyszącej Borisowi trójce. Jego spojrzenie zatrzymało się ciut dłużej na Heishiro, ale chyba sama obecność Kvazarovicza sprawiała że wszelkie uwagi jakie miał nie zostały wypowiedziane na głos. Zamiast tego, szybkim rzucie oka na salę, odsunął się od obrazu pod którym stał, jednocześnie dotykając jego ramy w jednym, bardzo szczególnym miejscu.

Ściana, a wraz z nią obraz, drgnęły bezdźwięcznie ukazując ukryte za nimi drzwi. Wszyscy na Sali bardzo dokładnie unikali wzrokiem tej nietypowej sceny, kiedy to Boris wyjął z kieszeni srebrny klucz i powoli wsunął go do zamka.

Laurie odchrząknęła niepewnie.

-Ale… Ale skąd ta cała dyskrecja, hrabio?

-Powiedzmy że ludzie którzy przychodzą tutaj po za mną i innymi entuzjastami walki uważają konieczność wpisywania się do ksiąg wieczystych na legalnych arenach jest pogwałceniem ich anonimowości…-
odparł enigmatycznie szlachcic, uśmiechając się pod nosem.- Podobno przy pewnej reputacji, należało unikać rozrywek uważanych za brutalne czy prostackie. Szczęśliwie, moja reputacja może być całkiem skuteczną tarczą dla reputacji panny Tsuki.

Mężczyzna uśmiechnął się do elfki, uchylił drzwi i pchnął je, jednocześnie zapraszająco unosząc dłoń.

-Panie przodem.- rzekł, cały czas z uśmiechem tańczącym mu na wargach.- Zapraszam do loży.

Faktycznie, była to loża. Kamienna, z antycznymi wręcz fotelami i wytartym stolikiem na który narzucono czerwony obrus. Dalej, była chłodna, pusta przestrzeń a jeszcze niżej… arena.




Laurie przełknęła ślinę.

-No… Łał.

-Witam w Kręgu
.- ton głosu Kvazarovicza niósł swego rodzaju obietnicę.


Jean Battiste Le Courbeu


Idąc korytarzami starej rezydencji Jean nie mógł odmówić sobie lustrowania wzrokiem każdego mijanego pomieszczenia, każdej zdobnej w zniszczone obrazy ściany, każdego pokrytego kurzem oraz bluszczem kandelabru.

To miejsce, obojętnie jak stare i zniszczone by nie było, po prostu nie potrafiło pozbyć się dawnego uroku jaki pchnęli w nie dawni właściciele.

Jedynym wyjątkiem były posiągi.

Stare, pokryte mchem, nieforemne i kanciaste absolutnie nie pasowały do wyszukanego stylu pozostałych, zniszczonych przez czas bibelotów i mebli zaścielających swoimi szczątkami podłogi zaniedbanej rezydencji.




Idący tuż za Shadowem Jean zmarszczył brwi, mijając jeden pomnik wyglądający jakby akurat schodził z piedestału. Pomimo braku wyraźnej, magicznej aury, w jego głowie zrodziła się umiarkowanie niepokojąca myśl.

-Te posągi które mijamy…

-Tak?

-To golemy, nie mylę się chyba.


Blady złodziej uśmiechnął się pod nosem, podobnież prowadząc trójkę na spotkanie z Jaśkiem i Horacym. Chłopak który przyniósł wiadomość o wywózce Ogara zniknął równie szybko co się pojawił, tak dla odmiany nie tupiąc głośno na zakurzonych schodach.

-Tak, to golemy, panie Kot.- odparł Shadow, przejeżdżając dłonią po jednej z mijanych statuł. Pozbawiona zdobień wydawała się lekko złowieszcza w swych baryłkowatych kształtach i z wielkim, tępym i ukruszonym w kilku miejscach toporem z litej skały.- Kiedy pierwsi z moich ludzi trafili tutaj, a było ich wtedy zaprawdę niewielu, nie wyszli stąd z życiem. Musiałem deaktywować je. Wszystkie.

Le Courbeu musnął kciukiem podbródek.

-Trudne zadanie.

-Owszem.-
złodziej skinął głową, otwierając podwójne drzwi do wielkiej jadalni, obecnie uprzątniętej i służącej chyba za salę ćwiczeń. Manekiny obwieszone dzwonkami, stojaki na ćwiczebną broń, wyjęte z zawiasów drzwi o zamkach błyszczących nowością, ustawione szeregami pod ścianą.

Tylko samych złodziei było brak.

Serafine, lekko poirytowana nagłym przerwaniem wątku, odchrząknęła.

-Konstrukty to koszmar dla każdego przedstawiciela naszej profesji.- zauważyła, zgarniając z jednego ze stołów nóż ćwiczebny do rzutów.- Zero słabych punktów, nie śpią, nie piją, nie nudzą się. Co gorsza, nie raz potrafią widzieć to co ukryte…

-Tak też było i w tym przypadku. W sumie, było nawet gorzej. Nie ma nic gorszego niż oszalały golem który od baaardzo dawna nie ma pana. Unieszkodliwienie ich było… problematyczne
.

Kątem oka Jean spojrzał na kolejny posąg, stojący pod ścianą z wielkim, maczugowatym mieczem wzniesionym nad głowę. Jakiś żartowniś wykorzystywał go jako wieszak na kaftany ćwiczebne.

-Nie rozbiłeś ich.

-Jak widać.

-Nie usunąłeś też ich serc…

-Usunąłem serce tego domu.-
odparł enigmatycznie Shadow, otwierając kolejne drzwi. Dwój stojących za nimi rzezimieszków obróciło się, na widok intruzów odruchowo sięgając po broń.

Dobrze było wiedzieć że nawet elfy mają swoich silnorękich zakapiorów. Nawet jeśli ciut brudni, szerocy w barach i o twarzach mniej bezmyślnych niż przeciętni, ludzcy osiłkowie, wciąż byli tym typem chłopaków od czarnej roboty którzy nie pytali „czemu?” tylko „za ile?”.

W drugą stronę, chowając za pas noże na gest Shadowa, wyglądali dość biednie przy więzionym gdzieś daleko Chal-Chennecie, o siedzącym za ich plecami Jaśku nie wspominając.

Biceps półorka był grubszy od ich ud.

Na widok znajomej twarzy rosły złodziej poderwał się z pryczy wewnątrz swojej celi.

-Serafine!? Cholera, ale się cieszę!

-I to by było na tyle jeśli idzie o aminowość i sztuczne uszy
.- mruknęła, muskając opuszkami palców szpiczastą końcówkę jednego ze wspomnianych i podchodząc do kraty, przez którą Jasiek chyba próbował ją objąć.- Gdzie mnie z tymi rękoma? Spokojnie!

-Tak psze pani.

-I gdzie Horacy? Shadow powiedział że staruszek jest z tobą…

-Ano, jest
…- jeden z elfickich osiłków podający akurat szefowi klucz do celi uśmiechnął się krzywo.- Starowina nam żyć nie daje.

-Oj tak
.- dodał drugi, kręcąc głową.- Ani chwili z nim spokoju. Teraz jest z nim Amver.

Stojący przy progu Gabriev zmarszczył z dezorientacją brwi.

-Co? Gdzie z nim niby jest?

-W wychodku!-
odpowiedzieli niemal jednocześnie elfowie, głosami jakby coś w nich pękło.

-Maksymalnie wytrzymał godzinę bez szczania!

-Zmniejszenie ilości wody nie pomogło, sikał jeszcze więcej ale dodatkowo narzekał że go piecze jak za mało się napił.

-A w nocy… Bogowie, pierwszy raz od lat musiałem medytować żeby rano nie wyglądać jak trup.

-Horacy ma chory pęcherz.-
wyjaśnił wesoło Jasiek, opierając łokcie o poziomą szynę trzymającą razem kraty.- W zimnie lub w wilgoci często mu się chce. A że tutaj jest trochę chłodnawo i trochę wilgotno…

-Dobra, dobra! Rozumiem!- Serafine zamachała nad głową ręką, jakby opędzała się od much.- Bez szczegółów proszę.

-Ta…-
uśmiech półorka pogłębił się, gdy w niezbyt skryty, przesadnie konspiracyjny sposób pochylił się do przodu.- Szef żyje, co? Wiedziałem że żyje. Mówili że nie żyje ale żyje. Gdzie jest teraz?

-Przed tobą.
- odparła krótko złodziejka, głową wskazując za zmienioną postać gnoma.- Cały i zdrów.

Jasiek wytrzeszczył w zaskoczeniu oczy.

-Sz… Szef?!

Jean bezradnie wzruszył ramionami i znów pożałował że nie ma wąsa którego mógłby bezczelnie podkreślić. Zamiast tego, stanął w lekkim rozkroku i rozłożył ręce.

-No ja! A kto?!

-Urosłeś…-
Jaś podrapał się niepewnie po szerokiej głowie.- I tak ciutkę zbrzydłeś…

-Ej!

-Pomijając jednak deliberacje na temat waszego wyglądu…-
podjął spokojnym głosem Shadow, podchodząc do kraty i przekręcając w zamku klucz.- Radziłbym jednak pośpieszyć się z wdrażaniem podwładnych w plan i możliwie szybko do mnie dołączyć w Sali ćwiczebnej. Jeśli chcemy pomóc pańskiemu podwładnemu, trzeba działać szyko.

Wychodząc z celi, Jasiek rozejrzał się zaskoczony.

-Co? Co się stało?

-Chennet dał w mordę komuś, komu dawać nie powinien, wylądował w pierdlu i teraz musimy wyciągać go z kabały, bo chyba miejscowi chcą go po cichu usunąć tak żeby nikt nie widział.-
wyjaśniła po krótce Serafine.- Norma, co?

-Norma… Ale dla chłopaków z dzielnicy a nie kogoś kto na codzięń nosi mundur w służbie korony.-
podsumował półork, z chrzęstem prostując swoje goryle ramiona i unosząc je nad głowę.- Pomijam fakt że nas też chcieli udziabać… Mamy jakiś plan? I generalnie co to za jedni? Najpierw niby nas ratują a potem łądują do lochu od którego Horacemu pęcherz pęka.

-Powiedzmy że przyjaciele dzielący z wami podobną sprawę
.- odparł dyplomatycznie Shadow, ruszając w stronę wyjścia z tego małego bloku więziennego.- I tak… Mam plan… Nawet kilka.

-Możliwe.-
Jean uśmiechnął się, zakładając ręce na piersi.- Chociaż pozwól mi wcześniej wymyślić coś lepszego. Wy macie znajomość terenu i odpowiednią ilość ludzi, czyli dwie potrzebne mi rzeczy…

-Doprawdy?-
Shadow nie odwrócił się nawet plecami, odchodząc.- A co do nich dodasz, panie Kot?

Uśmiech Jeana poszerzył się.

-Nutkę improwizacji.


Buttal


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Uvfx7cAQ5JI[/MEDIA]


Ranek był przyjemnie pogodny. Nie żeby to cokolwiek zmieniało, ale wyruszenie w drogę w promieniach słońca i pod błękitnym niebem było wyraźnie bardziej motywujące niż przebiegnięcie przez dziedziniec i wskoczenie do powozu pod strugami rzęsistego deszczu, o piorunach czy gradzie nie wspominając.

Wychodząc ze swojej komnaty, zostawiając za plecami sprzątającego po śniadaniu Sebastiana, krasnolud odkrył że wszystko w zamku nad Drakendorfem… było zaskakująco ułożone i spokojne. Służące plotkowały, nosząc kosze z wypranymi prześcieradłami, służący bez przydziału bimbali po kątach i starali się dalej tegoż przydziału unikać a liczba strażników na korytarzach nie wzrastała w widoczny sposób.

Ba! Sami wartownicy wydawali się nieszczególnie pobudzeni wczorajszym incydentem w którym udział brali skrytobójcy, demoniczne konie, magowie cienia oraz wampiry.

No. Jeden wampir.

Wychodząc do holu Buttal od razu dostrzegł Wilczasza, siedzącego pod jednym z okien z mieczem na kolanach. Ignorując poirytowane spojrzenia stojących niepodoal wartowniku ostrzył go z namaszczeniem, sprawiając że po przestronnym pomieszczeniu raz za razem niósł się metaliczny zgrzyt.

-Gotowy do drogi, szefie?- zapytał, nie podnosząc nawet głowy znad ostrza.- Mam dziwne wrażenie że będzie ona nad podziw ciekawa.

-Hm?-
Resnik zmarszczył brwi, wyglądając przez okno na powóz pod którym czekała gromadka jego pobratymców. Mavolio siedział pod jednym z kół o twarzy wyraźnie bardziej sinej niż wczoraj.- A to dlaczego?

-Mamy w ekipie dwóch magów, ay?
- najemnik pociągnął nosem, schował miecz i ku cichej wściekłości wartowników wyciagając zza pleców jeden ze swoich szerokich noży. Osełka znów poszła w ruch, tym razem ostrząc po kolei każdy z ząbków u nasady klingi.- A gdzie dwóch magów tam sześć opinii na jeden temat. Stoją i narzekają na wóz.

-Taaak?
- ciut zaniepokojony kurier wyjrzał przez okno raz jeszcze, odnajdując wzrokiem dwóch stojących w cieniu stajni czarodziejów. Debatowali na czymś w iście kolegialny sposób. Nawet nie słysząc ich słów, Buttal wiedział że połowy słownictwa by nie zrozumiał.- A to problem? Ty też często narzekasz.

-Ano
.- Wilczasz skinął głową.- Z tym że ja nie mam dostępu do nieopisanych mocy magicznych normalnie zarezerwowanych dla wzmacnianych murów kolegialnych laboratoriów…

-Nie mów mi nic więcej.


Ivo skinął obojętnie głową, nie patrząc nawet w stronę Buttala który pędem przeszedł przez hol, odepchnął skrzydło wysokich drzwi i wszedł na zalany słońcem plac, by szybkim krokiem podejść do trącego skronie Mistrza Flicka.

-Ale to by nie było permanentne!

-Tak, ale mam dziwne wrażenie że tymczasowa zmiana wierzchowców w zombie…

-Nie w zombie! Ograniczyłbym tylko ich sposób czucia, zwiększając jednocześnie odporność ból i wytrzymałość. Na miejsce dotarlibyśmy w dwa dni!

-Z końmi w formie tatara!

-Bez przesady. Z obrażeniami poradziłoby sobie kilka napojów leczniczych wymieszanych z terpentyną.

-O ile konie miałyby siłę przełykać.-
Flambee przewrócił oczami.- Z resztą nie szybkość mnie martwi a pojemność! Widziałeś jak tam mało miejsca?

-Jest dach…

-Którego trzeci część zajmuje ta pancerna budka dla wożnicy. Najemnik, ja, ty i sześciu krasnoludów. Będziemy siedzieć jak glizdy pod kamieniem. Trzeba coś z tym zrobić!


Buttal, na skraju fascynacji i przerażenia, odchrząknął ostrożnie unosząc dłoń.

-Panowie wybaczą ale chciałbym zauważyć że…

-Co chcesz zrobić z pojemnością powozu?-
i został całkowicie zignorowany za równo przez Flicka, co przez Flambee który uśmiechnął się szeroko pod wąsem i palcem popukał w bok nosa.

-Pokój Mordekainena! Przy drobnej modyfikacji damy radę sprawić żeby portal był dokładnie rozmiaru i kształtu drzwiczek do powozu, a mała runa sprawi że będzie on przemieszczał się razem z nim! Wystarczy…

-Wystarczy wziąć pod uwagę jak niestabilna manipulacja przestrzenna to będzie.-
przerwał mu nekromanta, unosząc przed sobą obie dłonie.- Nie, nie, definitywne nie! Przejazd przez dowolne pole o śladowych właściwościach morficznych i portal szlag trafi, nie wspominając o fakcie że teleportacja z powrotem do powozu będzie graniczyć z cudem! Z resztą, o ile teleportacja na granicę nie była problemem, o tyle w okolicach Groningen od razu dopadną nas ci cholerni Magier Jaggerzy a z nimi rozmowa jest praktycznie niemożliwa!

-Ale jak wyobrażasz sobie jazdę w tej knitce?!

-Szybko!-
Flick uśmiechnął się krzywo.- Z resztą pamiętam twój pierwszy pokaz Komnaty Mordekainena i jeśli mnie pamieć nie myli, coś poszło nie tak i nagle tamten wielki salon skurczył się z powrotem do rozmiarów skrytki na miotły na którą rzuciłeś czar. Z mistrzami wszystkich katedr w środku!

-Kto jak to ale ty nie powinieneś narzekać. Głowę wepchnęło ci pomiędzy cycki mistrzyni Roksany.

-Ta baba ma biceps jak ja udo! Dobrze że była zbyt zajęta zdejmowaniem sobie Jaggeda z twarzy!

-Oglądasz kabaret?


Buttal obrócił się na pięcie i podskoczył na widok uśmiechniętego pod nosem Maudrela.

-O! Hrabia Marius!

-Przyszedłem życzyć wam spokojnej drogi, chociaż wiem że raczej taka nie będzie
.- odparł mężczyzna, wyjmując spod pachy obwiązany płutnem pakunek.- Ungror też to wie więc uznał że zamiast słów da ci coś czym w razie czego będziesz mógł sobie pomóc. Masz, to dla ciebie.

Posłaniec ostrożnie złapał pakunek za coś co po wstępnym obmacaniu okazało się drzewcem.

-To… broń?

-Stereotypowo krasnoludzki podarek. Topór.-
Maudrel odsunął się o krok obserwując jak Buttal ciągnie za sznurki i wydobywa broń faktycznie będącą w całej swej istocie toporem.




Dziwnym, pokrytym miedzią i staro wyglądającymi ornamentami, z głownią wzbogaconą o półkoliste ostrze w miejscu gdzie zwykle znajdował się grzbiet obucha. Był lekki, dobrze wyważony.

-Ale ja mam już topór…

-Ungror spodziewał się że to powiesz i polecił mi uzmysłowić ci że twój topór nie jest tak dobrze wykonany jak ten, obłożony czarami i wartościowy jak ten konkretny krasnoludzki topór bojowy. Jest podobno starszy od Ungrora


Buttal uniósł brwi, wyciągając broń w stronę hrabiego.

-To… To wspaniały dar ale nie mogę go przyjąć. Jest zbyt wartościowy…- krasnolud zmarszczył brwi, obserwując jak jego rozmówca zaczyna dusić się ze śmiechu.- Co?

-Ty naprawdę sądzisz że w tej górze skarbów znajdującej się w posiadaniu Ungrora brakuje magicznych, krasnoludzkich toporów bojowych. On przecież też był kiedyś młody. Znając życie w tamtej stercie złota i klejnotów znalazłoby się dość broni żeby uzbroić przeciętnej wielkości oddział!

-O… Em…-
Resnik odchrząknął, nie dając po sobie poznać pewnego zawstydzenie swoją odruchową, szlachetną i w sumie niezbyt mądrą reakcją.- Dziękuję?

-Podziękujesz mu faktycznie gdy kiedyś ta rębaka uratuje ci życie
.- Marius wskazał na szerokie, egzotyczne ostrze.- Pomijając oczywiste zalety płynące z możliwości użycia tego jako prowizorycznej włóczni, ostrze jest magiczne i rąbie znacznie bardziej niż powinno. Plus, z tego co wyjaśnił mi staruszek, na słowo-rozkaz „Lux” głowica wybucha jasnym światłem które następnie słabnie do bardziej… akceptowalnej siły. Nie testuj tego jednak teraz. Jeszcze wystraszysz tym konie…

-To wspaniały dar…

-Który w gruncie rzeczy jest inwestycją w celu utrzymania przy życiu użytecznego sojusznika.-
dokończył znudzony hrabia, głową wskazując na powóz.- Jedźcie. I nie dajcie się zabić.

-Się wie. Do zobaczenia hrabio
.

Z nowym toporem na ramieniu Buttal ruszył w kierunku powozu. Westchnął cicho, zobaczywszy jak krasnoludzka część jego świty, uzupełniona o Wilczasza, obserwuje w trwożnym milczeniu dwóch magów, rzucających zaklęcia na niczego nie świadome wierzchowca oraz powóz.

Tak, to zdecydowanie miała być ciekawa podróż.


Petru


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ySXsFk3v-_E[/MEDIA]


-Gonią nas?!- pochylona nad końską grzybą Lu’ccia spinała wierzchowca, mknąc pomiędzy sterczącymi z piasku skałami jakby ich sam diabeł gonił.- Petru?!

Obrócony na końskim grzbiecie Peloryta milczał, porażony rozmiarem tych stworów. Prawda, w Naz’Raghul zdarzały się ogry, czasami nawet zdeformowane giganty ale były one zwykle samotnymi abominacjami, często zbyt niebezpiecznymi by nawet heretycy chcieli przyjmować je w swoje szeregi.

Z góry zaś… Ze skalistego zbocza schodziły ich dziesiątki.

Wielkie, opasłe cielska zakute w skorodowane zbroje i skórzane pancerze, niosące na ramionach wielkie maczugi, toporzyska oraz tasaki wydające się groteskowo wielkie nawet w łapskach swoich właścicieli.

Jeden z gigantów na których Petru prawie wjechał wraz z Lu’ccią i Cethem stanął wspiął się niespiesznie na pobliską skałę, z zainteresowaniem obserwując uciekającą grupkę. Nawet z tej odległości zwiadowca widział cienkie, długie wąsy spływające z malutkiej głowy na obwisłą pierś olbrzyma. Jego napierśnik przypominał bardziej ochraniacz na opasłe sadło, zaś długi, szeroki miecz o skorodowanym ostrzu…

Miecz ogromnego stwora został uniesiony wysoko nad jego głowę zaś z paszczy groteskowego humanoida wydarł się głęboki, pierwotny ryk, będący dla pozostałych gigantów sygnałem do szarży.

Kilkadziesiąt mocarnych, ciężkich olbrzymów zaczęło zbiegać po kamiennym zboczu z nieuchronnością dryfu kontynentalnego.

-Lu’ccia, stój!

-Co?! Oszalałeś?! Gonią nas!

-No właśnie nie!-
Petru zadarł głowę w stronę pędzącego po półce skalnej druida.- Ceth! Zatrzymaj Wichera! Chcę to zobaczyć!

-Zobaczyć co?!
- starzec spojrzał najpierw na Petru, potem za siebię a finalnie na szeregi goblinów, akurat wtedy gdy rozpędzone olbrzymy wpadły w pierwsze szeregi zielonoskórych pokrak, miażdżąc i wyrzucając je tuzinami w powietrze.- Och…

Po kilkunast metrach Lu’ccia zdołała w końcu uspokoić pędzącego wierzchowca i marocząc pod nosem obróciła go w stronę przeciwną do logicznej trasy jazdy jaką powinni obrać. Stając na brzegu płaskiej, skalistej skarpy Petru przełknął ślinę.

-Ceth… Co to jest?- zapytał bardzo powoli, obserwując jak porykujące behemoty dziesiątkują goblińską watahę, nie przejmując się nawet krótkimi strzałami sterczącymi z ich ramion oraz torsów. Prymitywne włócznie pękały na ich grubych, topornych pancerzach. Nieliczni orkowie, widoczni tu i tam w hordzie padali tak samo jak ich mniejsi kuzyni, nie nadążając nawet unieść broni przeciwko giganciemu stampede.

Druid bezwiednie przeczesał dłonią rozłożystą brodę.

-Olbrzymy…Po wysokości wnioskuję że wzgórzowe, ale ta masa… Każdy z nich jest przynajmniej dwa razy cięższy od standardowego wzgórzowca jakiego do tej pory widziałem. Plus, olbrzymy wzgórzowe słyną z samotniczego trybu życia i skłonności do agresji wobec innych gigantów przynajmniej tak dużych jak oni sami…

-Jakim cudem spaśli się tak na pustyni?!

-Czy są niebezpieczni… ?-
zapytał bardziej adekwatnie Petru, ignorując siedzącą przed sobą Lu’ccię.

Ceth uśmiechnął się krzywo.

-Powiedziałbym że nie, odpowiednio liczna grupa wieśniaków z widłami dałaby sobie radę z olbrzymem wzgórzowym w moich stronach ale… ale…

-To nie są twoje strony.-
dokończył Petru, obserwując jak dwa skrzydła jeźdźców łaczą się, by pod wodzą Wikamaka raz jeszcze uderzyć w szeregi goblinów, forując niemalże idealną szpicę. Patrząc na to, Petru bezwiednie wstrzymał oddech gdy kilku jeźdźców z lewej krawędzi formacji niebezpiecznie zbliżyło się do linii nacierających gigantów.

Jeszcze kilkanaście metrów, jeszcze kilka sekund i… nie stało się absolutnie nic prócz tego co działo się cały czas do tej pory.

Opasły olbrzym uniósł maczugę, machnął nią i posłał w powietrze kilka goblinów, przejeżdżający obok niego jeźdźcy zaś zignorowali ogromny, potencjalny cel tratując kilkunastu zielonoskórych i pędząc wraz z resztą formacji niemalże pod nosami wielkobrzuchych mocarzy.

Ceth, który też chyba spodziewał się rozlewu krwi, przełknął ślinę.

-To… nieoczekiwane.

-W waszych stronach giganci są… bardziej agresywni?-
zapytał ostrożnie Petru, będąc świadkiem jak jeden z nich łapie goblina i na jego oczach odgryza mu głowę, drugą ręką opuszczając maczugę na kilku jego pobratymców.- W stosunku do ludzi…

-Ooo tak…

-A jednocześnie nie trzymają się w kupach, są zbyt głupie żeby porządnie się ubrać i generalnie kilku chłopów na sianokosach wystarczy żeby zniechęcić takowego od ataku na wioskę.-
dodała Lu’ccia, obserwując rzeź w wykonaniu bandy gignatów z której każdy miał dość animuszu i umiejętności by pobawić się w wioskowego łupieżcę.- Em… jedziemy stąd?

Petru z trudem oderwał wzrok od pobojowiska.

-Tak…- powiedział bardzo powoli, na co dziewczyna obróciła konia i lekkim uderzeniem pięt zmusiła go do wspinaczki pod górę.- Przed świtem musimy być możliwie daleko stąd. Już teraz widzę mnóstwo uciekających zielonoskórych. Przez następnych kilka dni okolica będzie pełna goblińskich dezerterów…

-A takowych zdecydowanie nie chcemy spotkać.-
Ceth w dość nonszalancki sposów wyciągnął tkwiący w nasadzie jego kostura gwóźdź i położył go płasko na dłoni, mrucząc jakieś zaklęcie.

Petru wyczuł tylko delikatny, ledwie namacalny powiew magii natury który otoczył druida… sprawiając jednocześnie że sam gwóźdź uniósł się nad dłoń starca i obróciła się gdzieś w stronę kamienistego zbocza pod którym aktualnie przejeżdżali. Ceth uśmiechnął się lekko.

-Mamy kierunek.

-Em… Pod górę.-
Petru sceptycznym spojrzeniem zmierzył kamieniste zobacze.- To może być… problematyczne. W sensie Wicher spokojnie da sobie radę ale nasz koń…

-Gwódź pokazuje północ, geniuszu. My jedziemy na zachód
.- Ceth przewróćił oczami, wbijając kawałek metalu na swoje miejsce.- Pośpieszmy się. Przed nami cholernie długa droga zanim będziemy mogli stanąc na popas.

-Ta… Przynajmniej wody nam nie braknie
.

Z trzech przytroczonych do jego siodła bukłaków, ocalały dwa. Sam mieszaniec nie pił dużo, to samo Ceth. W ciągu dwóch, trzech dni na jakie powinno starczyć im wody znalezienie miejsca na jej uzupełnienie nie powinno być problemem.

Nad kamienistą pustynią gwiazdy świeciły zaskakująco jasno, a ogniska łuna którą zostawiali za plecami słabła z każdym pokonywanym kilometrem.

Po kilku godzinach, ponad horyzontem jęło jawić się oblicze Pelora.




Ceth uśmiechnął się pod nosem.

-Tylko bez śpiewów, Petru, bo obudzisz młodą…

Tropiciel odruchowo poprawił chwyt na wspartej o jego pierś dziewczynie, śpiącej snem osoby która pod wpływem adrenaliny przez większą część nocy pędziła przez pustynie, zapominając że istnieje coś takiego jak zmęczenie oraz dzienny tryb życia.

-Śpi jak zabita.- ocenił Petru, jakoś dając sobie radę z powolną jazdą konną po łagodnych wydmach.- Nie zamierzam tego zmieniać…

-Ta… A nie martwisz się o nią?-
Ceth z rękawa wyjął fajkę i kciukiem wepchnął doń trochę zdobytego od nomadów tytoniu. W sumie, na bagnach też wyciągnął trochę zieleniny palonej przez Wosów.- Wiesz, teraz powinna być już w domu, a nie setki kilometrów od niego…

-O czym ty mówisz?
- Petru zmarszczył brwi, obserwując jak iskrą wykrzesaną z palców druid podpala fajkę

-Valerian pomógł je, ale ostrzegał że jest to tymczasowe. Unikanie zdarzeń traumatycznych podobno miało pomóc, ale powiedzmy sobie szczerze, ochrona zapewniona przez twojego ojca w końcu przestanie działać…- w zamyśleniu wypuścił nosem dwie smugi dymu.- I obyśmy byli już wtedy w Skuld… A. Właśnie. A co ty zamierzasz?

Petru nie odpowiedział, rzucając towarzyszowi pytające spojrzenie.

-No wiesz…- ciągnął niezbyt zmieszany drugi, wymachając przy tym fajką.- Jak już dostarczymy młodą do cywilizacji. Jak dotrzemy do cywilizacji. Pomijam oczywiście wątek szukania M’kolla gdzieś na północy ale… naprawdę chciałbyś wrócić do Pelanque i dalej użerać się z gównem otaczającym wioskę? Pustynią? Naz’Raghul?

Peloryta milczał.

-Pogódź się z tym, Petru, nawet w czasie najtrudniejszej części naszej przeprawy, od czasu wejścia do tamtego nawiedzonego wązowu i dalej, przetrwanie stało się dla nas dziecinną igraszką w porównaniu do błąkania się po popielnych równinach…

Ceth mówił dalej. A Petru milczał.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 20-05-2015, 19:53   #302
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
-Dzień dobry wszystkim. Czy zechcieli by panowie wyjaśnić tak mnie jak moim mocno zaniepokojonym kolegom... co właściwie panowie robią z powozem? zapytał Resnik, uprzejmie przechodząc od razu do rzeczy.

- Ulepszamy go.- odparł Flambee - Czyni bardziej...

-Chcemy żeby szybciej dowiózł nas na miejsce.- mag ognia skrzywił się gdy nekromanta przerwał mu, głową wskazując na konie
- Mniejszy ciężar, większa szybkość. Proste.

-Proste, o ile nie będziemy siedzieć w środku jak sardynki!- czerwonowłosy czarodziej miał chyba zaraz wybuchnąć. Możliwe że dosłownie - W wypadku ataku będziemy bezbronni, nie wspomnę nawet o komforcie jazdy... !

-Komfort to ostatnie na co możemy tutaj liczyć!

Stojący obok Kargunson westchnął -Ludzie...- mruknął, jakby to była obelga.

Torrga zaś spojrzał w dół, na broń w garści kuriera.-Topór.

-Bajzel.- dodał stojący z tyłu Wilczasz, jakby także chcąc dorzucić coś od siebie w tej głębokiej konwersacji.

- No tak, .....no tak...ja oczywiście rozumiem ale mogli panowie uprzedzić. Nasza rasa odnosi się dość nieufnie do takich magicznych ulepszeń, u wielu przedstawicieli powodują one nawet chorobę lokomocyjną... U Torgi na przykład, o czym mogę osobiście poświadczyć. W każdym razie rozumiem że ma to skrócić czas naszego dojazdu? zapytał starając się zachować sympatyczny, nieprowokujący nikogo ton. Nie rozumiał gdzie magowie widzieli jakieś problemy z komfortem...ale to byli magowie a oni byli dziwni. -Topór? Tak, Torgi, dostałem od naszego gospodarza dodał pod adresem starego kompana.

[i]-Jakiś specjalny? Wygląda dziwnie...[/o]

-Torrga, nie teraz.- Krugan machnął poirytowany dłonią, skupiając wzrok na dwóch skłóconych magach - Więc? Jakie mamy perspektywy tych ulepszeń?

-Dotrzeć tam w dwa dni! Trzy maksymalnie

-Gniotąc się jak gobliny w lisiej norze...- mruknął z powątpieniem Flambee

- Możemy też pokonać tą drogę w standardowe pięć, sześć dni, ale nie wyglądać po wszystkim jakbyśmy jechali zamknięci w kufrze...

Flick westchnął -Niestabilność tego czaru...

-Wiąże się tylko z ewentualność ataku magicznego a biorąc pod uwagę liczebność tej grupy ewentualni zamachowcy będą szukać wyładowanego po brzegi, obciążonego powozu, a nie pustego dyliżansu z otwartymi oknami!

Krugan pokręcił głową, słysząc tę kłótnię -Magowie...

-Magiczny odparł Resnik -Leżało na stercie pamiątek tego wampira. No, panowie magowie... to oczywiście wasza sprawa bo pewnie byśmy nie zrozumieli większości tego co wymyślicie....ale chyba zależy nam przede wszystkim na szybkości... Kurgan, ty coś z tego rozumiesz?

-Mniej więcej.- kapłan przeczesał dłonią brodę - Jeden chce szybkości, drugi chce żebyśmy nie gnietli się na dachu i w środku jak sardynki, bo generalnie pędzący niczym wiatr powóz unoszący się nad ziemią zwraca uwagę, a bez miejsca na manewry w środku stanowimy łatwy cel...

-Właśnie!- Flambee uniósł obie dłonie i wskazał na Krugana - Słuchać go, dobrze gada!

[i]-Z drugiej strony to co chce tworzyć Pan Zapałka to planarna, ruchoma komnata, czyli cholernie niestabilne zaklęcie które bardzo łatwo zakłócić, a wtedy przestrzeń w naszym powozie ze sporej komnaty gwałtownie skurczy się w swych rozmiarach do pierwotnej formy. Z nami w środku. Z drugiej strony nie będziemy zwracać uwagi...[/]i]

Flick westchnął -Słowem... Chyba ostateczna decyzja należy do pana, panie Resnik.

Proszę poprawić mnie jeśli się mylę...ale mierzymy się z magami, a więc osobami mogącymi wykryć użycie mocy do, powiedzmy szczerze, z tego co rozumiem dość silnych zaklęć. Czy nie znaczy to przypadkiem, że używając tych zaklęć sprawimy że będziemy świecić niczym olejna latarnia w ciemną noc? zapytał kierując wzrok po kolei na obydwu magów oraz kapłana.

-Em...- Flick uniósł lekko brwi - No niby tak...

-Ale tym razem wraz z wami będziemy my!- dodał znacząco Flambee - Więc jakby na to nie patrzeć, jeśli zaatakują, to bardzo szybko będą żałować, nie wspominając o możliwości wytestowania potencjału bojowego naszych wrogów...

-Narażając przy tym nas.- dodał sceptycznie Wilczasz, sprawdzając lejce i uprzęże wiszące na koniach mających ciągnąc powóz - Tak tylko mówię...

-Taaak. Nie wątpimy ani przez moment że roznieśliby panowie owych napastników w chwilę...o ile nie użyli by swoich mocy do celowego zdestabilizowania czaru nałożonego na wóz...co jak pozwala mi założyć mój niewykształcony umysł...spowodowało by nasze zmiażdżenie lub w przypadku czaru szybkości rozbicie... ale wydaje mi się że zgodnie z krasnoludzką sztuką wojenną lepiej będzie samemu zaatakować wroga zamiast przyjąć pierwszy cios w celu sprowokowania go. Uczono mnie że pierwszy cios, zadany skutecznie i z zaskoczenia, nie pozwala na kontratak nawet silniejszemu przeciwnikowi..i mam wrażenie że z magią jest tak samo. Więc doceniam panów starania ale najlepiej będzie jeśli pojedziemy normalnie, a panów niezrównana moc posłuży do naszego ataku na wroga a nie obrony...Kurgan, pomyliłem się z czymś? zapytał uprzejmie Resnik.

Kapłan bojowy parsknął, w międzyczasie wyjmując z sakiewki na biodrze metalową fajkę i zapalając ją
-Cóż... Z mojej perspektywy, nie.- mruknął, wypuszczając z ust kłąb dymu - Chociaż po minach panów czarodziejów wnoszę że ni są tym jakoś szczególnie zachwyceni...

-Tydzień drogi... W sensie nie żebym narzekał, jeździło się już w dalsze delegacje, ale magia poniekąd rozleniwia...

-Tydzień w za ciasnym powozie!- dodał Flambee, ale chyba dostał jakieś odgórne rozkazy, bo jego dalsze wywody ograniczyły się do ciskania gromów. Słownych, żeby nie było - Zaklepuje miejsce przy oknie!

-Zobaczymy.- zarechotał Torrga, który w małych przestrzeniach potrafił być zaskakująco przekonujący.

Doskonale. W takim razie ruszamy? zaproponował uprzejmie Buttal ruszając do powozu.

Podróż była spokojna. Przynajmniej na początku. Powóz toczył się powoli, nabierając prędkości – standardowej, nie wspomaganej magią prędkości – w stronę odległej stolicy.

***

-Wybić

-No….czasem

-Wszystkich warknął zajadle kapłan z uśmiechem godnym rekina.

-Bynajmniej obruszył się Flick. Trzeba przyznać, że dyskusja tocząca się dłuższy już moment pochłaniała go zupełnie.

-Wszystkich. Co do jednego. Są nienaturalni i są źli, należy ich więc zniszczyć dowodził jego oponent.

-Wielu tak. Ale spojrzeć trzeba na to szerzej mag odepchnął lekko łokciem swojego coraz to bardziej odsuwającego się od Torgiego kompana. Sam znosił te „zapachy” bez problemu. No ale miał praktykę z grobami. –Szerzej. Taki Ungror. Samoświadome zjawy pomagające w pracy. Licze samarytanie…

-Jakie liczę? wydarł się Krugan.

-Samarytanie. Istnieją licze które stały się nieumartymi by dłużej móc pomagać potrzebującym… FFlick rozpoczął długi wywód nie dostrzegając min nie zainteresowanych kompanów.

Tymczasem Buttal leniwym wzorkiem podziwiał krajobraz za oknem. Mijali właśnie samotnie poznanego wcześniej mnicha, koło której zatrzymała się grupa kilku jeźdźców. Połatane stare mundury, kusze na plecach i pył drogi na płaszczach. Jedynie konie, świetne na pierwszy rzut oka, niepasowany do tego obrazka.

Strażnicy dróg usłyszał ciche wyjaśnienie – Coraz większa rzadkość, od kiedy Wielki Marszałek zniósł zakaz posiadania broni przez straż wozów i karawan. Od kiedy wziął ich za pysk nie biją się między sobą i to czy mają broń stało mu się obojętne…to i strażnicy mniej potrzebni.

***

Droga mijała powoli. Z wieczora drugiego dnia dostrzec dało się panoramę Frakenwaldu. Co ciekawe trakt był absolutnie pusty. Brak wozów, brak konnych, żadnych śladów wymiany handlowej czy zwykłych podróżnych. Nawet miasto w ostatnich promieniach słońca zdawało się ponure, puste i ciche. U bram powóz zatrzymała straż miejska, dziwnie czujna i pilna.

-Coś jest nie tak. Zwykle nie interesują się tak podróżnymi rzucił Wilczarz.

Cudownie. Z deszczu rynną w łeb?
 
vanadu jest offline  
Stary 24-05-2015, 21:11   #303
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
-Hmm.-

Proste skwitowanie ze strony Tsuki, która uśmiechnęła się kącikiem ust.

-Cóż... póki co, jeśli pozwolisz, popatrzę na uczestników.-

Wpierw zobaczy kto tutaj był, dopiero później podejmie decyzję czy wyzwać kogoś do walki.

Kvazarowicz skinął głową, dłonią wskazując kanapę z lekko wytartym, zielonym pluszem na oparciu po czym sam usiadł, odczekawszy również na Laurie. Heishiro, dla zasady, stanął obok drzwi z rękoma skrzyżowanymi na piersi.

-Przyznam że wolę to miejsce o wiele bardziej od tej nieszczęsnej areny do walk rycerskich.-
powiedział szczerze arystokrata, sięgając ku wiszącemu pod ścianą łańcuszkowi.- Jak sama z resztą widziałaś, walki tutejszej szlachty to albo nędzna komedia, albo pokaz dlaczego w większości nie są warci zaufania...

Czyli pomimo współpracy ze swoimi dwoma, nie do końca uczciwymi, kolegami był tego i owego świadomy. To poniekąd ułatwiało pracę... poniekąd.

Kiedy pociągnął za łańcuszek, w oddali rozległ się dzwonek.

-Życzycie sobie czegoś konkretnego do picia... ?

Na dole zaś, pośród zainteresowanych pomruków widzów w pozostałych lożach oraz na ławkach otaczających arenę, pojawiła się... kobieta. Tsuki od razu zobaczyła w niej coś znajomego. W stroju, postawie, spokoju bijącym od wysportowanej sylwetki...

Mniszka...

Bardzo wysportowanej sylwetki. Bardzo bardzo wysportowanej sylwetki. Ona miała mięśnie prawie jak Heishiro!

To powinno być nielegalne!

-Wodę. Wątpię by okazało się, że posiadacie jakiś magiczny artefakt pozwalający ją schłodzić prawie do zamrożenia?-

Lodowo zimna woda byłaby teraz dobra. Nie piła przed walką, to głupota. A ta konkretna głupota zebrała spore żniwa na imbecylach, którzy szli w walkę wstawionymi. Jej różnicy to nie robiło jeśli inni tracili głowy, ale sama nie planowała.

-Niestety, ale za to mamy kostki lodu które możemy zalać wodą tak żeby powstała prawie zlodowaciała tafla wewnątrz szklanki, proszę pani.

Heishiro spojrzał sceptycznie na kelnera którzy wszedł do środka, ubranego w elegancką, białą koszulę, dopasowane spodnie i buty sięgające mu prawie do kolana. Najwyraźniej znając upodobania Borisa, podał mu wysoki kielich pełen złotego trunku pachnącego winogronami.

-Jest pani zainteresowana?- zapytał, prostując się i kątem oka rzucając na wojowniczkę która nie przejmują się spojrzeniami tłumu, usiadła z nogami podkurczonymi pod siebie... i zaczęła lewitować.

Kvazarowicz wskazał na nią głową.

-Nie widziałem jej tu jeszcze...-
zauważył, na co kelner pokiwał głową.

-Tak, hrabio. Zgłosiła się tu niedawno, mając list polecający z "Wraku"...

-Ach.-
Wislewczyk skinął głową. Następnie spojrzał na Tsuki, uśmiechając się lekko.- Jeszcze do niedawna "Wrak" był jednym z moich ulubionych miejsc tego typu. Walczyli tam najlepsi, i niestety, całość słynęła z dość szemranych bywalców... Straż dała radę zlokalizować tamtejszą arenę na dwa dni przed tą cała aferą w Esomijskiej ambasadzie...

Znów spojrzał na medytującą kobietę.

-Ciekawe jak poradzi sobie tutaj... ?

Cóz... Tsuki aż za dobrze znała możliwości mnichów. Na sparingi organizowane dla niej przez ojca nie raz zapraszano adeptów z pobliskiego Zakonu Otwartej Dłoni.

Najgorsza u mnichów była nieprzewidywalność.

-Miałaś już okazję walczyć z kimś takim?

Cóż... Trudno żeby Tsuki nie walczyła z mnichem, samej pochodząc z ich ojczyzny. Nie zmieniało to jednak faktu że wielki, masywny, uzbrojony w topór i tarczę stwór przypominający człowiek wystawiony przeciwko mniszce serio robił wrażenie.


-Co to... ?- zaczęła zaskoczona Laurie, która kątem oka spojrzała na swoją panią.- W życiu nie widziałam czegoś takiego...

-O dziwo, to krasnolud.-
Boris upił łyk wina.- No, w większości. Borjak to genasi, mający w sobie za równo krasnoludzką co elementalną krew. Twardy z niego drań, ku temu nie ma wątpliwości...

Fakt że deski areny na których stanął trzeszczały głośno nie wróżyły najlepiej jego przeciwniczce, która wciąż klęczała po swojej stronie padołu z lekko pochyloną głową.

-Mnisi tak zawsze?- zapytał po chwili Kvazarovicz, kiedy coraz bardziej niecierpliwiący się krasnolud zaczął krążyć we te i we te po ringu, potrząsając tarczą i uderzając w nią toporem.

-Spotkałam, walczyłam... tylko z uczniami, nigdy z mistrzem, ale mogę stwierdzić z całą stanowczością, że jeśli dasz okazję mnichowi na zbliżenie się do walki w zwarciu to twoja zbroja jest bezużyteczna. Używając wewnętrznej energii są oni w stanie zignorować stal czy skórę i uderzać wprost w ciało. A ponieważ ich własne ciała przechodzą rygorystyczny trening, jak widać u mniszki tutaj, co daje im naprawdę duże korzyści.-

Chwila zastanowienia nad tym co pamiętała z nauk ojca pozwoliło Tsuki na przypomnienie sobie o jeszcze jednej, bardzo ważnej kwestii.

-Dzięki temu treningowi, zarówno ciała jak i umysłu, są oni w stanie zniwelować nawet najbardziej śmiercionośne trucizny i choroby, ich ciała mimo starzenia się potrafią zachować swój wygląd i siłę, a niektórzy są w stanie zebrać naturalna energię świata i przy jej pomocy wzmocnić samych siebie. Takich mnichów nazywamy już jednak Mędrcami. I wybrałabym walkę z całym zakonem rycerskim zamiast walkę z nawet jednym Mędrcem.-

-Fascynujące...-
powiedział po chwili długiego milczenia w trakcie którego spijał każde słowo z ust Tsuki.- Naprawdę, twoja ojczyzna to kraj cudów...

-Była nim.-
uciął wywód Heishiro, na co Kvazarovicz wrócił do rzeczywistości, uśmiechnął się lekko i skinął głową.

-Niestety, to także jest prawda. Pozostaje mi liczyć że kiedy Middenlandczycy zostaną stamtąd przepędzeni, nie pozostawią po sobie zbytnich szkód. Teraz zaś...- głową wskazał na arenę.- Pozostaje mi mieć cichą nadzieję że ta mniszka jest chociaż w niewielkiej części tak fascynująca jak twój sposób mówienia o jej profesji, Tsuki.

Hrabia miał gadane, to trzeba mu było przyznać.

W tym samym czasie, na dole walka zaczęła się w chwili gdy kobieta wstała z klęczek i otworzyła oczy, podnosząc przy tym głowę. Borjak, krasnoludzki genasi odczekał kilka sekund, pomachał w powietrzu dłonią upewniwszy się że przeciwniczka kontaktuje ze światem a następnie ryknął, unosząc topór i wystrzeliwując do przodu z nieuchronnością strzału z katapulty.

To co nastąpiło ułamek sekundy później było... interesujące. Najpierw mniszka odsunęła mu się z drogi, następnie podskoczyła, gdy drugi, wyprowadzony poziomo cios o mały włos nie trafił ją w nogi, by finalnie uderzyć.

Krasnolud zgiął się w pół i upadł, gdy jej pięść wbiła mu się głęboko w żółądek z głośnym, lekko mięsistym chrupnięciem.

Borjak sapnął, wytrzeszczył oczy i upadł na twarz.

Boris zaś uśmiechnął się pod nosem, akurat w chwili gdy kelner postawił na stoliku koło Tsuki lodowato zimną wodę.

-Więc...-
zaczął, gdy na trybunach rozległy się owacje.- Na jaki poziom zaawansowana wyglądała ci ta walka?

Cóż... do Mędrca jej sporo brakowało, bo krasnolud zakaszlał i z jękiem jął gramolić się na nogi, podnosząc z ziemi swój topór.

-Trochę za mało pokazane by ocenić jej poziom.-


Tsuki nie była mistrzynią, która potrafiła ocenić poziom przeciwnika jednym spojrzeniem, jeszcze nie. Nie miała dostatecznie dużo doświadczenia.

-Ale biorąc pod uwagę, że nie miała imponującego przeciwnika będącego zbyt pewnym siebie... przynajmniej rok treningu w aktualnych technikach mnichów, więcej przy ćwiczeniach i medytacji.-

-Jeśli to nie jest imponujący przeciwnik to boję się pytać z kim wy walczycie na Jadeitowych Wyspach...-
Laurie uśmiechnęła się nerwowo, zyskując skinienie głowy ze strony Borisa.

-Pani służąca wyjęła mi to z ust co nie zmienia faktu że ja sam mało kiedy widziałem żeby komukolwiek udało się posłać krasnoluda na kolana jednym ciosem pięści...

W tym samym czasie Borjak zaryczał, chwycił topór oburącz i machnął nim na odlew. Zmarszczył brwi, gdy odkrył że jego przeciwniczka zniknęła mu z pola widzenia. Kiedy zadarł głowę, było już za późno, przez co jedna noga kobiety z chrzęstem wbiła mu się w twarz a następna, potężnym kopnięciem pod szczękę, odrzuciła go do tyłu gdy sama mniszka z gracją wykonała salto przez plecy i lekko wylądowała na deskach.

Krasnolud nie upadł, ale zachwiał się i jakby dla zasady wykonał kilka niemrawych wymachów toporem.

Dopiero wtedy padł na twarz i znieruchomiał.

W tym czasie Kvazarovicz odstawił na stolik pusty kielich.

-Powiedz, Tsuki...-
zaczął.- Skoro wykazujesz się tak znaczną znajomością wojennego rzemiosła w jego najszlachetniejszej formie, szermierce... Jak często w twoim życiu zdarzyło ci się sięgnąć po broń w celu innym niż trening lub też towarzyskie starcie?

Laurie uniosła brwi. Tsuki była szczera, co czyniło ją łatwą do lubienia. Z drugiej strony... jej kłamstwo musiało mieć naprawdę dużo wspólnego z prawdą żeby nie miała problemów z jego wypowiedzeniem.

-Dużo częściej niż, w teorii, powinno. Niby etos powinien nakazywać mi rozwiązywać wszystko wpierw słowami, dopiero później sięgać po ostrze, ale zawsze preferowałam odwrotne działanie. Częściowo dlaczego mnie wysłano na te "wakacje". Uznano, że muszę odpocząć od pracy i obracanie się w sferach z których się wywodzę będzie dobrym sposobem.-

W sumie, prawda. Wysłano ja tutaj w takiej roli bo było to dla niej naturalne, jako urodzonej szlachciance, nawet jeśli zza granic kraju.

-Chociaż większość czasu użeram się z kultystami babrającymi się w przywoływaniu demonów, handlarzom artefaktów o mniej niż przyjaznych skutkach i zwalczaniu szaleńców. Pomysłowość osób z tej krainy w kwestii zdobywania władzy i siły zadziwia mnie. Konszachty z krwiożerczymi demonami...-

Hmm... nie, nie było tutaj hipokryzji, gdzieżby znowu!

-... sprzedawanie własnych dusz i ciał na naczynia dla demonów, przekupywanie i usuwanie niewygodnych osób czy nawet podkopywanie pozycji własnej nacji by zarobić. Na Jadeitowych Wyspach gdyby odkryto klan sprzedający nasze ziemie w ręce kogoś spoza samych Wysp, nawet najbliżsi sojusznicy by wypowiedzieli im natychmiastowo wojnę.-

Sprzedawanie własnego kraju najeźdźcom, takie paskudztwo wymagało nie mniej niż całkowitego wyniszczenia.

-Bawisz się w łowienie potworów?-
Kvazarovicz uniósł zaskoczony brew do wtóru echa pięści mniszki uderzających w twarz krępego genasi. Grubas był uparty i twardy, co sprawiało że pomimo oczywistej przegranej, próbował stać dalej.

Laurie z trudem zaś powstrzymała się od syknięcia gdy hrabia zaczął krążyć niebezpiecznie blisko prawdy, chociaż w drugą stronę, jego zainteresowanie Tsuki raczej nie zniknęłoby od ręki gdyby przyznała dla kogo pracuje.

Ostatecznie Boris zaśmiał się tylko.

-Chciałem zaproponować ci skrzyżowanie ostrzy, ale biorąc pod uwagę czym zajmujesz się na co dzień, moja propozycja mogłaby stanowić afront. Po co komu odpoczynek który tak bliski jest jego pracy?-
uśmiechnął się lekko.

Jak powiedział jeden z filozofów w jej rodzinnych stronach, "Szczęśliwi ci którym płacą za to, co lubią robić".

-Ja się nie bawię, mi płacą za eliminowanie potworów, oszołomów i wywrotowców. Całkiem dochodowe zajęcie, a jak jeszcze to coś co zagraża krainie, płacą mi ekstra. W samym tym mieście udało mi się wyeliminować przemyt niebezpiecznej istoty, która zamieniła załogę okrętu w zombie, a także okultystów, hienę cmentarną okradającą groby bogaczy i sprzedającą dary z pochówków do sklepów... i pewnie coś jeszcze, ale ostatnio byłam poza miastem.-

Elfka nie mogła powstrzymać swojego uśmiechu.

-I nie mam problemów z walką. Wprost przeciwnie, ja uwielbiam walczyć. Uwielbiam ścierać się z przeciwnikami, im ich więcej tym lepiej, a okaleczenia ich jest dla mnie jak degustacja słodkiego wina. Mam nadzieję przeciągnąć ją jak tylko się da, by cieszyć się możliwie najdłużej.-

-Normalnie...-
zaczął powoli Boris.- Normalnie fascynacja w okaleczaniu wrogów powinna odstraszać ale dziwnym trafem mnie tylko zachęca do skrzyżowania z panią ostrzy.

Heishiro uniósł brwi.

-Nie jestem pewien czy to najlepszy pomysł...-
zaczął, jak rasowy ochroniarz, na co Wislewski arystokrata uniósł tylko dłoń.

-Spokojnie, nie śmiałbym trwale skrzywdzić panny Tsuki. Na wyposażeniu tego zacnego przybytku są jednak pierścienie, które założone na rękojeść broni czynią ją... jak to się nazywało... ?

-Miłosierną.-
rzuciła odruchowo Laurie, ciut oszołomiona tym jak bardzo eksponowała się przez rozmówcą Tsuki oraz tym jak bardzo on nie chciał dość do logicznych wniosków.

Zamiast tego Boris klasnął w dłoni.

-Właśnie! Miłosierną.-
dyskretnie puścił elfce oko.- Cóż... Miłosierdzie nie jest czymś czego godna jest większość naszych przeciwników, czyż nie, Tsuki?

Cóż... Elfka nie pamiętała kiedy ostatni raz skrzyżowała ostrze z kimś kogo ostatecznie nie zabiła. A nie! Filian, poparzony inkwizytor. Chociaż z nim to było raczej nieporozumienie a nie miłosierdzie.

Był też ten zasrany zabójca kapłanów, ale on dla odmiany przeżył bo Tsuki miała nadzieję że trafi na przesłuchanie rodem z Essomijskiej inkwizycji.

Parsknięcie śmiechem. Kobiece? Niezbyt. Odpowiednie? Jak najbardziej!

-W takim razie, jeśli załatwisz byśmy tam weszli z tymi pierścieniami, z przyjemnością się z tobą zmierzę. Dla jasności jednak, gdy wygram to, po zdjęciu zabezpieczenia, chcę chociaż kilka kropli twej krwi jak trybut dla Benihime, mojej katany.-

Wesoły uśmiech, tak bardzo uroczy, niewinny, jak uśmiech jej dziadka po stłumieniu zamieszek chłopów w jednej z podległych wiosek.

-Nie wiem jak z broniami na kontynencie, ale nasze, przekazywane przez wiele pokoleń, nabierają życia. A Benihime to ostrze odlane, kute i ostrze na krwi.-


-Wyśmienicie!- Boris poderwał się, wstając z fotela i kciukiem odpinając broszę trzymającą jego płaszcz na miejscu. Ku zaskoczeniu Heishiro, zaczął zdejmować fragmenty swojego pancerza ukrytego pod peleryną.- Kelner!

Chłopak wypadł zza drzwi dwie sekundy później.

-Em... Czy coś jest nie tak hrabio... ?

-Szykuj arenę i pierścienie. Zmyjcie też krew tamtego zwalistego głupca. Nie chcę żeby któreś z nas się poślizgnęło.


-Hrabio... ?-
chłopak zmarszczył brwi, nie do końca rozumiejąc co mężczyzna ma na myśli. Podskoczył, gdy Boris obrócił się, pozostawiwszy na sobie tylko lekką, pierścieniową kolczugę i napierśnik.

-Ja i panna Tsuki będziemy walczyć.

Kelner szybko rzucił okiem w stronę elfki po czym skinął głową.

-Tak jest...


Gdy odszedł, Kvazarovicz podał elfce dłoń.

-Potrzebny ci jakiś pancerz, pani?-
zapytał, pozostawiając na swoim fotelu pancerne rękawice, naramienniki, karwasze, buty oraz całą resztę ochrony nóg. Jego napierśnik z czarnego metalu lśnił w półmroku.- Ja sam muszę mieć na sobie przynajmniej to, inaczej mam wrażenie że jestem... zbyt lekki.

Heishiro odsunął się od ściany, Laurie zaś wstała a jej mina wyraźnie sugerowała że po wszystkim wolałaby nie używać żadnych zaklęć leczniczych.

Tsuki była pozytywnie rozbawiona gdy przyjęła dłoń.

-Podziękuje, mój obecny ubiór mi wystarczy.-


Miała swoje kimono, sięgające elegancko do kolan, ale miała również spodnie, które ścięła na wysokości połowy jej ud. Bardzo krótkie spodnie, na wszelki wypadek, bo nóg samych nie bała się pokazać.

-Jedynce czego naprawdę mi potrzeba to mój miecz...-


Który Heishiro już jej podał. Nieważne którą ręką, mogła walczyć zarówno lewą co i prawą. Przydatne gdyby straciła jedną z nich, nie musiałaby spędzać dodatkowego czasu na nauczenie się władania Benihime drugą ręką.

-Chociaż z góry ostrzegam, w czasie walki zdarza mi się dać się ponieść ekscytacji.-

-Nie może nazwać się prawdziwym wojownikiem ten który nigdy nie zatracił się w walce.-
odparł z wyszczerzonymi zębami hrabia, ruszając z Tsuki pod łokieć na korytarz a następnie w dół, po schodach i za pobliskie drzwi.

Cóż, trudno było określić które bardziej cieszyło się na walkę.

Bez problemu można było jednak znaleźć tych niezadowolonych, gdy wyciągając nogi pędzili za raźno maszerującymi elfką i czarnowłosym mężczyzną. Heishiro próbował protestować, Laurie mamrotała coś że to zły pomysł.

Ostatecznie Tsuki i Boris stanęli przed nieszczególnie dużymi, podwójnymi wrotami przed którymi stał ten sam kelner co poprzednio, w szkatułce przed sobą trzymając dwie jajowate, srebrne obrączki.

Kvazarovicz pozwolił Tsuki wybrać pierwszą, po czym sam dobył wiszącej u boku szabli.


Konstrukcja gardy, głowni rękojeści oraz szczątkowy kosz chroniący dłoń były ciut nietypowe jak na standardy tego typu broni oglądanych już przez elfkę.

Gdy Boris założył pierścień na rękojeść, ten odkształcił się, idealnie przylegając do uchwytu, co pozwalało nie martwić się żadnymi, niepotrzebnymi kawałkami metalu majtającymi się koło dłoni.

Laurie westchnęła, stając obok.

-To naprawdę zły pomysł...

-Jeśli coś się stanie, po to mam ciebie i Heishiro jako wsparcie.-


Cóż, Benihime nie obraziła się za takie chwilowe pozbawienie możliwości zranienia kogoś, rozumiała dobrze, że był to pojedynek i jeśli nie takie zabezpieczenie to musiałaby użyć innego ostrza, a to nie byłoby miłe.

Była całkiem zaborcza o swoją właścicielkę.

-Cóż, Hrabio... mam nadzieję, że zademonstrujesz mi swoje umiejętności. Tak ciężko dziś znaleźć dobrego kompana do zmierzenia się, miałam szczęście z Heishiro w tym przypadku.-

Boris machnął na próbę szablą a następnie zaśmiał się, unosząc w stronę Tsuki dłoń jakby zapraszał ja do pierwszego tańca na balu. Ot, chwycenie się końcówkami palców przy jednoczesnym maksymalnym wyciągnięciu całej ręki.

Laurie westchnęła cicho.

Kvazarovicz zaś cały czas uśmiechał gdy wrota otworzyły się na zewnątrz.

-Cóż, ja nawet w tej kwestii nie miałem szczęścia... Tańczmy.

Kiedy wyszli na środek areny rozległ się pomruk zainteresowania. Samo miejsce w zaskakujący sposób przypominało dojo. Idealnie wypolerowane deski na podłodze lśniły od ścierek które dopiero co starły z nich krew a rozwieszone pod ścianami sieci łańcuchów w razie czego dawały możliwości do popisów.

Stojący na środku krasnolud odchrząknął.


-Broń tylko wcześniej wybrana i zabezpieczona. Cel jeden. Zwycięstwo. Do pierwszego ciosu który w normalnych warunkach byłby śmiertelny lub do sponiewierania przeciwnika do nieprzytomności...

Boris parsknął.

-Z ręki panienki Tsuki to drugie byłoby czystą przyjemnością...

Krępy brodacz wycofał się, nad areną mechanicznie napędzany młot z kilkotem odchylił się od dzwonu, by za kilka sekund uderzyć, obwieszczając tym samym początek walki.

Cisza... Ta cisza...

Niektórzy obecni tutaj mogli być zdziwieni, że przed przystąpieniem do walki, Tsuki pozwoliła sobie na schowanie katany do pochwy broni, mając na twarzy swój lekki, spokojny uśmiech.

Ten ciepły, miły wyraz twarzy, który miała gdy widziała coś słodkiego, puchatego i uroczego. Albo Laurie śpiącą tuż obok niej.

-Pozwolisz, Hrabio, że wykonam pierwszy krok.-

Nie czekała, to była walka!

Szarża do przodu i cios Iaijutsu wycelowanym w dłoń trzymającą szablę. Nawet jeśli dłoni nie mogła uciąć to nadal miała możliwość wytrącenia. A jeśli nie da rady to nie szkodzi, będzie dalej walczyć, dalej mieć zabawę!

Nie dała.

Zrobiła jednak wrażenie na Borisie, który przykucnął, ustawił tępy grzbiet sabli na barku i praktycznie całym sobą zablokował cios, który od kontaktu dwóch mistrzowsko wykonanych, możliwe że magicznych broni, posłał w powietrze chmurę iskier gdy Benihime długą sekundę tarła o klingę hrabiego, by w końcu zostać odbita tuż nad jelcem.

Kvazarovicz zaśmiał się, obracając wokół własnej osi i nadal w przykucu wykonując niskie cięcie, które świsnęło tuż pod podeszwą jednego z chodaków Tsuki i omiotło łydkę elfki chłodnym powiewem.

Podrywając się na równe nogi, mężczyzna zaatakował znowu, tym razem wykonując krótki młyniec szablą i robiąc szybki wypad do przodu, z końcówką klingi wymierzoną mniej więcej w stronę grzywki elfki.

Pomimo pancerza była szybki. A raczej szybszy niż ktokolwiek kogo Tsuki oglądała z takim obciążaniem.

Pchnięcie szablą? Proszę, to będzie proste. Proste zwłaszcza gdy sama zniżyła się, obróciła głowę i złapała ostrze broni zębami.

Łapanie. Ostrza. Zębami.

Zębami!

W sumie to nie bała się nawet sytuacji gdyby ich bronie nie miały pierścieni, jej ostrze dawało jej siły życiowe tych, których zraniła. Co najwyżej będzie miała większy uśmiech, co jej teraz nie groziło.

Za to Hrabia wystrzeliłby krwią z gardła gdyby nie owe pierścienie, gdy Benihime spoczęła na jego gardle.

By dopełnić obrazku, elfka uniosła do góry prawą brew.

Ciekawa sytuacja.

Boris jak urzeczony patrzył na wyczyny Tsuki i nawet chyba bezwiednie spowolnił ostrze żeby nie zafundować elfce nieprzyjemnego bólu szczęki. Wydawał się nawet nie dostrzec idealnie wyprofilowanego ostrza które spoczęło mu na gardle i wybuchem śmiechu zagłuszył krasnoludzkiego arbitra, który próbował zabrać głos.

-Jesteś jedyna w swoim rodzaju!- wykrzyknął, szczerze i bez żadnej przesady.

Krasnolud którego konsternacja pokrywała się chyba z zaskoczeniem całej publiki, odchrząknął.

-Istotnie...-
mruknął ugodowo.- Nie zmienia to jednak faktu że panienka przeszłaby w przypadku normalnej walki do historii jako "Tsuki Bez Czubka" a ty, hrabio, bryzgałbyś teraz po ścianach krwią z rozpłatanej szyi.

Laurie na pewno w tym czasie mamrotała do siebie coś w stylu "Przynajmniej nie próbowała czegoś takiego z pistoletem..."

Ooo tak...-
tym razem Kvazarovicz uśmiechnął się i cofnął o dwa kroki, unosząc obronnie swoją szablę.- Muszę jednak przyznać że teraz będę bardziej wyczulony na takie... fortele.

Lekko przekrzywił głowę gdy krasnolud oddalił się a młotek przy dzwonie z klikotem odsunął by ponownym uderzeniem obwieścić kolejną walkę.

Aż czuć było napięcie z lóż i trybun.

Tsuki się uśmiechała.

Może będzie częstszym gościem w tym miejscu? Naprawdę... Hrabia potrafił zadowolić kobietę!

***

To była wspaniała godzina.

Za równo Tsuki co Brois nie wiedzieli chyba ile razy się potykali, widowni zaś nie przeszkadzał ten fakt gdy prowadzone były zakłady z rundy na rundę. Elfka nie liczyła, Kvazarovicz z resztą też, bo po co dopatrywać się zwycięzcy gdy sama walka potrafi przynieść tyle przyjemności przy odpowiednim przeciwniku.

Po wszystkim, spoceni i zdyszani, wrócili do loży w której Boris ściągnął pancerz i w pomiętej koszuli krzykiem zażądał wina, Tsuki zaś niemal od ręki otrzymała swoją szklankę zimnej wody oraz spis alkoholi dostępnych w przybytku.

-Byłaś niesamowita...-
rzuciła szeptem Laurie, gdy Boris zębami wyrywał korek z butelki, a następnie szybko pocałowała przyjaciółkę w policzek.

-Bogowie starzy i młodzi, żałuję że wcześniej cię nie spotkałem!-
wykrzyknął mężczyzna, obracając się akurat w chwili by zobaczyć jak Laurie ociera czoło swojej pani z potu.- Ta szybkość, ta zwinność ta... nieprzewidywalność. Do diabła z tymi waszymi mnichami! To ty powinnaś ich uczyć jak podchodzić przeciwnika.

Z szerokim uśmiechem opadł na fotel, upił łyk wina a następnie... podwinął rękaw koszuli, wyciągając obnażone przedramię w stronę Tsuki.

Pierścienie zabezpieczające zostawione zostały w szkatułce przy wejściu na arenę.

Cóż, Laurie miała gotowe lekkie zaklęcie gotowe do uleczenia rany. Małej rany, bo gdy przejechała, zostawiła jedynie krwistą linię, z której poleciało parę kropli. Tyle samo kropli miała na Benihime, ale szybko zniknęły.

O, szrama zniknęła z ramienia Borisa. Cóż, magia!

-Przyznaję, to był bardzo miły trening w mojej opinii.-


Trening, bo inaczej tego nie mogła nazwać jeśli nie poleciały trupy. Ale przynajmniej była zimna woda by zgasić pragnienie i ostudzić ciało. Zdecydowanie trafiła w końcu na kogoś kto miał umiejętności by dać jej wyzwanie. I nie kryła swego zdziwienia, ale w sumie i hrabia nie był najbardziej miejscowym.

-To bije na głowę setkę sztywnych, arystokratycznych bali i przyjęć.-

-Hmmm... gdybym nie była zbyt zadowolona nasza potyczką, kopnęłabym cię za insynuowanie, że nie mówiłam prawdy.-


Zawsze, ponad wszystko i na wieki, samuraj.

-Od jutra będę musiała wracać do obowiązków, mam tą nieprzyjemność bycia oddelegowaną do zajęcia się utrudnienia życia dwójce żmij, które korzystają z problemów w kraju i chcą na tym zarobić. I nawet nie przeproszę, ale wkurwiają mnie takie osoby. Niestety prawo zabrania powieszenia za działania na niekorzyść kraju, o ile nie łamią one obecnie istniejącego prawa.-

Prychnięcie.

-Chciało się im swobodny i wolności handlu, i teraz mają tą wolność wepchniętą do gardeł gdy pod nimi dołki kopią.-

Każdy kraj ma swoje żmije, Tsuki.-
Boris pokręcił głową.- Wislew więcej niż chciałbym przyznać. Szczęśliwie ja miałem okazję trafić na dwóch przyzwoitych...

Zmarszczył brwi i odruchowo sięgnął po miecz gdy drzwi do loży zatrzęsły się od uderzeń pięścią a następni Heishiro musiał złapać za gardło i przytrzymać jakiegoś siwego mężczyznę który próbował wparować do środka.

Był dobrze ubrany ale gdy cofnął się o krok, wyrywając Heishiro, jego twarz wyrażała czysty niesmak.


-Co do... ? Ktoś ty?! Czy ty wiesz kim ja jestem?!

-Zaraz każdy się dowie, Adolfie.-
rozbawiony Boris nawet nie wstał z fotela.- Heishiro, puść go.

Siwy szlachcic wszedł do loży, poprawiając płaszcz. Zamarł, widząc siedzącą naprzeciwko Wislewczyka elfkę.

-Em... ?

-Tsuki, pani z Jadeitowych Wysp i najlepsza wojowniczka jaką spotkałem.-
przedstawił ją krótko Kvazarevicz.- Tsuki, poznaj jednego z moich miejscowych przyjaciół oraz towarzysza w interesach, Adolfa von Kirkwalda...

Aha. Jedna ze żmij.

-Prawdziwa... przyjemność.-


Nie wystawiała ręki, nie miała zamiaru stracić jej od zgnilizny, zarazy i jadu.

-Właśnie rozmawiałam z hrabią Borisem o tym jak nikczemni są niektórzy ludzie, i mówią tutaj ogólnie o żywych osobach, kiedy chodzi o biznes. By żerować na nieszczęściu własnego kraju, prawdziwa obrzydliwość.-

-Em...-
Middelanczyk raz jeszcze się zająknął i spojrzał na swojego... przyjaciela.- Tak, to pasjonujący temat konwersacji ale nie obrazisz się panienko jeśli pomówię z hrabią na osobności?

-Co?-
Kvazarevicz uniósł brwi.- Do tej pory omawialiśmy wszystko otwarcie, więc czemu teraz miałoby się to zmienić. Tsuki jest osobą w pełni godną zaufania, ręczę za to własnym honorem...

Wzrok Von Kirkwalda wyraźnie mówił że chyba wie kim naprawdę jest elfka ale jakoś nie ma odwagi powiedzieć tego przy niej. Zwłaszcza wobec sceptycznego spojrzenia Wislewczyka.

Spóźnił się. Spóźnił się w momencie gdy na arenie walk konnych Tsuki nawiązała z Borisem konwersację.
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
Stary 24-05-2015, 21:11   #304
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Tropiciel spoglądał przed siebie, nieskory do wyjawiania spowolnionych zmęczeniem myśli. Wątpił by Ceth je zrozumiał. Albo Lu’ccia.

Na dobre i na złe, Petru był dzieckiem Naz’Raghul, tak samo jak synem Ojca Słońce. Tu było jego miejsce na ziemi, jakie by ono nie było surowe, plugawe i niebezpieczne. Palenquiańczyk wiedział że prędzej czy później powinie mu się noga, szczęście go opuści czy siły zawiodą. Naz’Raghul było nieubłaganą krainą. Ile jeszcze pożyje? Dni, lata? W końcu i tak stanie oko w oko ze śmiercią.

Każdy kiedyś umiera, pytanie co uda mu się osiągnąć w przeznaczonym czasie. Ten fatalizm miał jednak i dobre strony, bowiem Petru nie był sparaliżowany strachem przed śmiercią. Ale nie chciał o tym mówić druidowi. Po co były mu kazania na temat rzekomych skłonności samobójczych? Było dokładnie odwrotnie.

Mieszaniec miał jeszcze wiele do zrobienia w Naz’Raghul. W zmęczonej głowie roiły mu się na wpół sprecyzowane plany, wizje które dziś wydawały się szaleństwem, ale w przyszłości… kto wie… Gdy doprowadzi bezpiecznie Lu’ccię i odnajdzie M’kolla powróci do swej piekielnej krainy.

Milczał i rozglądał się czujnie, a nowy dzień rodził się dzięki łasce Pelora.


Dwie godziny później tropiciel przekonał się że nie tylko gobliny, orkowie czy ogry stanowią zagrożenie w tych stronach. Nieposkromiona ciekawość Aep Craitha równie dobrze mogła napytać im kłopotów.

Zaczęło się niewinnie - choć już sama jazda pod słońce nie była czymś co by usypiało czujność mieszańca.


- Rzeka okresowa - mruknął Petru gdy wierzchowce (o ile tak można było powiedzieć o Wichrze; dla prostego tropiciela a początkującego czaromiota związek druida i astralnego przybysza nadal krył w sobie tajemnice) przebyły łagodną grań pomiędzy wzgórzami i oczom towarzyszy ukazał się jęzor jasnego piasku. - Pewnie po burzach w Górach Popielnych deszczu starcza na tyle by woda dotarła aż tutaj…

Spojrzał tęsknie w kierunku odległych szczytów. Ciekawiło go dokąd prowadziło koryto rzeki; bez wątpienia raz na jakiś czas jednak trafiał się w górach jakiś opad, w końcu nawet w Naz’Raghul życie istniało. Mieć czas i możliwości by spenetrować tę krainę… Petru westchnął i zsiadł z konia by ruszyć jako pierwszy. Coś mogło tu wegetować w oczekiwaniu na kolejny przybór wody i lepiej było uważać. Zresztą same dno nie było zupełnie gładkie i równe, a tropiciel mógł się jedynie domyślać jak wiele razy zostało przeorane przez kaprysy żywiołu.

- Patrzcie! - krzyknęła naraz Lu’ccia. Młódka miała dobry wzrok, Peloryta musiał jej to przyznać.



Od strony gór szła chrzęszcząca, szeleszcząca falanga chityny. Petru uśmiechnął się na wspomnienie Starego Ferenga spod Czarnego Szczytu. Te skorpiony były mniejsze, ale nie tak znowu bardzo. Po prawdzie, wolał się nie zastanawiać nad szansami Wichra w starciu z całą szóstką. Z Węszącego - demonicznego pomiotu Dantaliona-O-Wielu-Twarzach - zostałyby strzępy, tego był pewien gdy wspominał walkę z demonem w jaskini pod Czarnym Szczytem.

Ceth był wręcz zauroczony.
- Spójrzcie na nie! - krzyknął raz i drugi. - Pierwszy raz widzę skorpiony żyjące stadnie, a ich wielkość… to wręcz niewiarygodne że stawonogi żyjące na lądzie mogą osiągać takie rozmiary! Tym bardziej w Naz’Raghul?! Przecież...
- Tak, tak, Ceth, wystarczy - Petru uznał że dość już tych zachwytów i należy interweniować. Skorpiony gnały ku nim z zadziwiającą szybkością, nie dorównującą szybkości rączego konia czy Wichra, ale mimo wszystko lepiej było się oddalić, tym bardziej że wyczuwał ich głód i agresję.
- Jedźmy już - popędził wierzchowca.
- … przy niedostatku pożywienia tutaj tym bardziej zadziwiające są zachowania stadne, choć z drugiej strony mogą to być ewolucyjne - o tyle o ile można to nazwać ewolucją na tym przeklętym pustkowiu - zmiany mające na celu… - ku jego zaskoczeniu monolog druida rozlegał się dalej - coraz cichszy, a to oznaczało...
- Ceth, do diabła ciężkiego!!! - Petru obrócił się i ryknął na zaaferowanego starucha, widząc że pajęczaki przyspieszają do ataku. Na szczęście Wicher miał więcej oleju w głowie od swego “pana” i nie czekał tylko zawinął się i pognał w ślad za Pelorytą i Źródełkiem. Petru z sadystyczną przyjemnością przypomniał sobie jak bardzo Aep Craith narzekał na hemoroidy i związane z nimi uroki jazdy na wilku.

Należało mu się…


Strofowanie Cetha mieszaniec pozostawił Lu’cci - była w tym lepsza. On tylko pilnował by entuzjazm jej zbytnio nie poniósł, a obserwować teren też przecież ktoś musiał. W miarę upływu czasu błogosławiona tarcza słoneczna przesunęła się na południe i od tej strony też maszerował Petru, czujnym spojrzeniem omiatając drogę, widnokrąg i niebo. Nie wszyscy byli tak zachwyceni widomym symbolem Lśniącego Boga jak Peloryta.

- Gorąco mi! - jęczała Lu’ccia, choć jak dla Petru nie było tu wcale bardziej upalnie niż na wysokości Palenque. Może to przez pancerz… Źródełko zaczęło ściągać podarowaną przez Buri-Ghkana ciężką zbroję, choć Ceth nie był z tego powodu szczęśliwy. Tropiciel pomógł jej z tym, milcząco przyznając rację dziewczynie że lepiej nie ryzykować przegrzania organizmu. Zadbał też o to by wszyscy troje - i wierzchowce - mieli wody pod dostatkiem, stworzonej dzięki łasce Ojca Słońce i drobinie boskiej mocy jaką On obdarzył swego sługę. Dla tropiciela, który od zawsze musiał dbać o każdą kroplę wody, planować gdzie uzupełnić jej zapas i racjonować ją, był to prawdziwy cud.

Mimo wszystko… nie do końca temu ufał. Nie, nie dlatego by miał oczekiwać iż Pelor cofnie swą łaskę, rozmyśli się i zmieni zdanie o jego powołaniu. Raczej… właśnie to że był to cud tak na niego działało. W jakiś sposób woda w bukłakach, otrzymana jeszcze w wiosce Graniczników, była bardziej… realna. Oczywiście, było to głupie i Petru nie raz sklął się za tę zabobonność czy instynktowną nieufność. Woda to woda i gorąco chwalić Ojca za nią.

A jednak… cień wątpliwości siedział mu pod skórą jak dokuczliwy kolec.

Przeglądając zawartość tobołków otrzymanych od Graniczników wzruszył ramionami, choć nie kierował tego, broń Pelorze, przeciwko szczodrości nomadów. Po prostu musiał się przyzwyczaić do nowych realiów, do swego nowego powołania, do magii która dzięki łasce Ojca Słońce objawiła się tak niedawno. Spojrzał na swe dłonie, przypominając sobie buchający z nich płomień. Nawet teraz niewielkim wysiłkiem woli mógł otoczyć je ogniem.

Granicznicy dobrze zaopatrzyli ich w wodę, żywność i przedmioty przydatne na pustyni, aż do posłań i blaszanych miseczek przeznaczonych do zbierania wilgoci osadzającej się w nocy. Petru z wdzięcznością myślał o nomadach i Wikmaku - jaki by nie był wkurzony początkowym podejściem wodza i tym że nie pozwolił im walczyć w obronie wioski, to musiał przyznać że gdy już Ta’Vi uznała iż przybysze nie zagrażają plemieniu, nie można było mu zarzucić braku dbałości o dobro gości.
- Ojcze Słońce, proszę cię, otaczaj swą opieką tych dzielnych ludzi, stojących niczym bastion na drodze Grzeszników…

Ekwipunek ekwipunkiem, ale trzeba było również nakarmić konia i tu Peloryta bacznie rozglądał się za trawą czy innymi roślinami, co do których można by zaryzykować wypas. Mężczyznę nieco irytowało to że budzący jego zachwyt wierzchowiec nie do końca mu ufa i nadal nieco się płoszy w jego obecności, ale już od dawna pogodził się z tym że nie posiada tej naturalnej więzi ze zwierzętami, jaką cieszyli się inni zwiadowcy. Być może zwierzęta coś w nim wyczuwały, coś co nie dawało im spokoju. Sądząc po tym jak ludzie na niego reagowali, było to prawdopodobne…

Jak by nie było, właśnie po jednym z takich popasów drużyna natknęła się na kolejną przeszkodę…


Słońce przesunęło się po widnokręgu i Peloryta zgadywał że jest już po południu. Nim przeniósł spojrzenie na to co przed nimi się rozciągało raz jeszcze przepatrzył horyzont i niebo. Ceth i Lu’ccia, mniej przyzwyczajeni do dyscypliny obserwacji terenu, już od dłuższej chwili wpatrywali się w dziwaczny krajobraz.

Wydmy się skończyły. Czy raczej rozchodziły się na boki, odsłaniając niemal idealną równinę z mocno zbitego piachu. Gdy syn Pelora stanął na niej miał wrażenie jakby ktoś dosypał do tego piasku zaprawy murarskiej albo przez długi czas ubijał go raz za razem. Oczywiście, było to niedorzeczne, bowiem równina wyglądała jakby znajdowała się dosłownie w środku niczego. Gorące powietrze łamało się i drżało nad spieczonym krajobrazem. Niby w Naz’Raghul nie byłoby to wszystko niczym dziwnym, ale instynkt ostrzegał Petru że trzeba uważać.
- Jedźmy dalej - zakomenderował, sięgając po runiczny miecz.

Kilka kilometrów dalej wcale nie był spokojniejszy. Wydmy otaczały pustkowie prawie idealnym okręgiem, a w miarę tego jak wchodzili coraz głębiej, pod stąpnięciami Wichra i konia coś trzeszczało i chrupotało niepokojąco. Wreszcie, po szczególnie donośnym trzasku, Petru pochylił się nad śladem kopyta. Trzymając miecz w pogotowiu sięgnął szponiastą dłonią i zaczął kopać. Niemal natychmiast zawadził o coś i wyszarpnął to z ziemi.


- Ojcze Słońce… - głos Petru zlał się w jedno z okrzykiem Lu’cci. Tyle że gdy dziewczyna gapiła się na czaszkę, mężczyzna odkrywał kolejne szczątki, wypruwając je z ziemi i odsłaniając kolejne kości. Rozejrzał się niespokojnie wokoło nim znowu się pochylił.

Czerepy ludzkie, goblinie i końskie. Kręgosłupy, żebra, kości długie i krótkie, masywne i jeno drobniutkie. Byłyby to pozostałości jakiejś bitwy z przeszłości?
- Coś jest nie tak, wynośmy się stąd - odezwał się naraz Ceth, a Petru trudno było się z tym nie zgodzić. Dla wszelkiej pewności przywołał moc wykrywania magicznych aur i z niepokojem takie odszukał, emanujące z ziemi. Magia jaką przesycony był grunt nie wydawała się “intensywna”, ale i tak przytaknął druidowi.
- Nie podoba mi się zapach powietrza - dodał Ceth. Syn Pelora niczego nie mógł wyczuć, ale nie miał problemu z daniem wiary towarzyszowi.

- No już, nie pękajcie, chłopcy - rzuciła Lu’ccia lekko, choć Petru słyszał niespokojną nutę również w jej głosie. - To tylko kości, pewnie stare jak samo Naz’Raghul.
To akurat wcale nie było pocieszające.
- Wracamy - zarządził tropiciel. Lu’ccia sama poganiała wierzchowca, aż trudno było dotrzymać mu kroku. Ale odpoczął dopiero gdy wrócili na skraj kręgu. A potem obeszli równinę-cmentarzysko.
- Ceth, co to mogło być? - Petru zapytał po dłuższym czasie.
- Nie mam pojęcia.


Łaska Pelora była z nimi. Pod wieczór znaleźli wodę. Szczęśliwym trafem, bowiem wiatr się wzmagał i trudno było wyczuć wilgoć w powietrzu. Tymczasem tropiciel dostrzegł pomiędzy skałami refleks świetlny którego nie powinno tam być, odbicie resztek dziennego światła. Czy sadzawka była zasilana przez jakieś źródło, czy może był to zbiornik wody deszczowej - nie wiedział, ale nie miało to znaczenia. Nawet jeśli woda nie nadawała się bezpośrednio do picia, to mógł ją oczyścić dzięki łasce Pelora. Ba, do tego bujnie krzewiła się tam roślinność!


Gdy się zbliżyli, tropiciel był niemal pewien że woda nadaje się do spożycia. Ptaki, gryzonie wszelkiej maści i wszędobylskie jaszczurki uwijały się naokoło źródła, a owady pląsały po jego powierzchni. Petru uśmiechnął się na widok płazów, wspominając elektryczne jaszczurki z miasta wosów. Te były bardzo podobne.


Nie zaniedbał ostrożności podczas postoju, tym bardziej że słońce już zachodziło, ale zdążyli uzupełnić zapas wody a i udało się coś zerwać dla klaczy, by przez noc mogła odzyskać nadwątlone siły. Choć Lu’ccię kusiło by pozostać przy źródle Petru był nieubłagany.
- Noc nadchodzi, a nie nas jednych woda przyciąga. Musimy się oddalić - powiedział. Wolał znaleźć się o przynajmniej kilkaset kroków od sadzawki. Pomijając wszystko inne padał z nóg i potrzebował spokojnego snu, jeśli w ogóle miał się do czegoś przydać następnego dnia.
- Jeśli zdołam wstać to nad ranem spróbuję zapolować - dodał z krzywym uśmiechem skierowanym do druida; po tym przez co przeszedł z Ta’Vi wcale nie było pewne że będzie miał lekki sen. Nim jednak się położył w rozbitym naprędce w kotlince obozowisku, upewnił się że każde z towarzyszy i zwierząt oczyścił zaklęciem; tyleż dla pozbycia się brudu co i dla usunięcia zapachu ciał. Zawsze to jakaś ochrona...


Leżąc na posłaniu Petru przypomniał sobie co jeszcze go nurtowało od jakiegoś już czasu.
- Ceth, zauważyłeś może jakieś symbole czy wyobrażenia bóstw Graniczników? Albo usłyszałeś coś o nich? - zagadnął, choć senność mąciła mu już myśli.

Ceth, leżący już z zamkniętymi oczami, odchrząknął, nie podnosząc nawet głowy.
- Każde tego tupu plemię ma własne obrządki, własną wiarę... Generalnie, gdy rozmawiałem z wojownikami i Wikmakiem, mówili o Przodkach, co generalnie nie jest niczym niezwykłym pośród nomadów… - przerwa jaka nastąpiła w wywodzie druida mogłaby spokojnie zastąpić pełne znaczenia "ale". - Weź jednak pod uwagę że ich główną przewodniczką duchową była Ta'Vi... Adeptka, może nawet pełnoprawna czarownica cienia... Magia cienia na kontynencie uznawana jest za tabu... I są ku temu powody.

Tropiciel zastanawiał się nad tym przez długą chwilę.
- Opowiedz mi o tych powodach - poprosił wreszcie. - Jeśli prawdą jest że adeptki magii Cieni są takimi przewodniczkami dla czterech plemion to jest to trochę. .. niepokojące chociażby dla Skuld. A nawet jeśli nie dla Skuld, to i tak chętnie posłucham.

- Hmmm... W sumie są to powody logiczne bardziej z powodów cywilizacyjnych niż jakichkolwiek innych. - przyznał zamyślony druid. - Magowie cienia słynęli z tego że pożądali potęgi, a największą potęgą w przypadku magii cienia osiągało się poprzez łączenie ją z magią krwi... Większość adeptów wybierało właśnie tą drogę miast samokontroli i powolnego poznawania kolejnych stopni zaawansowania.

Druid ziewnął siarczyście, ale po chwili podjął dalej.
- Magowie cienia siali chaos. Niezgodę. Prowadzili do wyniszczających wojen pomiędzy sąsiednimi krajami by czerpać w ten sposób korzyści i poszerzać swoje wpływy... Może jestem uprzedzony, ale zastanawia jakim społeczeństwem są plemiona skoro istotną rolę w ich życiu odgrywa magia cienia...

- Z drugiej strony Ta'Vi nie wyglądała na jakąś szczególnie pochłoniętą wizją władzy osobę. W sumie, władza interesowała ją znacznie mniej niż pewne inne... aktywności.

Mieszaniec, który z trudem starał się zachować świadomość, nagle zbystrzał przy ostatnich słowach Cetha, ale nie dał nic po sobie poznać. Tym niemniej druid dał mu do myślenia.
- Ale jej "siostry" - z braku lepszego określenia - mogą mieć większe ambicje - stwierdził i zamilkł na długą chwilę. - Dzięki Ceth, będę pamiętał na przyszłość. Prześpij się, wezmę pierwszą wartę. Wolę nie ryzykować skoro nie wiemy co z tym pieprzonym demonem...

Żałował że nie miał okazji dłużej obcować z Ta'Vi, szamanka coraz bardziej go interesowała. Ale niestety, wyszło jak wyszło.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise

Ostatnio edytowane przez Romulus : 24-05-2015 o 21:15.
Romulus jest offline  
Stary 24-05-2015, 21:16   #305
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Sztuką było zachować świadomość i czujność kiedy naokoło rozlegało się pochrapywanie. Petru nie był z żelaza, choć jak zwykle trudno mu się było do tego przyznać.

Najlepiej gdyby syn Lśniącego Boga nie znał słabości. Niestety, nie było tak.

Z tego właśnie powodu Petru regularnie podnosił się, krążył wokół obozowiska, rozgrzewał i rozciągał w ciszy. Podczas jednego z pierwszych obchodów dostrzegł słaby, złocisty blask niedaleko Cetha. Był to kostur Mobba.


Tropiciel-dziki mag-kapłan Lśniącego Boga w jednym podszedł do śpiącego druida i usiadł obok, spoglądając na zadziwiający przedmiot. Wyciągnął nawet rękę by go dotknąć, ale zaraz ją cofnął. Na razie to Ceth posługiwał się kosturem i niech tak pozostanie do momentu gdy będzie mógł go oddać synowi Pelora.

Zacisnął szponiastą dłoń - szponiastą, bo od momentu gdy elegancko przyciął pazurki przed wizytą u Ta’Vi te zdążyły już odrosnąć - wspominając wizję… objawienie… błogosławieństwo… ciągle nie wiedział jak to nazwać. Wybór? Ojciec Słońce spojrzał na niego łaskawie i uśmiechnął się z miłością, wywyższając swe dziecko. Bycie Jego kapłanem było największym zaszczytem jaki Petru mógł sobie wymarzyć i przez chwilę duma sprawiała że miał ochotę wykrzyczeć to całemu światu.
- Ojcze, dziękuję Ci - szeptał i modlił się za dusze pięknej Esmeraldy, Drake’a paladyna i kapłana-przywódcę, którego imienia niestety nie znał. Na Pelora, ileż by dał by przytulić ojca Valeriana i opowiedzieć mu wszystko, pochwalić się przed przyjaciółmi, przed Vladem i matką Shameem, Fareibą-córką Vlada czy Nemertes!

Senność go odeszła na dłuższą chwilę a krew łomotała mu w skroniach. Daleka jeszcze była do tego droga - musiał najpierw poprowadzić Lu’ccię i Cetha do bezpieczeństwa, odnaleźć M’kolla, wrócić do Palenque… niemałe zadanie. Spojrzał na swe zbrojne pazurami dłonie i ciało szczupłe i twarde niczym rzemień.

Jeśli trzeba będzie - przetrwa wszystko.
- Tak mi dopomóż, Ojcze…

Zastanawiał się jak daleko jest do morza. Pogoń za goblinami-porywaczami Cetha, podróż w charakterze jeńców Graniczników a teraz ucieczka z ich wioski - mogły oddalić drużynę od wybrzeża. Pytanie jak bardzo. I jak daleko było do Skuld, do miejsca gdzie Ceth i Lu’ccia - i jej żółwik (tu Petru się uśmiechnął, widząc zawiniątko przy piersi zwiniętej w kłębek dziewczyny) będą bezpieczni. Nie miał na razie pomysłu jak szukać Rulfa ani M’kolla, ale napomniał się że musi się zajmować jednym problemem na raz. Więc na razie - droga do Skuld. Naprawdę przydałoby się wiedzieć więcej o geografii okolicy. Gdyby tak móc wznieść się w górę, ogarnąć spojrzeniem widnokrąg z lotu ptaka...

Szkoda że nie potrafię latać - pomyślał, nieświadom zasłony zmęczenia, atakującej podstępnie gdy marzenia osłabiły jego mentalną dyscyplinę. - Latać… - przymknął oczy, poruszył głową w jedną i drugą stronę, ledwo już czując szorstki kamień na potylicy.




Petru stał obok ogromnych żeber i szkieletu wystającego z piasku na podobieństwo… nie, z niczym tego nie mógł porównać. Czuł jak jego serce przyspiesza bicia. Wiedział że to nie jawa, ale wrażenie, gdy dotykał wyblakłej, szorstkiej kości, było wprost oszałamiająco realne. Tak samo jak syk wiatru wokół masywnych gnatów i poruszanego nim piasku, skrobiącego o nie. Ostre słońce paliło jego twarz i ciało. Coś w tym gigantycznym szkielecie wołało do niego, czuł zew, czuł przyciąganie. Przytknął twarz do kości, chłonąc ten zew.

Nawet teraz, w majaku, pamiętał że jego zdolności magiczne odezwały się po tym jak wystawił się na działanie magii Chaosu podczas Krwawego Wiecu. Pamiętał jak w wiosce Graniczników nie mógł oderwać spojrzenia od kłębiących się chmur i upiornych błysków na wschodzie. Może to bliskość Morza Chaosu wywoływała w nim takie sny… fascynacje… budziła w nim… coś?

Nagle nacisk na czoło zniknął i Petru otworzył oczy. Przemykał nad spieczoną słońcem pustynią unosząc się w podmuchach rozpalonego powietrza. Coś było cholernie nie w porządku, ale jednocześnie… miał wrażenie… Z frustracją potrząsnął łbem, a czerwone skrzydła uderzyły raz i drugi, odpowiadając na zdenerwowanie. Lękając się tego co ujrzy spojrzał w dół. Ostry cień ogromnego cielska o wielkich, gadzich skrzydłach i długim ogonie przemykał po wydmach, skałach i zakurzonych zaroślach...


Było ciemno, kiedy Petru otworzył oczy. Nie spał szczególnie długo, ale na pewne instynktowne reakcje nie mógł nic poradzić. Lu'ccia spała na swoim posłaniu, zwinięta ciasno w koc, w próbie odcięcia się od zimnej, pustynnej nocy.

W przypadku Cetha za górną połowę posłania robił Wicher, który wydawał się nie tyle spać co drzemać, co jakiś czas oblizując nos wielkim, różowym ozorem. Druid wspominał coś o astralnej naturze wilczura i że pewne potrzeby były u niego słabsze niż w przypadku miejscowych kuzynów.

Na pewno nie potrzeba jedzenia i gryzienia wszystkiego większego od siebie.

Nie to jednak sprawiło że Peloryta odruchowo podniósł głowę, sięgając odruchowo po leżący obok miecz.
- Ogień… - głos był słaby i stłumiony a dobiegał... zewsząd?

Po kilku sekundach niepewności szept, a raczej bardzo odległy, a jednocześnie bliski krzyk rozległ się znowu.
- Rozpal ogień...!

Jakby ktoś krzyczał zza kilku grubych, kamiennych ścian.

- Zasnąłem... - mimo tego iż mieszaniec błyskawicznie przechodził od snu do jawy, to zdumienie sprawiło że nie mógł powstrzymać chrapliwego mamrotania i wstydu. Dwa uderzenia serca później już się poruszał, już sięgał ku Cethowi i Lu'cci, nisko przy ziemi, nie unosząc ciała ani broni.
- Zbudźcie się! - rzucił naglącym szeptem, nie wypuszczając miecza z dłoni, dotknął też Wichra. Zdusił nagłą złość na samego siebie, bowiem jakiś raptowny impuls - a może wspomnienie? - sprawiło że coś złapało go lodowatym chwytem za serce.
- Ta'Vi...? - szepnął i ignorując Skuldyjczyków czym prędzej sięgnął po odrobinę nazrywanego dla konia zielska i parę skromnych kawałków drewna, przy użyciu których miał nadzieję rozniecić z rana ognisko.
- Valignat persvek sia ixen - wyrecytował, siłą woli maksymalnie ograniczając i dławiąc snop płomieni który trysnął z jego dłoni wprost ku palnemu materiałowi.

Ogień zatańczył niepewnie pośród kamieni i małych skał, rzucając pomiędzy nimi długie, rozchybotane cienie. Ceth rozejrzał się, marszcząc brwi, po czym bezwiednie podrapał się po brodzie.
- Nie żebym nie popierał rozpalania ognia w zimną noc ale...
- Co się dzieje? - przerwała mu Lu'ccia, mrugając niemrawo i ziewając potężnie. - Wicher nie spał przecież... A on zjadłby wszystko c... c...
- Co mogłoby próbować do nas podejść - dokończył za nią druid, korzystając z kolejnego długiego ziewnięcia dziewczyny.

Głos, będący ledwie słabym szeptem, bardzo odległym krzykiem, zabrzmiał znowu, gdzieś z ziemi, nieopodal nóg tropiciela.
- No. Lepiej - Ta'Vii. Zdecydowanie Ta'Vii. Tylko ona zamiast przywitać się na start tak niezwykłej konwersacji, zaczęłaby narzekać. No i zaczęła narzekać. - Cienie w półmroku. Okropna sprawa. Miałam wrażenie że jednocześnie mam za mało miejsca, co że cała ta cholerna pustynia jest przestrzenią gdzie mnie słychać... Ech.

Ceth przełknął ślinę, zaskoczony. Lu'ccia wbiła wzrok w ziemię.

- No więc… - szamanka po chwili podjęła wątek. - Żyjecie? Nic wam nikomu czegoś nie odgryzło?

Kamień spadł Petru z serca. Przez chwilę bał się że... no, sam nie wiedział czego się bał, ale osoba czarta nie opuszczała jego myśli, a to że umknęli nie biorąc udziału w obronie osady ciążyło mu na duszy, i to nie tylko ze względu na wojowniczą naturę.

Z drugiej strony takie zainteresowanie Ta’Vi nie do końca do niej pasowało… przynajmniej na tyle na ile ją poznał przez ten dzień czy dwa. O co chodziło?
- Wszystko w porządku, marudo - tropiciel odpowiedział wreszcie lekkim tonem, starannie unikając spojrzenia Lu’cci - przedarliśmy się i oddaliliśmy, znaleźliśmy wodę i odpoczywamy wreszcie. Natknęliśmy się na jakieś pustkowie-pobojowisko, ale wyczuwaliśmy tam magię i zagrożenie i umknęliśmy. Co z wioską? Jakie ponieśliście straty? - pytał ze zmarszczonym czołem, szukając dziewczyny w cieniach wokoło. - Czy czart się pojawił i włączył do walki?

- Dlatego właśnie kazano mi was odszukać, albo przynajmniej ostrzec. Czarta nie było. Rzucił na nas wszystko co miał, gobliny, orków... Górscy giganci będą mieli na czym żerować przez długie tygodnie, a my długie tygodnie będziemy znosić smród ich juchy spod naszej palisady...

- Ale...- zaczął Ceth, który mrużąc oczy przebiegł wzrokiem po tańczących dookoła ogniska cieniach. - Zawsze jest jakieś ale...

Ta'Vii westchnęła.
- A już liczyłam że śpisz jak na starucha przystało... Tak, jest ale. Po bitwie Wikmak wysłał naszych na zwiad. Znaleźliśmy tunel z którego wypełzliście, znaleźliśmy podziemne ruiny i znaleźliśmy leże czarta. Byłam tam... I ledwie wyczułam jego obecność. Musiał odejść kilka dni temu.
- Równie dobrze mógł to zrobić zaraz po naszej ucieczce… - dokończył druid, marszcząc brwi. - Ale czemu...? I czemu wysłał na was swoją armię? Czemu porzucił armię?!
- Właśnie… - mruknęła Lu'cia, rozglądając się dookoła niepewnie. - Czemu...?
- Zamiast zadawać pytania, na waszym miejscu spięłabym konia - odparła Ta'Vi. - Jutro. O świcie. Im szybciej dotrzecie do wybrzeża tym lepiej. Łatwiej wam będzie zmagać się z nieufnością klanów z tamtych stron niż z czartem dyszącym nad waszymi karkami.

- Oczywiście, Ta'Vi. I dziękujemy za ostrzeżenie - Petru odezwał się gdy przyswoił słowa dziewczyny, co nie zajęło mu dużo czasu. Zaklął w duchu. Gdyby wtedy ciął rogatego odrobinę mocniej, gdyby go przebił na wylot...

Zaraz jednak zdusił bezsilny gniew na samego siebie.
- Nic ci się nie stało? - zapytał szamankę, miękko, z uczuciem - Nie jesteś ranna? Duże ponieśliście straty? Ta'Vi, jeśli dotrzemy do któregoś z klanów, czy możemy się powołać na ciebie?
- Sam fakt że jedziecie na koniu Pograniczników powinien wystarczyć by nie zabili was na wstępie - Ta'Vi wydawała się lekko rozbawiona. - To z kolei sprawi że sprowadzeni zostaniecie przed wodza, co oznacza kontakt z ich szamanką a wtedy... Tak, moje imię powinno wystarczyć by puścili was dalej, ale na szczególną gościnę bym nie liczyła...
- Polegli - przerwała jej Lu'ccia. - Nie mówisz o poległych...

Szamanka westchnęła.
- A po co wam to wiedzieć. Żeby Petru miał znowu wyrzuty sumienia? Tak, wielu wojowników trafiło pomiędzy przodków, tak, układają im teraz stosy a ich wierzchowce naznaczono ich krwią i czekają by synowie zajęli miejsca swoich poległych ojców. Jak w każdej bitwie - szamanka prychnęła. - Skoro jednak nie zaczęłam od tego tematu, oznaczać to może chyba jednak że straty nie były na tyle duże by bitwę wpisać jako jeden z czarnych dni do kronik plemienia.

Cóż... Jej złość sugerowała że może być w tym wszystkim coś głębszego, czego lepiej nie poruszać na siłę.

Zawsze istniała szansa że posiadanie konia Pograniczników zostanie przypisane kradzieży, ale Peloryta machnął w duchu ręką. Gdyby miał się zamartwiać wszystkim co mu zagrozi w życiu, zostałby rolnikiem.

Co nie byłoby żadną ujmą dla honoru. Rolnicy byli bardzo potrzebni w Palenque.

"Starucha" miała jednak rację z czym innym - z wyrzutami sumienia. Petru ciągle zżymał się w duszy na to że opuścili wioskę, i nie pomagał fakt że sam wódz plemienia wydał taki rozkaz. Zgrzytnął zębami.
- Postaramy się dogadać z plemionami, jeśli już dojdzie do spotkania. Ta'Vi, wszystko z tobą w porządku? Odniosłaś rany? - zapytał łagodnie. Odchrząknął, starannie ważąc słowa.
- Kiedy będę znowu na tych ziemiach chętnie bym cię odwiedził - powiedział wreszcie. Po prostu, bez podtekstów czy dwuznacznego tonu. Naprawdę miał ochotę zobaczyć się ze “Staruchą”, nawet mimo jej niepokojących zdolności i pewnych niecodziennych upodobań.

- Nic trwalszego od migreny - odparła z przekąsem szamanka. - Naprawdę, biorąc pod uwagę że ściga was prawdopodobnie czart z zamiłowaniem do krojenia ludzi, powinieneś przestać się martwić mną i naszym plemieniem. Obecne utarczki ze ścierem z Naz'Raghul to pieszczoty w porównaniu do sytuacji sprzed stu czy dwustu lat. Wtedy przetrwaliśmy, przetrwamy i teraz... Ech. Gaście powoli ogień.
- Co? - Lu'ccia uniosła brwi. - A to czemu?
- Bo obojętnie jak daleko byście się nie schowali na pustkowiu, pozostanie ono pustkowiem. Z cieni widzę niedaleko oazę. Oazy oznaczają mniej lub bardziej inteligentnych mieszkańców...
- Z inteligentnymi się dogadamy. Z tymi nieinteligentnymi ja się dogadam - odparł spokojnie Ceth. - Nie musisz się aż tak o nas martwić.
- Powiedzcie to Wikmakowi. Gaście ogień... i lepiej przenieście trochę obóz.

A jednak się martwiła.

- Dziękuję raz jeszcze, Ta'Vi - odezwał się Petru. - Przekaż nasze podziękowania wodzowi, jesteśmy wdzięczni za wszystko. Przekaż też że jestem pełen podziwu dla sprawności w walce waszych wojowników - dodał wkładając w te słowa cały szacunek jaki Granicznicy zaskarbili sobie u niego. - Do zobaczenia, szamanko.

Spojrzał na towarzyszy i podniósł się z kucek, omiótł czujnie wzrokiem pobliskie skały.
- Ta'Vi ma rację, zbierajmy się stąd.


Wyruszył pierwszy, chyłkiem, ostrożnie, cicho, szukając nowego schronienia w miejsce opuszczanego parowu i rozbitego tam obozowiska. Niknące w mroku smużki dymu znaczyły mogiłę wcześniej pospiesznie rozpalonego ogniska - co nie było roztropnym posunięciem, ale Petru rozgrzeszył się, uznając że skoro nie wiedział czego oczekiwać po próbie kontaktu ze stronu Ta’Vi było to uzasadnione ryzyko. Do tego czasu każdy w drużynie wiedział co robić i wkrótce po spakowaniu tobołów Lu’ccia siedziała w siodle zaś Ceth - na Wichrze. Petru nie mógł się nadziwić że Aep Craith jest w stanie wysiedzieć na wilku przy swoich hemoroidach - nawet biorąc pod uwagę co ten potrafił zrobić ze swoimi kolcami.

Wyszukał inne zagłębienie, o dobry kawał drogi odległe i od oazy, i poprzedniego obozu. Szamanka miała rację - do wodopoju ściągały zwierzęta… i oby nie inne, niebezpieczniejsze istoty. Noc nie była spokojna i tropiciela korciło by wyprawić się na zwiad, ale po namyśle odpuścił.

Mniej wiesz, będziesz spokojniejszy - mówiło przysłowie, choć ciekawość nie raz wpędziła go w kłopoty. Nie szukając daleko, w Piekielnych Wrotach lawa odcięła mu drogę gdy zasiedział się zbyt długo napawając się majestatem buchających dymem szczytów, ryczących jakby chciały się pozbyć wypełniającej je magmy.

- Śpijcie, będę czuwał - tymi słowy odesłał Źródełko i druida do ich posłań, sam zaś umościł się wygodnie, słuch i węch zaprzęgając wespół ze wzrokiem do zapewnienia drużynie bezpieczeństwa. Pogłaskał żartobliwie Lu’ccię na dobranoc. Wieści od szamanki nie były najlepsze, ale Ta’Vi żyła, plemię Graniczników przetrwało i syn Pelora czuł wielką ulgę. Teraz jeszcze uchronić Lu’ccię…

W Ojcu Słońce nadzieja. Petru zatopił się w modlitwie.


Świt powoli wkradał się w mrok nocy i mężczyzna poruszył się, zdając sobie sprawę że nadeszła pora kiedy ludzie byli w stanie czarną nić od białej odróżnić - nastawał dzień. Przypominający rzemień tropiciel wstał i rozejrzał się, przepatrując nieboskłon i widnokręg. I zamarł.



Istota siedziała na głazie, odległa o dobre czterdzieści kilka dużych kroków. Po prawdzie, gdyby nie odznaczała się bodaj trochę na tle horyzontu, możliwe że Petru w ogóle by jej nie dostrzegł. Zlewała się z otoczeniem niczym kameleon, szczególnie w porze przedświtu. Peloryta nie ruszał się, świadom tego że przypominająca przerośniętą jaszczurkę istota od dłuższego czasu wpatruje się w obozowisko i w niego.

Wreszcie pochylił się ostrożnie, powoli, nie odrywając spojrzenia od istoty. Sięgnął po rękojeść miecza.
- Ceth, Lu’ccia, budźcie się - powiedział niegłośno i spokojnie. - Mamy towarzystwo. Jaszczuroczłek, zapewne nie jeden - zasępił się i powoli wyprostował, bacząc by nie zaniepokoić “gościa”. Spoglądał ku niemu, a jednocześnie zaprzęgał słuch i węch do pilnowania czy kto nie próbuje rzucić się na drużyne od tyłu.

- Ni chwili spokoju… - wysapał Ceth, nieśpiesznie gramoląc się z posłania. Następnie pociągnął głośno nosem, potarł go wierzchem dłoni i prychnął w sposób mocno ospały i niezbyt dystyngowany.

Lu'ccia, która chyba zawsze miała zapas energii schowany na czarną godzinę, poderwała się z posłania i spojrzała krytycznie na starca.
- Nie wypadałoby żebyś się trochę, nie wiem... Przejął?
- Czemu? - zapytał krótko druid, drapiąc się po potarganych włosach. - Cholera, ledwo dwa dni temu je myłem i już kołtuny... Jak ty to robisz młoda że twoje nie wyglądają ciągle jak tłuste postrąki?
- Grzebień, taki magiczny… - zaczęła, ale urwała nagle i potrząsnęła głową. - Jaszczuroludź, Ceth! - syknęła, wracając do tematu.
- Jeśli mieliby nas zaatakować… - mruknął starzec, łapiąc kostur i podchodząc do wciąż śpiącego Wichera. - to zrobiliby to tuż przed świtem. Atak kiedy wszystko widać gdy ma się możliwość ataku gdzie niczego nie widać wskazuje na głupotę, a jaszczuroludzie o których czytałem, ci z południowego Amirath i jego dżungli, głupi nie są...

Samotny gad siedzący na głazie drgnął, widząc jak coś co chyba wziął za wzgórek, porusza się i wstaje na cztery łapy od szturchnięć kosturem druida. Wicher zaś wstał, przeciągnął się i ziewnął, ukazując nierówne szeregi ogromnych kłów.

W tym momencie jaszczur obrócił się i ześlizgnął pośpiesznie z kamienia, akurat w chwili gdy w mocno psi sposób wilczur usiadł, podrapał się za uchem a następnie rozejrzał i oblizał nos.

Nieco uspokojony zachowaniem i wiedzą Cetha Petru rozejrzał się i podszedł do konia by go pospiesznie osiodłać.
- Jedzmy stąd, Ta'Vi doradzała byśmy nie zwlekali. Jaką bym nie pałał chęcią dorwania czarta, jeśli nas odnajdzie będzie lepiej przygotowany niż ostatnio - powiedział posępnie. - Ruszajmy się.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
Stary 01-06-2015, 21:53   #306
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
- Przebieranki... Co powiecie na krwiożercze duchy martwych magów?- zapytał z uśmiechem Jean podkręc... pocierając policzek.- Niech król wie, że jego zbrodnia wobec magicznej akademii... obróciła się przeciw niemu.

Seravine zmarszczyła lekko brwi, odprowadzając Shadow'a wzrokiem, jednocześnie zakładając ręce na piersi.
- Em... A czy my aby tego samego nie użyliśmy wewnątrz tej nieszczęsnej wieży magów? W nocy? Przy nastrojowym oświetleniu i wiatrem wyjącym pomiędzy zrujnowanymi salami lekcyjnymi?- złodziejka spojrzała na Jeana, wzruszając ramionami.- Bo jak bardzo twoje czary nie byłyby imponujące to mam dziwne wrażenie że bez tak sprzyjających nam warunków, same duchy mogą nie wystarczyć...
-Duchy?-
Jasiek z zainteresowaniem uniósł brwi.- Cholera, trochę mnie nie było i od razu takie nowości! Jakie duchy? Gdzie?
-To chyba chwilowo nie jest zbyt istotne.-
Gabriev prychnął gniewnie, machając ręką w powietrzu.- Trzeba się pośpieszyć, jeśli mamy ratować tego całego... ogarka?
-Nie pytaj.-
Seravine niemal parsknęła.- Ale ale ale... Co byś powiedział, Kocie, na sianie nieufności pośród sojuszników? W końcu oboje wiemy jak noszą się ci cali muszkieterowie...

W sumie, jakby sięgnąć pamięcią głębiej, był nawet pewien jednooki jegomość który już raz zalazł niektórym z obecnych w lochu za skórę. Ale tutaj go akurat nie było, za to był chyba inny… znajomy z Akademii Magicznej.
- To prawda... mógłbym się podszyć pod ich przywódcę.- stwierdził po namyśle Jean. Ten pomysł był lepszy, niż jego z duchami... choć nie tak... fantazyjny jak jego.
Następnie gnom zwrócił się do Shadowa mówiąc.- Jeśli załatwisz kilka zwojów zamiany siebie to mogę przyszykować niewielki oddział "muszkieterów", którzy odbiorą więźnia, być może bez walki.
- A co z nami?
- Jasiek założył ręce na piersi.- W sensie ja chciałbym pomóc. Mógłbym pomóc! Pomogę!
Z chrzęstem poruszył karkiem.
- Od siedzenia w tej cholernej celi zaczęło mnie nosić...
-Potwierdzam.
- Horacy pokiwał głową z nieszczególnie radosną miną.- Zaczął wyginać dla zabawy kraty. Bałem się, że nas zastrzelą... Szczęśliwi kupili bajeczkę że nie ma zamiaru uciekać, bo nie wie gdzie, a kraty zaraz z powrotem naprostuje...
Seravine spojrzała krytycznie na Jaśka, na co półork wzruszył bezradnie ramionami.
-No co?
Gabriev ostatecznie westchnął.
- Czemu mam dziwne wrażenie że prędzej czy później nasz plan się tak trochę sypnie?- zapytał, rozglądając się po twarzach zebranych.
- Bo każdy plan wydaje się mieć tendencje do "sypania".- Shadow wyłonił się zza drzwi, mając przewieszony przez rękę pas z szerokim pałaszem Jaśka oraz jego lewak, który w normalnej dłoni mógłby służyć za krótki miecz.
Półork zaśmiał się radośnie, odzyskując broń.
Przedziwny przywódca złodziejskiego cechu spojrzał natomiast na Jeana, przekrzywiając lekko głowę.
-Więc? Jak tam wstępny plan, panie Kot? Ja dałem radę zebrać sześciu ludzi. Reszta jest w terenie i wątpię żeby zdążyła przybyć tutaj na czas...
W półmroku celi wydawał się rozmazywać na konturach.
- Elfy mogą robić za milczącą większość. Jasiek i Seravine mówią po a'louesku, a Seravine chyba w elfim też. Więc będą moimi osobistymi podkomendnymi. Niech pomyślę... jeszcze czterech elfów, do tej dwójki i ja to... będzie wystarczająco na oddział, reszta ukryje się w krzakach. Iii... oczywiście siedem zwojów, jeśli jesteś w stanie szybko załatwić.- zamyślił się Jean układając plan, na który wpadła w zasadzie Seravine.
-Jakich dokładnie zwojów? Całkowitej iluzji? Milczącego obrazu? Czy od razu mam wyrzucić w błoto mała fortunę, dając ci do dyspozycji zaklęcia z najwyższej półki? - głos Shadowa nie zdradzał najmniejszej nawet irytacji. W sumie, mówił spokojnym, pogodnym głosem jakby regularnie zdarzało mu się wykorzystywać własne zasoby na nie do końca pewny cel.
Ostatecznie, mężczyzna wzruszył ramionami.
-Cóż... Pozostaje mi w takim razie przydzielić kogoś do opieki nad twoim... bankierem?- głową wskazał na Horacego, który niepewnie rozejrzał się po zebranych.- I możemy ruszać. Zawoje otrzymasz przy wyjściu. Pytanie tylko co z bronią? Nie wyglądacie na szczególnie ciężką kompanie, a ja lubię brać pod uwagę ewentualną konieczność złapania za coś ostrego i utoczenia komuś krwi w obronie własnej.
- Zwoje zamiany siebie wystarczą.
- stwierdził Jean z uśmiechem.- Nie ma co szaleć. A co do reszty, mam rapier i pistolety, a reszta mojej kompanii też umie walczyć, no... może poza Horacym.
Wzruszył ramionami.- Jaś z pewnością potrzebuje odpowiednich narzędzi do swej roboty, Seravine... chyba niekoniecznie, niemniej nie będę się wypowiadał w kwestii ich osobistych potrzeb.
-Z pewnością przebranym muszkieterom przydałyby się, no nie wiem... muszkiety?-
Seravine spojrzała na Jeana unosząc lekko brew.- W sensie możemy tam do nich pojechać ze szpadami przy boku licząc że sam widok ich kapitana sprawi że nafajdają w spodnie, ale...
Zamarła, widząc jak Shadow unosi dłoń i pstryka, a któryś z cieni porusza się wyraźnie na ten dźwięk by okazać się przyczajonym tam do tej pory złodziejem, który szybkim krokiem wyszedł z kryjówki.
-Proszę kontynuować.- szaroskóry złodziej uśmiechnął się uprzejmie do Savoy, która odchrząknęła tylko.
-Tak... Konie?

-Da się załatwić
.- Shadow wyraźnie czuł satysfakcje z wytrącania z rąk dziewczyny kolejnych zastrzeżeń.
-Em... Ruszamy?
-Popieram. Nawet z moją znajomością wszystkich przejść pod i w samym mieście, będziemy musieli wyciągać nogi.
- rzucił spokojnie złodziej. Kilka sekund później za plecami mężczyzny stanął odesłany wcześniej podwładny, który w wyciągniętą ponad ramieniem dłoń szefa włożył najpierw sześć zwojów, a na gest drugiej ręki zaprezentował... pierwszej klasy, całkiem zadbane muszkiety.

Middenlandzkiej roboty.

- Tyle czy ich właściciele będą potrafili ich używać.- uśmiechnął się kwaśno gnom pocierając podbródek w zamyśleniu. Muszkiety były potężnym orężem, ale… tylko w doświadczonych dłoniach. W innych rękach, atrapy sprawdziłyby się równie dobrze.
-A więc tak… podzielimy się na dwie grupy. Jedna będzie robiła za muszkieterów. Reszta wkroczy do walki, gdy sytuacja wymknie się spod kontroli, najlepiej podszywając się pod leśne elfy.- wyjaśnił Jean.- Jeśli wszytko pójdzie dobrze… obejdzie się bez interwencji wsparcia. Jeśli jednak będą kłopoty dam znać głośnym kaszlem, żeby wsparcie wkroczyło i zrobiło zamieszanie.
Shadow skinął głową.
-Chyba wezmę jednego czy dodatkowych ludzi. Elfowi łatwiej się przebrać za dzikiego elfa niż sądzicie, ale w takim wypadku będziemy musieli wstrzymać się z przejęciem więźnia aż oddalą się od miasta na tyle, by atak dzikich nie był w ich oczach niczym nazbyt podejrzanym...
Idący wilgotnym korytarzem, przejechał dłonią po fragmencie ściany niczym nie wyróżniającym się od pozostałych. Po kilku krokach zmienił ustawienie stopy dociskając jeszcze mniej wyróżniającą się deskę w podłodze a następnie skręcił w przejście ścienne, które uruchomiło się bez najcichszego zgrzytu.
-Niezła sztuczka.- Jasiek pokiwał głową, a raczej skinął nią, jednocześnie się pochylając w niskim, drewnianym przejściu zwieńczonym schodami.
-Taa...- Shadow uśmiechnął się pod nosem, lekko wspinając się po niskich stopniach.- Odradzałbym próbować tego bez pewności co wciskasz. Poprzedni właściciele tego miejsca mieli... bardzo sprecyzowane opinie na temat bezpieczeństwa ich rezydencji.

Z przodu, lekko ponad ich głowami, do uszu Jeana dotarły typowo końskie odgłosy. Rżenie, tupot kopyt.
No i zapach, siana i łajna.
Szczęśliwie wyjście z ukrytego korytarza nie było klapą w podłodze, co w swoisty sposób dopraszało się o niesmaczny element komediowy zwieńczający ten spacer, a drzwiami umiejętnie ukrytymi w ścianie zrujnowanej stajni.
Stajni, która mimo to była miejscem zamieszkania sześciu najwyraźniej kawaleryjskich wierzchowców o nieufnych, inteligentnych oczach.
Shadow uśmiechnął się lekko, schodząc z drogi swoim gościom.
-Szczęśliwie ich poprzedni właściciele nie byli najwyraźniej najlepsi w relacjach z własnymi wierzchowcami.

Tak, Jean słyszał historie że koniokradztwo może być zaskakująco trudnym zajęciem jeśli koń nie chce zmienić właściciela.
Sam zaś nie ufał owemu czworonogowi ani trochę.


Osobiście jednak nieufnie podchodził do czworonogów służących do jazdy. Bardziej ufał własnym dwóm nogom. No cóż… po krótkiej operacji wchodzenia na wierzchowca i za pomocą magii nadawania sobie i elfów odpowiedniego wyglądu, Jean wyruszył ze swymi podwładnymi by wykonać plan.

Nic misternego w sumie. Drobna mistyfikacja z wykorzystaniem fłaszywej tożsamości i związanego z nią autorytetu. Powinno się udać, o ile oni się nie zorientują, dlatego Jean zamierzał ograniczyć rozmowę do wydania rozkazów i naśladować mrożący krew w żyłach styl mężczyzny pod którego planował się podszyć.
Tyle jeśli chodziło o teorię, a w praktyce… tak różowo nie było.

-Yrghm...

-Jasiek, nie wierć się.

-Łatwo ci powiedzieć. Ty trochę zgniotłaś cycki i masz, mundur kurwa... A nie jakieś dziwne, półmaterialne coś...

Jadąc stępa ledwie widoczną ścieżką pomiędzy monstrualnymi krzakami Jean czuł się jak worek kartofli w siodle. Szczegóły wyglądu jednookiego dowódcy muszkieterów którego widział parę dni wcześniej rozmyły mu się w pamięci, pozostawiając niewyraźne plamy w iluzji którą sam siebie obłożył.
Kierując się intuicją, poszedł w diaboliczność.
Nos? Ostry. Oczy? Głęboko osadzone. Zmarszczki i blizny? Złowróżbne.
Gorszy był fakt że magia która odmieniła jego ciało, bynajmniej nie zmieniło faktu, że jeźdźcem był marnym i niepewnie czuł się z tym koniem pod nogami.
Wierzchowiec szczęśliwie wiedział co robi, metodycznie pokonując kolejne chaszcze. Po lewej stronie, na granicy zasięgu wzroku gnoma, błyskały białe mury Sivellius.

Jeden z jadących z tyłu złodziei podniósł głowę gdy w powietrzu poniósł się ptasi trel, teoretycznie niczym nie wyróżniający się od pozostałych rozbrzmiewających w koronach drzew.
-Hm?- zainteresował się Gabriev.
-Jesteśmy blisko głównego traktu. Cel w zasięgu wzroku kolejnej czujki. Zaraz zajedziemy im drogę...

Słowem, przedstawienie czas zacząć.
Wyprostować się. Marsowa mina i trzymać mocno lejce. Jean starał się nie spaść z tej piekielnej chabety i pomstował na wszelkie rasy, które ceniły konie w innej postaci niż salami. Przypominał sobie owo oblicze, które w magicznej akademii trzęsło portkami tych wszystkich zabijaków. Musiał wszak zrobić podobne wrażenie.
Sześciu.

Sześciu muszkieterów w czarnych mundurach. Czterech po bokach, jeden trzymający lejce konia na którym siedziała dość barczysta, obdarta postać bezapelacyjnie należąca do Ogara i... dowódca który szczęśliwie nie okazał się posiadać tej samej twarzy co iluzja w którą oblekł się gnom.
Czterech z obstawy odruchowo uniosło muszkiety, widząc wyskakujące z zarośli wierzchowce z ciemnymi postaciami w siodłach. Tylko jadący na szpicy renegat sapnął, widząc wyjeżdżającego z krzaków gnoma.
-Kapitan...- wykrztusił, szybko unosząc dłoń.- Nie strzelać! Nie strzelać do cholery!
Cóż... Dobry znak. A raczej niezły początek.
Gnom gestem uniesionej dłoni zatrzymał i swój oddział. Przypominał sobie przez chwilę brzmienie tamtego głosu i sposób mówienia. Po czym przyglądając się dowódcy drugiego oddziału, rzekł nie znoszącym sprzeciwu tonem
- Przejmuję więźnia. A wy wracacie do obozu.- przyglądał się reakcji tamtego żołnierza z pozorną jedynie obojętnością.
-Ale kapitanie...- dowódca eskorty chyba miał znaczące problemy z wyrażaniem jakichkolwiek obiekcji względem swoich zwierzchników.- Ale pułkownik... Jego rozkazy, zwłaszcza te wydane w gniewie... Wyraźnie zaznaczył że mamy wywieźć go w możliwą dzicz...
Odruchowo, kątem oka, spojrzał na Chenneta z workiem na głowie.
-Był bardzo... stanowczy w tej kwestii.
Ze strony Ogara dało się słyszeć ciche parsknięcie. Pomiędzy drzewami zaś Jean dałby sobie dłoń uciąć że widział przemykające tam cienie.
- Nastąpiła nagła zmiana planów i dlatego osobiście zajmę się tym zadaniem.- odpowiedział lodowatym tonem Jean. I spojrzał wprost na dowódcę eskorty.- Chyba nie zamierzacie podważać mych kompetencji żołnierzu? Co?
-N... Nie kapitanie...-
muszkieter w przerażeniu wytrzeszczył oczy.- Jeśli pułkownik osobiście nakazał... Em... Czy wolno mi wiedzieć co dokładnie nakazał? Nie żebym śmiał w jakikolwiek sposób podważać jego rozkazy ale chciałbym wiedzieć...
-Kapral chce wiedzieć co dokładnie ma powiedzieć gdyby pociągnęli go do odpowiedzialności.-
przerwał mu jeden ze strażników, lekko szpakowaty mężczyzna o gładko ogolonej, pokrytej bliznami twarzy.- Monne, sierżant. Służyłem pod panem w trakcie akcji pod Chasseur.
Cisza, jaka zapadła, zasugerowała że wskazana byłaby jakaś odpowiedź ze strony Jeana. A raczej pana kapitana.
- A tak...- stwierdził Jeran przyglądając się Monne sugerując wypowiedzią pewność. Trudno jednak było stwierdzić, czego kapitan był pewny. Po czym spojrzał na dowódcę cedząc słowo po słowie.- Kapitan nakazał mi... przejąć dowództwo i samodzielnie... zająć się... więźniem... Nasi.. przyjaciele poinformowali nas... że dzikie elfy... mogą spróbować... zaatakować was. Dlatego ja przejmuję eskortę z polecenia pułkownika. Czy takie tłumaczenie ci wystarczy?
Jean bardzo głośno artykułował te słowa, gdyż uważał, że sytuacja się rypnie za moment. Nie wiedział czy Monne wystawia go na próbę, ale jeśli to robił... to mógł nabrać podejrzeń, bo Le Courbeu nie ufając swemu szczęściu w tej chwili zdecydował się na unik.
Sierżant chyba nabrał jakiś podejrzeń, ale szczęśliwie, muszkieterzy ściągnięci do Sivellius nie byli oddanymi sprawie weteranami. W sumie to nawet nie byli szczególnie do tej sprawy przekonani.

Im płacono.

A mało który najemnik był gotów zaryzykować wypłaty bo miał jakieś tam wątpliwości względem rozkazów. Tego typu rzeczy pośród psów wojny były normą, dlatego też kapral po krótkim skinięciu głowy ze strony starszego kolegi, złapał lejce konia na którym siedział Chennet i podprowadził go w stronę Jaśka, który chwycił je sprawnie.
Mężczyzna zamarł.
- Ty...- zaczął, widząc zielonkawą skórę olbrzyma.- Ja cię chyba nie znam...
-To znaczy że nie byłeś jeszcze warty odstrzału.- warknął gardłowo zabijaka, a lata w A'loueskim półświatku dały mu pewną wprawę w tego typu zagrywkach.
Kapral chyba miał już pełne gacie.
Widząc zachowanie swojego tymczasowego dowódcy, Monne przewrócił oczami.
-Wytyczne dla nas, pani kapitanie... ?- zapytał, wciąż bacznie przyglądając się Jeanowi.
Nie wiedział jak blisko jest od rzezi z której pewnie nie wyjdzie cało.
- Powrót do obozowiska i czekanie tam na rozkazy. Pewnie doszły was słuchy o pojawieniu się duchów w Akademii Magicznej i zaginięciu tego ... ambasadora?- prychnął Jean szczególnie pogardliwie akcentując słowo "ambasador".- Wkrótce więc wyruszycie, albo by zająć się duchami, albo by odnaleźć zwłoki tego gnoma.
Cóż, taka ilość informacji działała dostatecznie legitymująco, by za równo kapral, co sierżant Monne, skinęli głowami i zawrócili konie by pędem ruszyć w stronę miasta. Kiedy łomot ich kopyt zaczął cichnąć, Seravine odetchnęła głośno.
-Cholera jasna, ale miałam szczęście!- wysyczała, zdejmując z głowy kapelusz.
-Co?- Gabriev zmarszczył brwi, podjeżdżając do Chenneta, wyciągając nóż i rozcinając mu pęta.

Ogar zdziwił się tym chyba przez sekundę ale pewne odruchy zawsze brały u niego górę. Ułamek sekundy później obaj, wściekły pies i zaskoczony elf spadali już z wierzchowców na trakt, szarpiąc się przy tym wściekle.
Jasiek, jak gdyby nigdy nic, sięgnął pod pazuchę po fajkę.
-Więc?- zagadnął do panny Savoy która obserwowała bijatykę w sceptycznym milczeniu.- O jakim szczęściu była mowa?
-Ci renegaci to przecież wygnańcy z armii, tak? A od kiedy do armii przyjmuje się kobiety... ?
- Szef chyba ma prawo do maskotki... tak bywa u bandytów.
- mruknął Jean po czym rzekł głośno do bijącego się Ogar.- Chal-Chennet... zostaw tego elfa. Jeszcze się nadarzy okazja do sprawienia łomotu.Na koń wszyscy i zawracamy do kryjówki.
-Em...-
Ogar zamarł, zaprzestając swoich usilnych starań wbicia Gabrievowi jego własnego sztyletu w oko.- Gnom?
-W przebraniu.- oświeciła go złodziejka, przewracając oczami.- Jestem tu też ja, Seravine, oraz Jasiek. A elf którego próbujesz zabić to też jeden z naszych... od niedawna.
Chennet poderwał się na równe nogi, zatoczył się a następnie z trudem zdarł worek z głowy, rozglądając się dookoła błędnymi oczyma.
- Ale wy niby zginęliście w lesie...- wybełkotał. na twarzy nosił ślady nieszczególnie humanitarnych przesłuchań. Jego lewe oko zaklejała krew i chyba brakowało mu zęba.
Na widok nowej powłoki Jeana, zmarszczył brwi.
- Chwila, ja znam tą mordę... To on wysłał tych idiotów ze mną do lasu!
Jeden ze złodziei od Shadowa spojrzał niepewnie to na Ogara, to na A'loueskiego szpiega.
- Coś tu nam się chyba nie zgadza…
- Nie będziemy tego roztrząsać tu i teraz, prawda?-
spytał retorycznie gnom i westchnął. -Na koń panowie i znikajmy jak duchy. A ty mój drogi opowiesz wszystko co się wydarzyło. Łaknę ploteczek z elfiego dworu.
-Ploteczek?!
- wykrzyknął Chennet i spojrzał na gnoma z niedowierzaniem. Mimo wszystko jął gramolić się na siodło swojego konia.- Bili mnie po mordzie aż trzaskało, a ty chcesz plotek. Wiesz, więźniom się generalnie niczego nie mówi... Ale dobrze że żyjesz.
Seravine westchnęła.
-Jesteś czarujący jak zawsze, wiesz piesku?

-Gdyby nie fakt że właśnie uratowaliście mi tyłek to...

Nim Ogar dał radę rozwinąć myśl, gdzieś w oddali dał się słyszeć trzask gałęzi. Ułamek sekundy później rozległo się sowie hukanie, zbyt głośne i wyraźne by jakikolwiek ptak mógł wydać z siebie ten dźwięk.
Chennet zmarszczył brwi.
-Co to... ?

-Sygnał!
- wykrzyknęła Seravine.
Otaczające ich zarośla poruszyły się wyraźnie gdy przyczajeni w nich ulicznicy zerwali się ze swoich czujek. Coraz bardziej zbliżający się trzask gałęzi sugerował że ktokolwiek zbliżał się do Jeana i jego gromadki, postanowił nie korzystać z traktu.
I naprawdę prędko się poruszał.
- Proponuję się ukryć.- mruknął Jean ściągając cugle i kierując swego konia do lasu, ale w kierunku przeciwnym. Liczył że tutejsze elfy wiedzą jak być niewidoczne. W końcu to ich teren. Oraz, że tą wiedzą się łaskawie powiedzą.
-Mam wrażenie że ukrycie może być problematyczne.- zaczął Gabriev, zawracając konia.- W sensie oni...



-Wiać do cholery!- wykrzyknął jeden z udawanych muszkieterów, uderzając piętami w boki swojego wierzchowca.
Chennet odruchowo spiął konia i rozpryskując dookoła wilgotną ziemię ruszył za nim, co generalnie wywołało efekt lawiny. Pośród zbliżającego się trzasku gałęzi dało się też słyszeć tupot końskich kopyt.
Wielu końskich kopyt.
Harcowników od Shadowa zaś nie było widać już nigdzie w zasięgu wzroku.
Jean tylko klął pod nosem czując pod skórą, że w sumie mógł to przewidzieć. Za mało wiedzieli o tutejszych muszkieterach, by móc się pod nich podszywać. No cóż... pozostało ufać, że tutejsze elfy wiedzą gdzie się ukryć, na wet za cenę porzucenia koni. Liczył na dojechanie do jakiejś...
- A w drzewach się nie możemy skryć? W koronach drzew, konie możemy luzem puścić... niech je ścigają.- zaproponował.
- Ale konie...- zaczął niepewnie jeden ze złodziejaszków, popędzając swojego wierzchowca.- Ale szef…
- Do diabła z końmi!-
wykrzyknęła Seravine, stając na siodle, lekko uginając nogi i ułamek sekundy później łapiąc już dłońmi za wiszącą nad traktem gałąź.
Jean nie zdążył nawet dostrzec jak podobnych akrobacji dokonał także Jasiek, klnący Chal-Chennet oraz Gabriev, kolejno wskakując na konary rosnących wzdłuż traktu drzew.
Gnom nie zdążył, bo nogi wiszącej przed nim złodziejki zmieniły się w barierę, której w ostatniej chwili mógł uniknąć, przylegając do końskiego grzbietu... lub równie dobrze mogły okazać się wygodną drabiną dla zaklętego w postać człowieka iluzjonisty.

Wszystko zależało od perspektywy.

Koń na którym siedział Jean przyśpieszał zaś z każdą sekundą. A gnom nie był najlepszym ze wszystkich jeźdźców.
Miał więc nadzieję, że Seravine z pomocą Jaśka go złapią i uniosą w górę. W innym przypadku pojedzie wraz z resztą koni. Więc gnomowi pozostało się modlić do bogów o pomoc. I cud się zdarzył w postaci dwóch zgrabnych nóg, którego uniosły i dwóch silnych rąk które go podciągnęły. Wszystko poszło wedle planu… co prawda nie planu Jeana, ale nie narzekał dając się wciągać na górę przez innych niczym mały berbeć. A będąc już bezpiecznie wśród konarów, Jean posłużył się kolejnym zaklęciem… iluzją która dodała drzewu kilka dodatkowych rozłożystych konarów porośniętych gęstym listowiem, ukrywających zbiegów przed spojrzeniem z dołu.

Kilka sekund później traktem, pędząc na złamanie karku, traktem przejechało pięciu zwiadowców. Pistolierów w czarnych płaszcza, bandoletami z pistoletami skałkowymi przewieszonymi przez pierś i najwyraźniej niezłą motywacją żeby dogonić... Cóż. Teraz już po prostu jadące dziczą konie.
Kiedy zniknęli, siedzący jedno drzewo dalej Jasiek odetchnął z ulgą.
-Już po... Z resztą, cholera, przecież sami byśmy dali im radę... !
-Morda!- zarządził niespodziewanie Gabriev, unosząc dłoń i powstrzymując jednego ze złodziei od zejścia z drzewa. Gdy chudy elf na usługach Shadowa wciągnął nogi z powrotem na gałąź, kolejnych dziesięć wierzchowców przebiegło pod ryzykowną kryjówką Jeana i jego ekipy, grzmiąc kopytami o trakt.

Te wierzchowce niosły już ciężkich kawalerzystów, uzbrojonych w muszkiety i szerokie pałasze, ubranych w przedniej roboty napierśniki i kolczugi nasunięte na czarne mundury.
Nawet szerokie kapelusze ze skóry zastąpili żelaznymi hełmami na Westaliańską modłę.
Seravine uśmiechnęła się nerwowo.
-Trochę ich jednak było...
- Coś nie tak z Gwardią Pistoletową, że produkuje aż tylu renegatów. Ciekawe kto za nich płaci.
- mruknął do siebie Jean, czekając aż Gabriev zezwoli im na zejście z drzewa.
-Mam dziwne wrażenie że tam są nie tylko A'louescy żołnierze na niewłaściwym garnuszku…-stwierdził Ogar.
To jednak nie nastąpiło gdy w oddali rozległa się kolejna kawalkada końskich kopyt uderzających o trakt.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 10-06-2015, 23:52   #307
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Buttal


-No i?

-Nie wiem, nie słyszę, gada z nimi…

-Wiesz, może dobrze by było gdyby któryś…

-Któryś z wiezionych w środku krasnoludów poszedł tam i swoim brakiem znajomości języka oraz miejscowych obyczajów zachęcił ich do przeszukania wozu aby odnaleźli w śrdoku dwóch magów, sporo broni i resztę bojowej kompanii? Wątpię.


Wychylający się przez okno Kargunson i Torrga spojrzęli niżej, na wciśniętego pomiędzy framugę a nich Buttala, który ledwo miał miejsce by obrócić głowę. Po chwili skonsternowanej ciszy z tyłu rozległ się głos Flicka.

-Tak po prawdzie to wątpię żeby nas znaleźli. Wiecie, jesteśmy magami, iluzja to…

-Zbytek, biorąc pod uwagę że w mieście stało się coś wyraźnie złego.-
przerwał mu Flambee, zakładając ręce na piersi i wyglądając przez okno.- Cała ta sytuacja mi się nie podoba. Nie wpuszczanie wozów do jednego z najistotniejszych miast handlowych zachodniego Middenlandu…

-Cicho, Wilczasz wraca.


Cała trójka wlepiła oczwy w idącego powolnym krokiem najemnika który w międzyczasie zdążył wyjąć fajkę i złapać ustnik zębami. Gdy podszeł do powozu otaczała go już chmura tytoniowego dymu która zaczęła zlewać się z mgłą, formującą się powoli tuż nad gruntem.

-No i?- ponaglił Resnik, zerkając na czterech zebranych przy bramie strażników, rozmawiających cicho między sobą.

Ivo westchnął, wypuszczając z ust obłok dymu.

-Powiedzmy że mamy szczczęście.- mruknął, nie oglądając się nawet na krasnoluda.- Mają za sobą równie męczący dzień co my, a przynajmniej tyle udało mi się im wmówić. Powiedzmy że przepuszczą nas…

-Świetnie.-
Buttal cofnął się w głąb powozu, opadając na jedno z siedzeń.- A co dokładnie się stało?

Wilczasz, któremu niezbyt uprzejmie przerwano, wzruszył ramionami.

-Znaleziono ciało mocno okaleczonego stajennego wiszące na jednym z poddaszy. Takie rzeczy nie są zbyt częste w Middlandzie…

-Więc zwiększenie aktywności straży to nic niezwykłego. Dobrze, bo martwiłem się już że mogło to mieć jakiś związek z naszą ostatnią wizytą tutaj.-
z zadowoleniem krasnolud pokiwał głową i zmarszczył brwi, widząc leciutki uśmieszek na twarzy wynajętego mężczyzny.- Chyba że miało związek z naszą ostatnią wizytą… ?

-Zabicie chłopaka? Możliwe.-
Ivo znów zaciągnął się fajką.- Atak na lokalnego mistrza sztuk magicznych, jego zaginięcie i wysadzenie najwyższej kondygnacji jego wieży już raczej na pewno tak.

Torrga podsunął pod szczekę Buttala drzewiec swojego topora i zamknął mu usta gdy ten przez kilka sekund nie był w stanie wykrztusić słowa.

-Kiedy?- wyrzucił z siebie w końcu, wbijając wzrok w najemnika.

-Chłopak? Pięć dni temu. Ralulh, czy jak tam się ten kuglarz nazywał… Nie wiadomo czy na pewno zginął, ale jego wieża pizdnęła tuż przed świtem. Przy czym z tego co zrozumiałem, pogoda zmieniła się nad miastem wraz z eksplozją.

-To źle. To bardzo, bardzo, bardzo źle…-
wymamrotał Flick.- Każdy mag z tytułem miejskiego rezydenta musiał przejść szkolenie w akademii Ironbridge. Nawet jeśli był na tyle mierny by trafić finalnie do Middenlandu, co nie zmienai faktu…

-Że stwoimi i gadamy o głupotach a strażnicy pod bramą czekają na swoje sto sztuk złota.

-Co?!-
Buttal gwałtownie ocknął się z odrętwienia wywołanego rewelacjami przedstawionymi przez Wilczasza.- Nie mówiłeś nic o pieniądzach.

-Chciałem, ale nie ndałeś mi dokończyć. Sto to i tak mało, biorąc pod uwage w jakim kraju jesteśmy. Oni nie chcą przeszukiwać powozu, nie chcą znajdywać w środku krasnoludzkiego korpusu dyplomatycznego i siedzieć do późnej nocy, spisując raport z tego wydarzenia. A sto to dość by przekupić ich i ewentualnego sierżanta który zacząłby węszyć…

-Bogowie…-
wymamrotał Butta, klepiąc się po kieszeniach.- Nie mam tyle w sakiewce… Mavolio!

Milczący do tej pory krasnolud zerwał się ze swojego miejsca, siegnął do metalowej kasety ustawionej pod swoim siedzeniem po czym otworzył ją skomplikowanym z wyglądu kluczykiem, ukazując mały skarb będący w istocie funduszami operacyjnymi krasnoluda.

-Sto.- zameldował po krótkiej chwili liczenia.- Oby w stolicy liczyli sobie mniej za wjazd do miasta…

-Taa…-
mruknął niechętnie Resnik, przekazując pękaty mieszek w ręce Wilczasza. Zmarszczył brwi gdy siedzący obok Torrga trącił go łokciem w ramię.- Hm?

-Powiedz mi szefie, czemu to zdrajca dogląda naszych pieniędzy z których i ja pobieram żołd… ?

-Bo my doglądamy czy on dobrze dogląda… Po za tym ile czasu którykolwiek z nas potrzebowałby na wyłuskanie stu monet z kasety?

-Fakt…-
Torrga pokiwał smętnie głową i wyjrzał przez okno raz jeszcze, akurat gdy wracający od strażników Wilczasz wskoczył na kozła, złapał za lejce i lekkim ich uderzeniem zmusił konie do ruszenia z miejsca.

Ostatnie promienie słońca zniknęły za skrzydłami bramy gdy ta zamknęła się z głośnym szczękiem.


***


Ulice Frakenwaldu były ciemne. Latarnicy najwyraźniej nie mieli odwagi wyjść po zmierzchu, zapalić świateł na ulicach a nieliczne ogniki płonące zza okiennic mijanych domów dodatkowo pogłębiały cienie tworzące się w mroku.

Siedzący przy oknie Flick wzdrygnął się wyraźnie.

-Niezbyt tu przyjemnie…




Krugan zaśmiał się pusto gdy powóz wyraźnie zwolnił.

-Wiecie, to pewnie tak pogoda. Albo atak na wieżę, ewentualnie bestialskie morderstwo bogu ducha winnego stajennego… Tak, zdecydowanie to pewnie ta pogoda… Wywołana cholerną eksplozją na wieży! Mistrzu Flick, błagam!

-Nie ruszam się za często z mojej pracowni i jakoś tak przywykłem że miasta są chociaż trochę mniej złowieszcze od katakumb które czasami muszę badać…-
mruknął niechętnie nekromanta, obracając się i otwierając okienko przez które zobaczył skórzany płaszcz na grzbiecie Wilczasza.- I co z ta karczmą, panie przewodniku?

-Ta w której byliśmy uprzednio była pełna. Druga, w której zdarzało mi się do tej pory bywać też. Zostały „Trzy Korony”…

-W sensie że po królewsku nas ugoszczą.

-W sensie za jedną złotą koronę dostaniesz pokój, za drugą dziewkę do towarzystwa a za trzecią porządny łomot jeśli ktoś zobaczy przy tobie aż tyle złota… Szczęśliwie jesteście w grupie dostatecznie dużej by nie martwić się o miejscowych osiłków…

-Ta…
- mruknął po raz kolejny tego wieczora Buttal, wyglądając na zewnątrz by obejrzeć poobijany, skrzypiący szyld i niezbyt okazały front zajazdu oraz na ruderę, która jeszcze kilka lat temu mogła być stajnią.- Jestem cały w skowronkach…

-Lepsze to niż gniecenie się w wozie.-
odparł Wilczasz, zaskakując z kozła i otwierając drzwi.- A gdyby nie było pokoi zawsze jest opcja wywalić dotychczasowego lokatora, najlepiej takiego odpowiednio opryskliwego, i zapłacić karczmarzowi za noc. Wiem, sam czasami musiałem skorzystać z tego fortelu…

-A skąd pewność że ktoś nie spróbuje wykorzystać tego przeciwko nam, co?-
wychodzący z powozu Mavolio spojrzał sceptycznie na najemnika, idąc posłusznie za Buttalem i resztą jego oficjalnej eskorty. Flick zminiaturyzował czarem swój kostur do rozmiaru podręcznej laski ze srebrną gałką a Flambee… cóż, on żeby nie wyróżniać się z tłumu musiałby zgolić głowę. I brwi. O brodzie nie wspominając.

Trudno, nie można było mieć wszystkiego.

Wnętrze karczmy natomiast powitało podróżników iście ciepłą, serdeczną atmosferą która na wstępie łapała za serce.




Bolvi skrzywił się.

-W takich miejscach można dostać syfa od samego oddychania…- mruknął, odruchowo kładąc dłoń na szerokim nożu zetkniętym za pasem.- To ja wolałbym już spać w tej przegniłej stajni…

-To świetnie
.- Wilczasz, który wszedł jako ostatni z grupy uśmiechnął się i poklepał krasnoluda po głowie.- W takim razie prześpisz się w wozie i przy okazji popilnujesz koni. Ja chętnie skorzystam z łóżka, nawet jeśli wcześniej będę musiał kogoś z niego wykopać.

Szczęśliwie, tłok w karczmie uniemożliwił bywalcom jednoczesne, oklepane spojrzenie w stronę intruzów. Jedynym który miał interes w ich wypatrywaniu był łysy karczmarz stojący za ladą… i pół-orkowy wykidajło, przyczajony tuż obok drzwi z wielką, drewnianą maczugą w ręku oraz złośliwym uśmieszkiem ledwie rozpoznawalnym przez wystające mu z paszczy kły.

Tak, to zdecydowanie była jedna z TYCH karczm.


Tsuki


Von Kirkwald siedział sztywno na wytartym, zamszowym fotelu a kieliszek wina w jego ręku nie zmieniał swojej pozycji od dobrych kilku minut. Łagodnie czerwona tafla trunku była niczym lustro, nie zmęcone nawet najdelikatniejszym ruchem trzymającego naczynie arystokraty.

Adolf von Kirkwald był jak posąg.

Posąg ku czci absolutnego przerażenia wobec nadchodzących konsekwencji podjętych przez siebie wcześniej decyzji.

Siedząca naprzeciwko elfka uśmiechała się delikatnie, z brodą wspartą na wierzchu dłoni, pochylona delikatnie w stronę Kvazerevicza który nie przestawał mówić. Adolf nie słyszał większości tego monologu widząc ognie piekielne w oczach Tsuki. Ognie w których miał smażyć się już niedługo jego nieszczęsny, kupiecki i oportunistyczny kufer.

Kirkwald nie wierzył w karmę, ale w tym konkretnym momencie dokonywał bardzo precyzyjnych obliczeń na jak wielką karę nagrabił sobie przez długie lata nieuczciwych umów oraz nielegalnego handlu na wodach trans granicznych,

-Wyobrażasz sobie, Adolfie?

-Taaa…-
middenlandczyk zamrugał, zmarszczył lekko brwi i kątem oka spojrzał na obserwującego go uważnie Borisa.- Em, wybacz przyjacielu, ale chyba niedosłyszałem pytania…

-Mówiłem że Skuld ma ogromne szczęście, mając na swoich usługach tak wprawną wojowniczkę jak Tsuki
.- powtórzył Wislewczyk, sięgając po swój kielich.- Biorąc pod uwagę moją dokładną relację z naszego sparingu mogłeś się chyba domyśleć że nie mówię o…

Middenlandczyk znów odpłynął, uśmiechając pod nosem.

No tak. Kvazarevicz potrafił mówić tylko o trzech rzeczach. Pięknie swojej ojczyzny, honorze swego rodu no i walkach które ostatnio stoczył. Egotyzm i prostota jak przy budowie cepa sprawiały że był iście niskomplikowanym partnerem handlowym. Jego fascynacja elfką zaś mogła być w innej sytuacji odczytana na plus. Wcześniej nie raz żartowali z Giovannim na uboczu, że gdyby Boris kochał swoją szablę chociaż trochę bardziej, rozciąłby sobie fujarę próbując ją przelecieć.

Pechowo ta elfka…

Adolf znów drgnął, instynktownie wyczuwając że monolog jego partnera w interesach dobiega końca.

-…szybkość, sprawność. Chciałbym spotkać więcej rodaków panienki Tsuki, zwłaszcza że z tego co mówiła, każdy z pozostałych klanów preferuje inny styl walki.

Middenlandczyk odruchowo pokiwał głową.

-Oczywiście, Borisie, oczywiście. Co nie zmienia faktu że praca dla kraju, dowolnego kraju, wymaga kwalifikacji większych niż biegłość w posługiwaniu się bronią i siła…

-Panienka Tsuki nie jest tutaj od siły.-
głos milczącego do tej pory Heishiro sprawił że Kirkwald prawie podskoczył w fotelu, obracając głowę w stronę muskularnego samuraja. Jego uwadze nie umknęło że dziwnym trafem mężczyzna wydawał się zagradzać sobą drogę do drzwi. Wojownik uśmiechnął się w niepokojący sposób.- Od siły jestem tu ja…

-Doprawdy?-
kupiec zdołał przywołać na twarz cierpki uśmiech.- A co z wiedzą na temat kraju któremu się służy? Edukacją?

-Tą posiadam dla odmiany ja.-
odparła z uśmiechem Laurie, do tej pory idealnie zlewająca się z tłem u boku swojej pani. Szybko i sprawnie wydobyła zza pasa swój notanik i wysunęła zza grzbietu książeczki cienki rysik.-Na temat Skuld, znaczy się. Bo o ile pani Tsuki posiada umiejętność podejmowania trudnych decyzji, sprawność w walce oraz żelazną wolę, Heishiro to jej obrońca i osoba od popisywania się nieprzyzwoitą muskulaturą, o tyle ja jestem tutaj zapleczem informacyjnym. Nikt wedle naszych mocodawców nie może działać sam.

-Och! Jakże mądre słowa…-
siwy mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, rozsiadając wygodniej w fotelu.- A czy wolno wiedzieć kimże są ci wspaniali mocodawcy?

Kapłanka uniosła brwi i zaniemówiła, przez sekundę nie wiedząc co powiedzieć. Nim jednak odnalazła język w gębie, pałeczkę z delikatnym uśmiechem przejęła Tsuki. Kirkwald odruchowo przylgnął plecami do oparcia fotela gdy elfka nieznacznie pochyliła się w jego kierunku, wspierając brodę na pięści.

-A czy to wypada wypytywać o takie poufne rzeczy przy winie i w miłym towarzystwie? Równie dobrze mogłaby być to Rada Kupiecka, ktoś kto ma na nią wpływ czy może nawet ktoś spoza, manipulujący wydarzeniami z cienia i chcący by Skuld przestał tracić tak potrzebne zasoby wojenne. Albo, o wiele bardziej lakonicznie, Straż Miejska.- elfka nieznacznie przekrzywiła głowę.- Nie zamierzam jednak odpowiedzieć na to pytanie, tak samo jak nie zamierzałam wypytywać pana o poufne informacje związane z handlem, tajemnice przewozowe, towary które przewozicie na swoich statkach…

-Pytania na ten temat nie byłyby niczym dziwnym
.- przerwał jej niespodziewanie Boris, uśmiechając się lekko.- „Chluba Wissu” to obecnie największy statek w naszej spółce i co jakiś czas pływa do Westalii lub Wolnych Wysp kiedy pozostałe dwie łupiny są przeładowane. Nie zdarza się to często…

Kirkwald przełknął ślinę.

-No właśnie, tak więc…

-Po za tym…-
kontynuował pewnym siebie głosem Kvazarevicz, nie świadom kolorów odpływających z twarzy jego towarzysza.- …Westaliańskie wino oraz uprawy są sprzedawane w Lantias z dużym zyskiem, w Westalii zaś ogromną popularnością cieszą się wyroby miejscowych manufaktur…

-Takich jak warsztat pana Bomhowlera, specjalizujący się w muszkietach i czarnym prochu, pracownie Silverfisha kujące jedne z najlepszych masowo produkowanych mieczy oraz bagnetów i oczywiście pracownia Magnusa oraz powiązane z nią warsztaty alchemiczne produkujące masowo kwas, ogień alchemiczny i wszelkiego rodzaju stymulanty bojowe.-
dokończyła płynnie Lauie, chowając swój bezcenny notes z którego sprawnie odczytała pewne dość poufne informacje przewozowe. Następnie uśmiechnęła się do zaskoczonego Wislewczyka.- To dobre, drogie towary. Sprzedaż ich na kontynencie na pewno przynosi spore zyski…

-C… co?!
- spokojna i opanowana do tej pory twarz Kvazarevicza zmieniła się w bladą, przerażającą maskę otwartego oburzenia.- Wypraszam sobie, panienko Laurie, ale tego typu insynuacje względem moich…

-To nie insynuacje.
- Tsuki uśmiechnęła się ze szczerym współczuciem do oszukanego arystokraty, wyjmując zza pasa podwładnej jej notatnik. Boris z niedowierzaniem obserwował jak elfka nieśpiesznie odnajduje odpowiednią stronę i podsuwa mu notatnik pod nos.

Delikatnie drżącą dłonią mężczyzna złapał książeczkę a wszyscy w loży wiedzieli że drżenie nie ma nic wspólnego ze strachem. Złość. Czysta i pierwotna, wchodząca już powoli w fazę furii.

Kirkwald przełknął ślinę.

-Ale skąd one niby to mają, co?- wykrzyknął, ale nawet jego łamiący się głos zaczął odmawiać mu posłuszeństwa. Z przerażeniem obserwował jak Boris przerzuca kolejne strony, milcząc.- To nielegalne! To wszystko to… !

-Kłamstwo?-
Boris spojrzał w stronę Middenlandczyka a ten zesztywniał na fotelu.- Chcesz mi powiedzieć że cały ten czas mój statek przewoził pieprzony arsenał?!

-Sam mówiłeś że kupiectwo rządzi się własnymi prawami, przyjacielu…

-Tak!-
książka wylądowała na stoliku na sekundę przed pięściami Wislewczyka które z hukiem uderzyły o blat.- Ale nie kiedy łgaliście mi w żywe oczy! „Chluba” ma zakaz opuszczania portu! Koniec naszej umowy! Mój statek nie… !

-Nie jest obecny w porcie.
- Laurie znów uśmiechnęła się łagodnie do wściekłego Borisa, przewracając kilka stron leżącego przed nią notatnika.- Wypłynął wczoraj o świcie z pełną ładownią.

Tym razem Kvazarevicz nie krzyknął. Nie odezwał się ani słowem. Po prostu obrócił wzrok w stronę Adolfa i bardzo powoli zdjął dłonie ze stołu.

-Gdzie wysłałeś mój statek… ?

Jego głos był jak świst ostrza poprzedzający sztych kończący walkę.

-Ja… ja…

-Do Wolnego Portu Valerys.-
głos Laurie był jedynym słyszalnym w otwartym pomieszczeniu.- A stamtąd, wedle naszych informacji, towar odbiorą Esomijscy kaperzy którzy bezpiecznie dowiozą go do Border City…

Źrenice oczy Borisa zwężyły się niebezpiecznie.

-Handlujecie z Esomijczykami za pomocą mojego statku… ? Czym?

-Przyjacielu, przecież wiesz że…

-Czym?!

-Bronią białą, pancerzami oraz kuszami przekazanymi im przez możnych z Lantyjskiej elity którym nie wypadało sprzedawać broni bezpośrednio do kraju z którym goszczący ich kraj prowadzi wojnę
.- na twarzy Laurie tańczył delikatny, pełen okrucieństwa uśmieszek.- Jeśli interesowałoby cię, hrabio, skąd to wiemy…

-Nie teraz
…- odparł jej niskim, mrożącym krew w żyłach tonem Boris powoli sięgając po stojący koło kanapy miecz.

Kirkwald nie był głupi. Był za to w miarę szybki.

Gdy krzywa klinga szpady Kvazerevicza orała plusz fotela na którym siedział Middenlandczyk, jego już tam nie było. Sapiąc i skamląc rzucił się na bok a następnie w stronę drzwi, i oddzielającego go od nich Heishiro.

Samuraj uśmiechnął się, unosząc pięść, a następnie krzyknął boleśnie gdy srebrna bransoleta na nadgarstku Kirkwalda rozbłysnęła jasnym blaskiem, nagłym i intensywnym, na tyle mocnym by oślepić zaskoczonego wojownika i otworzyć uciekającemu kupcowi drogę na zewnątrz.

Kvazarevicz obrócił się, unosząc broń. Laurie zaczęła jakąś inkantacje.

Oboje podskoczyli jednak gdy suchy trzask prochu przetoczył się po loży a kula z trzymanego przez Tsuki pistoletu skałkowego zakończyła swój lot w udzie Adolfa von Kirkwalda, który z wrzaskiem zatoczył się i upadł, dociskając dłoń do dziury w nodze.

Boris, nieco uspokojony, albo raczej wyrwany z transu przez Tsuki, spojrzał niepewnie na elfkę oraz broń w jej dłoni.




Po kilku sekundach dał radę wykrztusić jedno, krótkie pytanie.

-Gdzieś ty to schowała?!


Petru


Kamienna pustynia z każdym przejechanym kilometrem zmieniała się powoli na rzecz klasycznej, piaszczystej ale jeszcze nie skwarnej równiny. Jadący na przedzie Ceth mówił, co było dla niego czymś równie naturalnym jak oddychanie. Z tym że tym razem, dla odmiany, przekazywane przez niego informacje były… nawet zdatne do odsłuchania.

Wielkie, kamienne formacje wyrastały dookoła nich z piasku niczym smocze zęby.

-W brew pozorom to całkiem niezłe miejsce do życia, wiecie? W sensie jak na pustynię…

-Doprawdy?-
Lu’ccia, trzymająca lejce jej wspólnego z Petru wierzchowca uniosła lekko brew.- Bo w sumie każdy chciałby mieszkać na pustyni, prawda?

-Nie rozumiesz koncepcji.-
druid westchnął ciho, nie zauważywszy pełnego satysfakcji spojrzenia które dziewczyna posłała siedzącego za nią tropicielowi. Ceth natomiast przeczesał dłonią brodę, przygotowując się do merytorycznego monologu.- Ta pustynia nie jest nawet w jednej setnej tak nieprzyjazna jak Naz’Raghul. Ba! Stosunkowo łagodna pogoda i bliskość moża sprawiają że pustkowie przyległe bezpośrednio do Pelanque jest mniej gościnne, chociaż bardzo blisko mu do standardów zwykłych pustyń. Tą tutaj przyrównałbym do Krevhlod, bo o ile tam jest faktycznie sporo pustych przestrzeni połączonych z dość umiarkowanym klimatem, to tutaj widzieliśmy już kilka naturalnych studni i otaczających je połaci zieleni…

-Oraz wielkie skorpiony, kości które przy odpowiednim wysiłku mogłyby robić za stemple w kopalniach oraz hordy różnego typu wrednych człeokopodobnych.
- dokończyła za niego Lu’ccia, lekko spinając konia.- Wciąż to do mnie nie trafia.

-Bo nie byłaś w Krevhlod
.- odparł z przemądrzałym uśmiechem starzec.- A ja byłem. Tam co prawda nie ma kości, które uznałaś za niezwykle istotny argument, ale wszystko pozostałe co wymieniłaś jest, i to w jeszcze większej ilości. Co prawda tam jednocześnie jest o wiele więcej klanów barbarzyńców które równoważą trochę ilość nieprzyjaznych stworów czychających na życie wędrowców, ale za to…

-Ruiny.-
Petru zmarszczył brwi.

-Em… No tak, tak.- Ceth podkręcił wąsa zbyt zajęty sprzeczką by zwrócić uwagę na to gdzie patrzył jego towarzysz.- Ruiny są za równo w Krevhlod co tutaj i w znaczący sposób ułatwiają egzystencje na pustyni. Budowanie fundamentów na piasku jest trudne, nie wspominając nawet o statych studniach, częstwo wciąż pełnych wody…

-Nie
.- peloryta przerwał mu w połowie zdania, unosząc dłoń.- Patrz. Przed nami.

Ceth uniósł brwi.

-Cholera… Objeżdżamy?

Petru powiódł wzrokiem po rozciągającym się przed nimi krajobrazie, upstrzonym zrujnowanymi wieżami, zawalonymi dachami budynków oraz murami podziurawionymi przez lata braku konserwacji i ataków pustynnego wichru.




Petru pokręcił głową.

-Są zbyt rozległe. Objechanie ich może zająć kilka dni, może więcej, a szczerze wątpię żebyśmy klucząc wzdłuż ruin dali radę znaleźć należyte schronienie, o trawie dla konia i wodzie nie wspominając…

-W środku ruin też nie musimy ich znaleźć.

-Tak?-
Lu’ccia znów uśmiechnęła się pod nosem.- Powiedz to tym palmom. Dla mnie wyglądają całkiem zielono.

-Zawsze mogę stworzyć dla nas trochę wody.

-I tak już to robisz.-
odparł Petru.- Po za tym, łagodny klimat czy nie, jazda w cieniu zawsze jest lżejsza za równo dla jeźdźca co konia. I może słońce nie wypala nam włosów na głowie, ale i tak czuję się jak wędzony na wolnym ogniu.

Ceth westchnął, a następnie sam powiódł wzrokiem po krajobrazie ruin.

-Faktycznie, końca nie widać… Niech będzie, ale musimy brać pod uwagę że ruiny tego typu na pewno mają jakiś mieszkańców. Pamiętasz co mówił Wikmak.

-Taaa… To tak jakby reszta pustyni była absolutnie bezpieczna.-
Petru skrzywił się na wspomnienie kameleonowatego jaszczuroludzia który dał radę podejść go, pomimo wysiłku i czujności włożonych w patrolowanie obozowiska.- Każda droga to ryzyko. Krótsza może zawierać go mniej.

-Ale wy psioczycie.-
zniecierpliwiona Lu’ccia pokręciła głową i uderzyła piętami w boki konia. Petru w ostatniej chwili chwycił ją w talii gdy wierzchowiec ruszył żwawo przed siebie.- Po za tym… Chcecie żyć wiecznie?!

Ceth westchnął, poganiając Wichera by dogonił galopującą przodem dwójkę.

-I weź tu nie czuj się staro…


***


Ruiny naprawdę były ogromne.

Ogromne za równo jeśli chodziło o przestrzeń co i skalę antycznych budynków powoli ale sukcesywnie pochłanianych przez piach i nieliczną roślinność rosnącą w ceniu dawnego miasta. Jadący pomiędzy pustymi, ziejącymi czernią okiennicami Petru uważnie wodził pomiędzy nimi wzrokiem, a dźwięk kopyt stukających o kamienie wydawał się potęgowany nietypową dla ich podróży ciszą.

Kątem oka tropiciel spojrzał na jadącego obok Cetha.

-Normalnie nie możesz wysiedzieć w ciszy dłużej niż pięć minut. Pewnie nawet tamte gobasy które cię pojmały w pierwszej chwili chwyciły za knebel…

-Jestem druidem
.- uciął starzec, marszcząc brwi.- I o ile do ruin przywykłem, o tyle komentowanie ich nie wydaje mi się szczególnie interesujące. Nawet roślinność która tu rośnie wydaje się taka zwykła… nijaka.

Lu’ccia uśmiechnęła się pod nosem.

-No nie mów że nie masz nam nic ciekawego do powiedzenia…

Druid westchnął.

-No dobra, skoro jesteście aż tacy ciekawi, to moim skromnym zdaniem nie jedziemy po ulicach. I nim powiesz mi że faktycznie, trudno nazwać te piaszczyste ścieżki ulicami, to chodzi mi raczej o fakt że ulice są jakieś pięć, sześć metrów pod nami.

Petru rozejrzał się, marszcząc brwi.

-W sensie…

-Tak, moi mili, my właśnie jedziemy pod dachach. Dlatego nie uśmiecha mi się pytlowanie ozorem mając jednocześnie świadomość że możliwe że gdzieś podnami czai się ktoś lub ktoś, albo co gorsza, nikt
.- druid bezwiednie podrapał się po brodzie.- Takie miejsca mają zwykle albo stałych lokatorów, albo lokatorów przelotowych których ni cholery nie chcielibyśmy spotkać. Ewentualny brak jednych i drugich natomiast może być sygnałem jeszcze gorszym…

Półsmok niechętnie skinął głową, jeszcza bardziej skupiając się na obserwacji otoczenia i wystających spod piachu, zrujnowanych budynków.

-Rozumiem… Co proponujesz?

-Przejechać tędy możliwie szybko, a w przypadku konieczności nocowania tutaj, znaleźć miejsce na obóz możliwie wysoko ponad piaskiem. Takie tam… doświadczenia.


Petru zmilczał i pokiwał tylko głową, mrużąc oczy w promieniach słońca.

Na ścianie dostrzegł coś… Wyryty znak, symbol albo runę. Wyraźną i świeża, nie zatartą jeszcze przez piaskowe burze oraz zwykły wiatr, niosący ze sobą drobiny pyłu. Dwie linie, pierwsza duża, umieszczona wyżej, pozioma i lekko wygięta ku górze, jakby symbolizująca rogi. Druga, umieszczona niżej, przyległa do niej i pofalowana, jakby przedstawiająca nieproporcjonalnie mały łeb.

Lu’ccia zmarszczyła brwi i spojrzała na siedzącego za nią towarzysza.

-Petru… ?

Nim peloryta zdążył odpowiedzieć, gdzieś na górze, na pochyłym dachu wieży pod którą przejeżdżali rozległ się cichy szum przesypującego się piasku. Gdy oboje podnieśli wzrok, Petru stracił jakiekolwiek wątpliwości że wyryty na ścianie znak może oznaczać kłopoty.




Nad nimi, na skraju dachu, stało… to coś.


Jean Battiste Le Courbeu


Było ich w sumie dwudziestu.

Ciężkozbrojnych, ubranych w pełne zbroje z wypolerowanych płyt, niesionych przez masywne, okryte kropierzami wierzchowce ryjące leśny trakt podkutymi kopytami. W dłoniach mieli długie topory, podobne do halabard. Przy bokach garłacze o grubych, nieforemnych lufach które w ostateczności mogły im służyć za maczugi.

Dwudziestu ciężkich, morderczych jeźdźców w niczym nie przypominających lekką jazdę która poprzedziła ich przejazd.




Dzieląca gałąź z Jeanem Serafine odchrząknęła niepewnie.

-Nie wiem jak tobie ale mi oni ni cholery nie przypominają żadnego z renegatów spotkanych do tej pory… Ani tutaj, ani nigdzie w A’loues. Nawet tamci dranie którzy ścigali nas przez stolice…

-Wiem, cholera, naprawdę zauważyłem.-
obserwując przejeżdżającą pod nimi kawalkadę, Jean odruchowo przygryzł kciuk, myśląc intensywnie.- Tak ciężkiej kawalerii nie używa się u nas od przeszło dwustu lat. A sam sprzęt wydaje się zbyt zadbany aby uznać go za wygrzebany z jakiegoś starego arsenału…

-Conlimote?


Jean zmarszczył brwi i po chwili namysłu pokręcił głową.

-Nie… To byłoby zbyt oczywiste, po za tym obecny pakt o nieagresji pozwolił za równo nam, co im, jako tako podbudować nadwyrężone ostatnią wojną gospodarki...

-Cicho, zwalniają. Zauważyli nas… ?


Gnom podniósł głowę i rozejrzał się, ledwo zauważywszy pozostałych towarzyszy w gęstym, częściowo magicznym listowiu stworzonych za pomocą jego iluzji. Trudno było wyobrazić sobie kogokolwiek zdolnego dostrzec coś w takiej gęstwienie, a nawet jeśli, zakrawałoby to bardziej o telepatię i jasnowidzenie niż cokolwiek innego.

Bardzo powoli pokręcił głową.

-Nie wydaje mi się…- wymamrotał i zamarł… widząc samego siebie przejeżdżającego powoli traktem poniżej.

Kapitan Norman „Peste” Carlo wyglądał a nawet ubierał się identycznie co postać, w którą oblekł się gnom. Nie zgadzały się tylko szczegóły, jedna blizna więcej tam, jedna blizna mniej tutaj, kapelusz lekko przechylony do tyłu, głownia rękojeści wiszącego przy boku rapiera ciut bardziej wypolerowana.

W innej sytuacji, Jean mógłby spokojnie pogratulować sam sobie dobrze wykonanej roboty.

W tej chwili większą uwagę gnoma przykuł jednak zwalisty, brodaty mężczyzna w czarnym płaszczu, jadący obok kapitana Carlo. Sposobem w jaki się nosił nieprzyjemnie przypominał Chal-Chenneta, przy czym nikt nie chciał mieć osoby pokroju Ogara przeciwko sobie.




Ten konkretny osobnik wydawał się jednak jeszcze twardszy, jeszcze bardziej sponiewierany przez życie i jeszcze bardziej zdeterminowany niż Chennet, co tylko sprawiło że po plecach Jeana przebiegły ciarki gdy przemówił.

-Uciekli, panie kapitanie…

Konie zwolniły.

Norman, człowiek opisywany przez Ogara jako nieugięty patriota, niezłomny wojownik i osoba o żelaznej sile woli wydawał się zaskakująco niespokojny w obecności tego budzącego dreszcze indywiduum.

-Jest pan bardzo spostrzegawczy, panie Schwarzhelm…

Spojrzenie jakie brodaty mężczyzna posłał kapitanowi sprawiłoby że niejeden o słabszych nerwach miałby teraz pełne gacie.

Peste jednak przełknął ślinę, bezwienie pociągnął nosem i po kilku sekundach odnalazł język w gębie.

-Czy wolno mi wiedzieć po co został pan tu wysłany… ?

-A czy w zaistniałej sytuacji nie jest to oczywiste?-
Schwarzhelm przerwał mu bezceremonialnie, a jego głos nie zdradzał jakichkolwiek uczuć.- Pułkownik stracił cierpliwość. Najpierw wasze działania nie przynoszą żadnego konsensusu względem dzikusów z lasu, potem nie dajecie sobie rady z resztkami rojalistów kryjących się gdzieś pod miastem a teraz jeszcze dajecie najlepszy popis niekompetencji, wypuszczając z rąk jedynego sensownego więźnia jakiego mieliście, w bezsensownym planie sprowokowania tym samym jego towarzyszy.

-Plan był bez zarzutu ale…

-Ale co, kapitanie?
- nawet te trzy słowa w ustach tego mężczyzny brzmiały jak groźba.

Kapitan Carlo westchnął.

-Ci dranie przechytrzyli jakimś cudem moich ludzi, podszywając się pode mnie… Mają ze sobą chyba jakiegoś pieprzonego czarodzieja, bo pół godziny po odprawie, ja sam podobno wyjechałem na trakt, informując o nagłej zmianie planów…

-A idiota uwierzył.

-Czemu miałby nie uwierzyć?! Drań zachowywał się jak ja, wyglądał jak ja i nawet zareagował odpowiednią pogardą na zaczepkę sierżanta którego pułkownik wysłał żeby patrzył mi na ręce! Kapral nie mógł…

-Kapral już nie będzie musiał się martwić jakąkolwiek odpowiedzialnością spoczywającą na jego barkach. Ani nawet pustą głową...-
przerwał mu Schwarhelm, mając to chyba w zwyczaju.- Tak samo jak ty, kapitanie, z tym że w twoim przypadku nie będę musiał brudzić swojego ostrza. Przejmuję dowodzenie.

Peste pobladł wyraźnie, wytrzeszczając oczy.

-S… Słucham?!

-Zaraz po moim przyjeździe dałeś popis niekompetencji której kazał mi wypatrywać pułkownik. Przejmuję dowdzenie nad twoimi ludźmi, ty zaś będziesz odpowiadał bezpośrednio przede mną. Moi jeźdźcy zajmą się brudem z lasu, ty zaś będziesz wykonywał moje polecenia.

-Ale moi zwiadowcy ścigają podejrzanych którzy kryli się w zaroślach. Zbliżają się do miasta.

-Zawróć ich.

-Słucham?!


Schwarzhelm obrócił się gwałtownie i złapał kapitana na kołnierz.

-Twoi ludzie którzy stacjonują to ledwie kilka tygodni gonią miejscowych wywrotowców którzy znają teren do miasta, z którego ci sami wywrotowcy pochodzą, z nadzieją że w tym że mieście dadzą ich radę znaleźć pomimo zerowej wiedzy logistycznej na temat okolicy?- Normanowi zabrakło słów. Jego nowy dowódca zaś prychnął, puszczając kaftan oficera.- Ten pościg w najlepszym wypadku zakończy się porażką. Najgorszym, zasadzką w której wybiją kolejnych twoich ludzi. Mają zawrócić.

-Tak jest…

-Zbierz ludzi i zamelduj się w obozie. Mamy sporo roboty dzięki twojej niekompetencji kapitanie…

-A więzień?

-Przepadł.
- odparł brodacz, zawracając konia.- Tak jak twoje szanse na jakikolwiek awans, kapitanie…

Obserwując jak dwójka zawraca w eskorcie ciężkiej kawalerii, Seravine uśmiechnęła się nerwowo.

-Chyba przybyło nam właśnie trochę problemów…
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 21-07-2015, 21:31   #308
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Buttal ruszył szybkim i pewnym siebie krokiem do baru. Znał takie knajpy - okażesz słabość a skończysz bez sakiewki, ciuchów a czasem i życia. Będąc już dość blisko rzekł, rzucając złotą koronę na blat:

-Panie szefie pokój, jeść i ze trzy butelki wina. po czym stanął oparłszy się o ladę rozejrzał się dokładniej, pragnąc ocenić "bywalców". -Krugan, Wilczarz mam z Wami do pogadania. Panowie dodał dalej zwracając się do magów -Jakieś potrzeby?

- Niższy stół. - mruknął Ivo, patrząc jak jego pracodawca nonszalancko opiera się plecami o kontuar, z głową trochę wystawiającą ponad blat. Karczmarz przyjął jednak monetę i po chwili postawił za głową krasnoluda trzy flaszki.Krugan zmarszczył brwi. -I kubki. - dodał, na co szynkarz westchnął i zniknął za ladą

-Z pokojem może być kłopot, niscy panowie.- rzucił, lekko stłumionym głosem, szukając pewnie jakiś umiarkowanie czystych naczyń do picia
- Wszystkie zajęte. Chyba że ktoś zgodzi się odstąpić swój...

-To da się załatwić.- stojący obok Torrga wyszczerzył się, trzaskając kostkami zaciskanych pięści.

Flick odchrząknął -A może ja takowe poszukam... ? Znam sposoby na przekonywanie ludzi do opuszczania pomieszczeń na długi, długi czas.

Wilczasz westchnął. -A nie prościej pokój podkupić... ?

-Zobaczą że nas stać to skończy się jak w Kamiennej Baszcie. A tu trudniej będzie wyjaśnić użycie armat na ulicy i sto trupów... dużo trudniej.
pokręcił głową Resnik, rozglądając się dalej po sali. – A jak my kogoś usuniemy to na nas się odgryźć może chcieć kto, albo informację nawet sprzeda jak sam się nie ruszy. Nie ma co ryzykować. Zwłaszcza że po nocy musimy się rozejrzeć po mieście. Patrzcie dodał ruszając w stronę wykidajły. -Dobry. Potrzebuje by któryś większy pokój opustoszał rzucił do wielkiego brzydala rzucając mu złotą monetę. To mogło być nawet zabawne.

Półork złapał monete, obejrzał ja podejrzliwie a nawet nadgryzł badawczo. Następnie uśmiechnął się lekko, chowając ją za szeroki pas. Miał naprawdę paskudną mordę.



O dziwo, broń zostawił przy progu, z chrzęstem prostując palce i poruszając głową na boki -Dwie minuty.- charknął, ruszając w stronę drzwi prowadzących do kwater gości.Wilczasz westchnął, czując bijatykę wiszącą w powietrzu

-Mi chodziło raczej o to żeby wysłać Torrgę po pokojach z tekstem że zapłacisz sztukę złota za odstąpienie pokoju... Taki sposób wydaje mi się mniej...

I w tym momencie z korytarza gdzie zniknął osiłek, dało się usłyszeć wściekłe krzyki, przekleństwa i dźwięk jakby ktoś rzucił worem mięcha o ścianę. Kilka sekund później strategicznie opuściły tamten obszar dwie ciut roznegliżowane kurewki, którym chyba najwyraźniej przerwano wykonywanie czynności zawodowych, co generalnie niezbyt im przeszkadzało.Przekleństwa i krzyki zaś przybrały na silę -Stawiam na jakiegoś pijanego najemnika.- rzucił z tyłu Dłof

-Nie. Z naszym szczęściem, strażnik miejski po służbie.- Krugan westchnął cicho .-Ja stawiam na jakiegoś opasłego ważniaka który poszedł tu pociumciać za plecami żony.
I znów dźwięk charakterystyczny dla ubijania kotletów schabowych.

-Strażnika nie było by stać na aż dwie panienki, ważniak zaś krócej by wytrzymał bity przez orka zauważył przytomnie Buttal. -Siadajmy na chwilę, poczekamy i zobaczymy co się stanie zaproponował w końcu. Ostatecznie cóż im zostawało. No, zjeść coś, racja.

Ostatecznie zza winkla wychynął... cóż, po śladowym odzieniu trudno było zgadnąć kim jegomość był, ale obity został dosyć mocno. Łysiejący, o sylwetce łączącej tłuszcz z mięśniami, z sumiastym wąsem zatoczył się do przodu, próbując naciągnąć na kosmaty tyłek spodnie o szerokich nogawkach. Szczęśliwie dla wikidajły, był też dość pijany.W ślad za nim, przy akompaniamencie śmiechów reszty bywalców baru, poleciały jego ciuchy składające się z koszuli, płaszcza, kolczugi oraz miecza o szerokim ostrzu. Szczęśliwie, pośród nich nie było żadnych elementów odzienia miejscowych służb mundurowych.Kiedy wstał, Krugan złapał Buttala za ramię i wepchnął mu w dłoń kufel.

-Nie gap się bardziej niż wypada bo nie wygląda na kogoś komu to "wyproszenie" przypadło go gustu...

Szczęśliwie, obity miłośnik alkoholu i dziewczynek miał dość krwi na twarzy by zalewała mu ona także oczy.Bełkocząc coś do siebie, wytoczył się z karczmy.Właściciel wyszynku zaś uśmiechnął się lekko pod nosem, przechylając pod kontuarem w stronę stojących pod nim brodaczy -Mamy wolny pokój.

-Poprosimy. odparł również z uśmiechem Resnik -Jedzenie prosilibyśmy do pokoju jeśli można prosić. I wiadro gorącej wody jeśli można dodał i chwytając plecak ruszył w kierunku zwolnionego pokoju, po drodze uprzejmie kiwając mijanemu wykidajle. Wszedłszy do pokoju, rozejrzał się spokojnie. -Panowie, trzeba sprawdzić gdzie wychodzi okno i czy zasuwki ma. rzucił gdy wszyscy już się zebrali -Ja, Krugan i mistrz Flick, jeśli wyrazi zgodę, udamy się gdy noc ściemnieje jeszcze bardziej przejść się po mieście. I zajrzymy do ruin wieży. Był tam ten dziwny golem strażniczy, może ocalał, ewentualnie kłódka czy inne elementy wyposażenia co mogą mówić da się przesłuchać. Albo mistrz Flick czy Kurgan coś poczują. Pytania? Uwagi? Okrzyki gniewnego niezadowolenia z mojego kretynizmu? zapytał, czemu towarzyszył cichy chichot.

-Biorąc pod uwagę że póki co wiemy naprawdę mało... trudno mi to w jakikolwiek sposób ocenić.- Ivo wzruszył ramionami, rozglądając się po pokoju z dwoma łóżkami i dużą ilością miejsca na podłodze. Szczęśliwie, pokój był piwniczny co pozbawiało ewentualnych napastników możliwości wejścia oknem.

Flick zaśmiał się nerwowo
-Sugerowałbym jednak mimo wszystko zabrać jakiegoś opłaconego miejscowego w celu... no nie zgubienia się? Chyba że panowie znają okolicę dostatecznie dobrze?

-Ja znam.- Wilczasz postawił na nogach pobliskie krzesło i usiadł na nim - Mam jednocześnie wrażenie że bardziej przydatny będę tutaj. Pilnując wozu. Koni... i jego.

Głową wskazał na Mavolio, który zdegustowany rozglądał się po pokoju.

-Jeśli pójdzie dobrze do rana będziemy wiedzieć więcej. Faktycznie można by dać w łapę komuś z tutejszego światka, w noc tak ciemna i tak nerwowa pomiędzy trzema a czterema wędrowcami nie ma różnicy w alejce. Ivo..znajdziesz kogoś takiego? Musimy to sprawnie załatwić bo droga długa jeszcze. Miałem tu gdzieś mapę... trzeba by nam wiedzieć co przed nami, jakie trakty i miasta, czy ruchliwe i tak dalej...Torga, Dłof...popilibyście z miejscowymi i się wywiedzieli co? zaproponował krasnolud przeglądając papiery w poszukiwaniu otrzymanego od Dimzada szkicu.

-Ha!- Torrgi zaśmiał się, pocierając dłonią o dłoń - W końcu coś po za walką co znajduje się w moim kompetencjach. To co Dłof, popijem?
-No kurwa.

Cóż, przynajmniej dwóch z ekipy było zadowolonych swoim przydziałem. Na mapie zaś, pomiętej i ukrytej bezpiecznie za pazuchą Buttala, znajdował się dość precyzyjny plan najbliższych stu kilometrów z Frakenwaldu do Groningen.Pozostałe sto dwadzieścia było siatką miast, miasteczek, wsi, punktów handlowych i innych zurbanizowanych zabudowań, które otaczały Centralne Groningen niczym kokon przepoczwarzającą się larwę.A i to "puste" sto kilometrów roiło się od wiosek i rozdroży.

Wilczasz skinął głową -Dam radę, dam... Ale mam dziwne wrażenie że ktoś faktycznie godny zaufania będzie drogi. Albo wymagający ciut większych starań z mojej i twojej strony. Tego typu ludzie są dość... zestresowani w Middenlandzie.

Ciekawe dlaczego... ? A! No tak! Stryczek za większość przestępstw.

-Rozejrzeć się można...mimo wszystko światek pewnie sporo wie co się w mieście wyprawia...musi jeśli chce żyć. A po prawdzie powinni zrozumieć że równie bardzo jak oni nie chcemy być przyłapani. Krasnoludzki wysłannik dyplomatyczny bez immunitetu z magiem z Uniwersytetu przeszukiwali ruiny wieży oficjalnego maga wysadzonej w powietrze nieznanymi środkami w dzień bo brutalnym morderstwie dziwnie przypominającym z opisu tortury lub jakiś chory rytuał na skraju czegoś co przypomina stan wojenny lub godzinę policyjną w najbardziej zmilitaryzowanym antymagicznym państwie kontynentu. Nie..zdecydowanie nie chcemy być napotkani. Zresztą najwyżej pokryjemy to z funduszy Kompanii. Dimzad to przełknie. Cholera, wszystko przełknie byle ich dopaść. No..prawie wszystko. Jak się za to zabieramy? zapytał wyrzucając z siebie strumień słów świadczących o lekkim niepokoju jaki go nękał. Nie martwiła go droga - informacje zebrać dało się spokojnie, Torga miał doświadczenie a i okolice nie były całkiem dzikie. ale sprawa ze śmiercią maga była bardzo ale to bardzo niepokojąca. Szlag by to...mogło to oznaczać że kryształ...Kurwa. Potrząsnął głową niczym pies co świeżo wyszedł z wody: -Mistrzowie...czy jeśli mają maga który stworzył kryształ komunikacyjny...mogą go namierzyć lub podsłuchać? wpłynąć jakoś na niego? Lub na inne pisma, teksty i artefakty jakie stworzył?

Flick potarł pomiędzy palcami swoją kozią bródkę, myśląc intensywnie .-Tylko potężną magią...- powiedział powoli - Bardzo potężną. Zakrawającą trochę o strefy boskie, a przynajmniej międzyplanarne. Nie sądzę by mili takie zasoby czy umiejętności.

-Skąd ta pewność?- Krugan uniósł pytająco brwi, na co Flambee zaśmiał się głośno, opierając dłonie na biodrach -Och, a stąd, że wątpię byś w swoim zakonie w Morr miał chociaż jednego kapłana zdolnego zwrócić się bezpośrednio do Moradina i coś od niego uzyskać. Macie takiego?

Kargulson wzdął lekko wąsy -No niby, w chwili największej potrzeby, dwunastu najwyższych kapłanów mogłoby zebrać się w świętym kręgu i...

-Czyli nie macie.- przerwał mu ognisty czarodziej - Tak samo jak my nie mamy na uniwersytecie kogoś kto potrafi bezpiecznie rzucić zaklęcie życzenia tak by nie odbiło mu się niechcianymi konsekwencjami w twarz. A skoro nie mamy go my, największa i najpotężniejsza organizacja magiczna na świecie, to tym bardziej nie mają go resztki magów cienia.

-Aaaha.

Wilczasz w tym czasie wstał, poprawiając płaszcz.-Wy zostańcie.- polecił.- I poczekajcie na mnie. Jeśli chcemy kontaktu z miejscowym półświatkiem, będzie to wymagało chwili pomyszkowania. I waszej dyspozycyjności, bo coś czuję że mnie potraktują bardziej jak pośrednika...

Nie zostało nic więcej do powiedzenia tak właściwie. Zostawało czekać na powrót zwiadowców: tych upijających się i powodujących dochodzący nawet tu zgiełk w sali głównej jak i Wilczarza przemierzającego miasto…czy ciemne uliczki…piwnice. Przemierzającego to co akurat przemierzał. Buttal siedział rozparty na stołku, rozmyślając nad cała sytuacją. Mavolio zasnął niemal natychmiast na jednym z łóżek, korzystając zapewne z tego, że nikt inny nie rościł sobie chwilowo do nich praw. W niedługim czasie do pokoju trafiło jedzenie, a także misa i dzban gorącej wody. Obecni i przytomni pożywili się solidnie, acz dość niewybrednie. Widać było, że zajazd zarabia raczej na piwie niż jedzeniu - no i była noc, tak więc to co nagotowane już się pokończyło. Jajecznica, wurst, chleb i miód - niewiele więcej. Zostawało się cieszyć z wyjścia większości podróżnej ekipy, bowiem gdy skończyli się posilać w swym niewielkim gronie na stole zostało jedynie pęto kiełbasy i jakieś resztki chleba. Magowie również zasnęli, korzystając z okazji na odpoczynek po dość, trzeba przyznać, męczącej drodze. Buttal mocząc stopy w misie gorącej wody czekał.

Czekanie trwało naprawdę długo.Ostatecznie, kilka godzin później, krasnolud ocknął się ze stopami w misie już zimnej wody i strumyczkiem śliny cieknącym na brodę z rozdziawionych ust. Torrga i Dłof nie wrócili. Mavolio i Krugan spali dalej a przed świeżo obudzonym brodaczem stał Wilczasz, z rękoma założonymi na piersi -Baaardzo do serca wzieliście sobie moją radę żeby odpocząć jak widzę.- znacząco spojrzał na Buttalowe stopy wyglądając jak należące do krasnoluda o kilka wieków starszego.

Flambee pociągnął nosem i usiadł na swoim łóżku, otaczając dłonie pomarańczową poświatą. -Khto tam?!

-Swój.- mruknął Wilczasz, przysuwając sobie krzesło. - Śpij dalej. Jeszcze nie świta.

-Mhaha...- wybełkotał mag, padając z powrotem na poduszkę.

Ivo zaś sięgnął po dzban i zmarszczył brwi, odkrywając w środku resztkę wody.

-Sheeren, szefowa miejscowych łowców nagród i mieczy do wynajęcia zgodziła się wstępnie na rozmowę, ale musiałem powierzchownie przybliżyć jej co i jak... Jej mina sugerowała umiarkowany zachwyt całą sytuacją.

-Ivo...a czy moja mina sugerowała kiedykolwiek zachwyt całym tym gównem odparł Buttal dość cicho, by nie zbudzić kompanów. Joł tymczasem wycierać stopy i ogrzewać je - choroba była ostatnim co mu do kompletu było potrzebne. -Duzo jej powiedziałeś? spytał jeszcze, kierując się ku posłaniu Kurgana, by z cicha go obudzić -Rozumiem że zabieramy się do niej natychmiast?


-Na tyle żeby nie musieć kłamać. Że masz spore fundusze i że chcesz dyskretnie sprawdzić ruiny wieży. Pytała czy może nas coś ugryźć ale ograniczyłem się do stwierdzenia że póki co, to głównie straż, skoro już teraz dla sportu patrolują ulice...
- Wilczasz ziewnął, z chrzęstem poruszając głową na boki - Możemy, ale stwierdziła że skoro jesteśmy tak ekskluzywnymi klientami, to możemy nawiedzić ją kiedy uznasz za stosowne... Co nie zmienia faktu że do wieczora wypadałoby się tam stawić.

-Za dnia kręcenie się po rumowisku może być problematyczne.- Flambee mruknął bardziej do siebie, przewrócił się na drugi bok i zasnął.

Ivo skinął tylko głową. -Właśnie... Resztę dopowiesz ty. Ostrzegam jednak. Ketelhoch to wyjadaczka w branży.

-Po prawdzie gdyby tak nie było nie przydała by się nam na wiele. Budź mistrza Flicka odrzekł wciąż potrząsając ramieniem młodego kapłana -Trzeba to załatwić od razu. I jutro wyjechać. Nim znów się jakieś wypadki wydarzą i zaczną krzywo na obcych patrzeć

W niedługim czasie do pomieszczenia wtoczyli się wysłani na piwo „zwiadowcy”. Dowiedzieć się od nich o bieżącej sytuacji nie było jak. Po prawdzie nie Chodzili nawet zbyt dobrze. Trzeba było ich zostawić, tak jak wracającego ze zmiany przy pilnowaniu koni Bolvi. Ostatecznie na ochotnika z nimi oraz z Mavolio, któremu nie ufano właściwie wcale zgodził się zostać mistrz Flambee, uznając argumenty pozostałych, że trudno mu było by się nie wyróżniać. Ostatecznie Buttal, Ivo, Krugan oraz mistrz Flick ruszyli na puste ulice miasta. Dniało i mimo, że ulice ciężko było nazwać zapełnionymi wedle jakichkolwiek standardów wykraczających poza skupisko trzech chałup na zadupiu, spotykało się pojedynczych ludzi. Chodzili jednak niepewnie, widocznie ostrożni i starali się jak najszybciej zniknąć z ulic miasta. Jedynie kupców i karawan było sporo. Nie wszyscy mieli szczęście grupy krasnoludów...albo ich bezczelność, tak więc koło karczm i zajazdów – względnie nielicznych – potworzyły się prędko małe obozowiska przypominające wędrowne tabory lub wojskowe obozy – straże poszczególnych grupek były równie czujne jak mieszkańcy i strażnicy. A właśnie – strażnicy. Patroli było więcej niż gołębiego guano na solidnym miejskim placu. Zmuszało to dość niecodzienną grupkę do wędrówki zaułkami i okolami głównych szlaków komunikacyjnych i punktów kontrolnych. Wilczarz przedłużył znacznie trasę jaką mieli do przebycia – mimo to jednak zdołali nie dać się zatrzymać. Nie było to jednak łatwe nawet dla kogoś kto miasto znał, było bowiem solidną plątaniną ulic, zaułków i podwórzy. Raz niemal wypadki na niewielki placyk, wyhamowali jednak słysząc ciche jęki i bełkotania. Na placyku, czy też na sporym rozszerzeniu traktu leżał ork. Wykidajło z karczmy – straszliwie pobity, goły, pozbawiony wszystkiego. Nad nim zaś stał patrol straży – wyraźnie zafrasowany niecodzienną i niezrozumiałą relacją...chyba poszkodowanego.

-Rozumiesz coś z tego? zapytał cicho Buttal, cofając się powoli.
Wilczarz uśmiechnąwszy się kwaśno pokiwał lekko głową i rzucił tylko przez zęby: -Sam zobaczysz

Wejście do siedziby Łowców Głów wyglądało tak niepozornie jak tylko się dało. Przeskoczywszy niemalże przez ruchliwy trakt ruszyli wąską, boczną uliczką prowadzącą na zaplecza magazynów najwidoczniej służących zaopatrywaniu straganów i sklepów na pobliskim rynku. Niewysoka zapyziała brama zaprowadziła ich na podwórze na tyłach starych kamienic zagnieżdżonych chyba siłą uporu oraz nadmiernymi trudnościami z potencjalnym wywozem gruzu przez wąskie zaułki i okoliczne zabudowania.

Po wąskich schodkach schodziło się do małej piwnicy, przy drzwiach do której rozsiadł się wygodnie lokalny łach. Dopiero skierowawszy się ku niemu grupa zdołała odkryć że jest to przebranie. Ba – pled na jego kolanach skrywał dwie kusze ręczne, które błyskawicznie zostały skierowane na zbliżająca się grupkę. Opanował się jednak szybko i wpuścił ich bez słowa. Tam czekał na nich „drugi po” pani Ketelhoch, pierwszy oficer organizacji można by rzec, który stanowił prawdziwą niespodziankę.
Był to obity przez orka łysol. Ten wywalony z pokoju. Pierwszy w niemej grozie zastygł Buttal, po chwili powaga sytuacji dotarła do wszystkich pozostałych, jeden tylko Ivo zachował nonszalancki spokój. No to faktycznie – nadziali się, nie było wątpliwości.



Mee’ro z Krevhlod. Wielki wredny łysol. Na szczęście nie odkrył komu zawdzięczał pobicie w knajpie. Dało się zacząć na powrót oddychać. Najpierw nastąpiło przeszukanie. O tyle kłopotliwe, że zasób broni i dziwnych przedmiotów tak przy Wilczarzu jak i Buttalu był znaczny, a Kurgan nie budził specjalnego zaufania wyrazem zirytowanej twarzy. Błysnęło jasne światło. System magicznego wykrywania – sprytne i godne szacunku. Mistrza Flicka jako maga poproszono o pozostanie. Nie robił on problemów, spokojnie pykając fajkę siadłszy pod ścianą.

Główna sala była przestronna i przytulna, przystosowana w widoczny sposób przez osoby które nawykły spędzać tu czas i chciały czuć się dobrze. Dużo wygodniejsza niż karczma w jakiej się zatrzymał „korpus dyplomatyczny”. Było pusto.



Ogromny łysol prowadził ich dalej, aż do niepozornych drzwi na końcu sali. Gdy ją otworzył oczom drużyny ukazała się ciemność, rozrzedzana przez pojedynczą świece rzucającą nikłe światło na biurko na którym stała.
 
vanadu jest offline  
Stary 11-08-2015, 20:51   #309
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Seravine miała rację… Elfie królestwo było jednym wielkim skomplikowanym problem.
- Tak… Ale ostatnimi czasy, jedynie nowe problemy przybywają.- westchnął cicho gnom, pocierając podstawę nosa palcami i czekając aż tamci się oddalą.- No cóż… pozostaje nam wrócić do...albo złodziejskiej kryjówki, albo gdzieś indziej. Nie ma co dłużej czekać. A’loues powinno dostać swój raport. Ta sprawa zaczyna nas przerastać.
- Pytaniem jest jak zamierzasz ten raport dostarczyć?-
Ogar uśmiechnął się krzywo, wisząc na swojej gałęzi i chyba przymierzając się do jej opuszczenia.Nieszczególnie majestatycznego zresztą

Gabriev natomiast skinął głową, pocierając kciukiem o gładką szczękę i ściągając z głowy wyraźnie irytujący go kapelusz.
- Niestety, tu się muszę zgodzić z naszym wyzwoleńcem. Jeśli do lasu faktycznie ściągnięto tak specjalistyczne oddziały, opuszczenie go może okazać się bardziej problematyczne niż przypuszczaliśmy... Potrzebny byłby cholerny duch żeby to dostarczyć.
- Albo ktoś o jego umiejętnościach.- Serafine zmarszczyła brwi.- Hmm... Ale o tym potem. Gdzie teraz? Bo raczej na pewno nie do miasta...
- Gabriev… z pewnością wiesz jak wrócić do podziemi i do swej pani prawda? Jesteś tutejszym elfem, znasz ten las lepiej niż ktokolwiek z ludzi.-
przypomniał gnom wracając już do swojej postaci.
-Tak, to nie powinno być trudne...

-Świetnie!

-Gdybyśmy mieli przy sobie konie.
- dokończył elf, przewracając oczami na entuzjazm Jaśka.

Półork westchnął cicho.

-Nie wiem, to może chociaż miejscowi złodzieje... ?- z
aczął, i zamarł gdy podwładni Shadowa zaczęli w sposób sprawny, szybki i cichy gramolić się z drzewa, nieszczególnie przejmujac się faktem iż wygląda to jak klasyczne danie nogi.

Serafine aż przechyliła się przez gałąź, wytrzeszczając w niedowierzaniu oczy.
-A wy gdzie?!

-Do szefa.-
który jechał jako część obstawy Jeana, wzruszył ramionami.- Nasza robota póki co skończona, ale spokojnie, mistrz jeszcze się do was odezwie. Wbrew pozorom wasze przybycie może coś zmienić.

-Fajnie by było jakby oznaczało to dodatkową pomoc dla nas!

Jasiek pogroził pięścią za znikającymi w zaroślach złodziejami.
Gnom tylko westchnął i dodał w zamyśleniu.- Nie ma co rozpaczać nad rozlanym mlekiem. Więc... podziemia są za daleko. A inne opcje? Jakieś ruiny, obozowiska dzikich elfów, tajne kryjówki myśliwych, kłusowników... małe osady w okolicy, cokolwiek? W innym przypadku wypadnie nam po prostu spacerek na piechotkę, bo w sumie co innego możemy zrobić.
-Podziemia nie są za daleko tylko zwyczajnie czeka nas spacer.-
Gabriev również zaczął gramolić się z drzewa. Jeanowi rękę podała Serafine, która w brew pozorom o wiele lepiej radziła sobie na wysokościach.
Ogar westchnął.
-Cudownie... Jakieś przyczółki po drodze?

-Tylko dzikie elfy.-
odparł krótko szpiczastouchy, lekko opadając na trakt.- Chociaż nie powiem, jest to opcja warta ryzyka, bo znając życie królowa zmieniła już tamtego watażkę w kupkę miękkiej umysłowo gliny…
W oddali znów rozległ się tętent kopyt.
-Nie traćmy więc czasu.
- rzekł buńczucznie gnom niezrażonymi tymi odgłosami i poprawiając kapelusz dał sam przykład.- Lepiej unikać dróg i trzymać się gęstwiny krzewów. Panie Gabriev, proszę przodem.-
Poprzez to, że sam pierwszy ruszył w kierunku krzewów, coraz bardziej przyspieszając krok.
Łomot końskich kopyt jednocześnie przybliżał się, a jednocześnie tłumiony był przez gęste listowie zarośli zostawiane za plecami przez Jeana i jego kompanię.
Po kilkuset metrach kluczenia od drzewa do drzewa w ślad za Gabrievem, odezwać zdecydował się Ogar.
-Em... Jestem wdzięczny i w ogóle... Ale to było najgłupsze możliwe złapanie przynęty na świecie. Dobrze że to jednak byłeś ty i musiałeś zrobić to w najbardziej wymyślny sposób na świecie...
-Chennet dziękuje.-
Serafine przewróciła oczami.- Ale odchodząc od jego psioczenia... Co sądzisz o tamtym marudzie któremu o mały włos nie spadłeś na głowę?

Cóż... To i tak brzmiało lepiej niż "koleś który wygląda jakby wygrywał bitwy bez pancerza i z nożem w zębach".
- To strateg. Myśli strategicznie, myśli bitwami i podjazdami. Polityka to subtelniejsza gra więc, jest kolejną figurą w tej grze. Nie wiem kto pociąga za sznurki w Sivellius, ale to nie on.- ocenił Jean wzruszając ramionami.- Co nie zmienia faktu, że jest piekielnie groźny i własną armię tuż pod nosem elfów i za przyzwoleniem ich króla. My zaś… mamy luźną konfederację elfiej partyzantki, wygnaną królową z jej dworem i paroma sympatykami wśród arystokracji i złodziei. Za mało na rewolucję przy takim stosunku sił.
Raźnym krokiem przemierzał las rozmyślając nad swoją skomplikowaną sytuacją. To już bowiem wyszło poza zwykłe szpiegowanie.

-Pragnę jednak zauważyć że to... To jest Sivellius.

Wszyscy w konsternacji spojrzeli na plecy idącego przodem Gabrieva, który wzruszył tylko ramionami, wspinając się na pień antycznego, wieki temu obalonego przez wiatr dębu.
Przy każdym jego kroku dało się słyszeć pustkę pod korą.
Jasiek, który w brew pozorom miał jeszcze tyle o ile zmysł orientacji, zaczął iść obok, przez sięgające mu pasa krzaczory.
-No nie powiedziałeś nam nic nowego, geniuszu...

-Nie rozumiecie skali.-
elf przewrócił oczami.- Kiedy królowa Jaina straciła tron, jej przeciwnicy mieli garść stronników w pałacu, mały oddział z gwardii rodu Veneanar... no i rzecz jasna miasto przekonane że pomimo swojego oddania własnemu narodowi, królowa nie ma dość twardej ręki.
Ogar prychnął, co zaowocowało kilkoma kropelkami krwi tryskającymi z dziury po straconym zębie mężczyzny.
-No i teraz mają... Czy dałoby radę znaleźć władcę o jeszcze twardszej ręce?

Cóż, w Esomii ludzie codziennie byli rwani końmi, paleni na stosach i zakuwani w dyby, ale tam poziom zgnojenia społeczeństwa przekraczał stukrotnie wszystko co elfy doświadczyły do tej pory z czyichkolwiek rąk.

- Skłócone dzikie elfy, zastraszone kupieckie rody... i magnateria liżąca buty nowego władcy. Nie wspominając o wojsku wiernym swemu generałowi. To wystarczy by trzymać królową w szachu, najwyraźniej.- burknął Jean wzruszając ramionami. - A skoro mówimy o mieście... to są jakieś inne poza nim? Bo jak dotąd widziałem tylko stolicę i... las.- ostatnie słowo Jean wypowiedział z irytacją, bowiem był miejskim gnomem i tak długie przebywanie w morzu zieloności zaczynało działać mu na nerwy.
-Heh.- Gabriev uśmiechnął się pod nosem.- Dzięki tobie dzikie elfy już bardzo krótko będą skłócone, możesz mi wierzyć. Co do innych miast... Małe wioski i jeden... fort.
-Fort?- Serafine uniosła brew, pomagając Jeanowi wspiąć się na kolejny pień, jeszcze większy od poprzedniego, służący za improwizowany most w otaczającym ich morzu zieleni.

-No dobrze. Twierdza. A raczej neutralny garnizon. Taritrion. Wysoko w górach. To właśnie tam stacjonuje większość wojsk elfiego królestwa północy. Jedyne elfiego królestwa...

-No i czemu nikt nie był łaskaw nam o tym powiedzieć?!-
Chennet wytrzeszczył oczy, stając na spróchniałym pniu.

Gabriev wzruszył ramionami.
-Raz, to podobno tajemnica dla kogoś spoza. Dwa... Daremny trud. Od setek lat kisną tam, ćwiczą... i od czasu Wielkiej Wojny w Erze Niepokojów nie ruszyli się stamtąd na krok.

Jean nie był znawca historii ale nawet Jean wiedział o jakim okresie mówił elf. Wojna Kontynentalna, wielka zawierucha wywołana ekspansją Esomii na południe, związaną z długotrwałym brakiem aktywności kultystów z Naz'Raghul, i późniejszym sprzymierzeniem się najeźdźców z Middenlandczykami oraz częścią wolnych miast z Westalii.

Ponad trzysta lat temu.

- I zakładam, że są wierni przede wszystkim tronowi elfów, a że królowa nie została formalnie zrzucona z tronu, ani nie zmarła to de facto... nadal jest prawowitą władczynią Sivellius, prawda?- westchnął Jean i wzruszając ramionami dodał.- I żadnemu z was nie przyszło do głowy, ruszyć tam zadka i sprawdzić komu są wierne, tak? Jeśliby bowiem nadal słuchały Jainy Udonium to sprawa była prosta...- gnom pstryknął palcami.- ot tak, najazd na stolicę i wtrącenie uzurpatorów do więzienia. Po tylu latach żołnierze z fortu muszą rwać się do czynu.
-No właśnie nie.-
Gabriev zerwał liść z pobliskiego krzaka, obejrzał a następnie włożył do ust.- W sensie rwą się, byłem w obstawie przedstawiciela królowej w Taritrionie i cóż... Może i królowa została zrzucona z tronu. Może i panuje polityczny chaos, ale jak stwierdził generał Alatriel, królestwo samo w sobie nie jest zagrożone...
Ogar w tym czasie podszedł do tego samego krzaka co Gabriev, zerknął nieufnie na elfa po czym zerwał liść i po chwili nieufnej obserwacji rozgryzł go, marszcząc brwi.
-Ahaa... ?- Serafine użyła TEGO tonu głosu.- I jak zgaduję królowa poleciała tam zaraz po obaleniu, tak?
-Tak nakazywała logika. Teraz już nawet nie ma co się do nich odzywać, już wtedy stary Orion miał ogromne opory przed audiencją. To strażnik naszych ziem, nie naszych władców…
- Tyle że tym razem macie dowód na zagrożenie waszych ziem piszczący w kazamatach twierdzy drowów i świadectwo własnych oczu.-
wzruszył ramionami Jean dodając ironicznie.- Które widziały jak ludzie swobodnie przechadzają się w cieniu waszych drzew i robią co chcą pod waszymi nosami. To chyba wystarczy strażnikowi waszych ziem, by ruszył zadek z krzesła.
Gabriev westchnął.
-Wiesz, panie gnom, lubię cię. Znasz się na rzeczy, jesteś tutaj może nie z własnej woli ale starasz się pomóc i... Jeśli nie chcesz zostać tam wysłany, nie odzywaj się.

Serafine zmarszczyła brwi.
-Nie chcesz załatwić większego wsparcia dla waszej sprawy... ?

-Chcę. Ale mam świadomość że wy będziecie pierwszymi kandydatami na wysłanie na wschód.

Wydawało się że elf wyraźnie nie chce powiedzieć czegoś na głos.
- Jak miło... - uśmiechnął się cynicznie gnom.- Pogróżki ukryte za uśmiechami.
Jean otarł pot z czoła dodając.- Do rzyci te wasze tajemnice, których sobie strzeżecie wiedząc, że... wróg który je zna, wcale nie musi mieć tyle skrupułów.
Wzruszył ramionami.- Zresztą... nieważne... daleko jeszcze?

-Już niedaleko.-
Gabriev przeszedł kilka kroków, ręką odsunął od siebie gałąź i ignorując prychające, kasłającego i plującego Ogara, wszedł w zbiorowisko paproci. Serafine, idąca z Jeanem bliżej tyłu pochodu, złapała kochanka za ramię, obróciła do siebie i uderzyła go lekko podbiciem otwartej dłoni w czoło.
-Ale ty się lubisz pchać we wszystko jak leci... Ty wiesz że na 90% to właśnie ciebie tam wyślą, żebyś przekonywał zaśniedziała relikty przeszłości, wiesz o tym, prawda?
Wydawała się szczerze zaniepokojona. Nim Jean zdążył otworzyć usta, podjęła dalej.
- To są stare, TRADYCYJNE elfy. Nieprzewidywalne. Dlatego Gabriev nie chce cię tam posyłać. Rozumiesz?
-Mnie? A niby dlaczego ja miałbym tam jechać?-
Jeanowi nawet nie przyszło do głowy, by się tam wybierać. Przecież to byłoby niedorzeczne. Wyłuszczył więc swój punkt widzenia.- Lepiej żeby to Gabriev wybrał się tam z więźniem. Przecież on też widział ludzi, jest pewnie honorowy w ich oczach, no i mogą sobie więźnia przesłuchać. My... jako przedstawiciele obcego państwa nie powinniśmy być nawet łączeni z tym całym zamieszaniem.

Serafine przewróciła oczami.
-No właśnie ja to wiem, ale z ich perspektywy... Ech, Jean, niby król intryg a jednak momentami nie myślisz w dość wyrachowany sposób. Popatrz na siebie jak na kolejny czynnik mogący pchnąć tamtych... górskich pustelników do działania. Zagraniczny ambasador informujący ich o chaosie w ich własnym kraju, i to takim srogim... Ech...
Pokręciła głową i wyprostowała się.
-Chodźmy...

Po kilku krokach do uszu Jeana dotarł szum płynącej wody. Kiedy cała grupa przebiła się przez paprociowe chaszcze... Cóż, widok naprawdę robił wrażenie.


Nim jednak Le Courbeu zdążył nacieszyć oczy kolejnym cudem natury, sapnął, gdy ściągany do parteru Ogar zabrał go po drodze ze sobą, prawie wgniatając w miękką ziemię i mech.
Gabriev, który podciął dwójkę, uniósł palec do ust, samemu leżąc pod osłoną liści paproci.
-Towarzystwo...- syknął, i palcem wskazał na dół, na przeciwległą stronę rozlewiska tworzącego się pod wodospadem.
Było ich koło sześciu, przy czym jeden pilnował koni. Opancerzeni, zbrojni... bezapelacyjnie nietutejsi.

Ogar, który wraz z Jeanem wychylił głowę ponad paprocie, skrzywił się.
- Definitywnie koleżkowie od tego w kapeluszu... Schwarzhelma? Tak go nazwał ten ogorzały?
- To gdzie mamy dojść? Bo chyba nie możemy ich obejść?-
ocenił gnom przyglądając się najemnikom.- A i zaatakowanie... jest ryzykowne... co najmniej.
-Obozują jakieś dwieście metrów od wejścia pod ziemię.
- odparł Gabriev, marszcząc brwi.- Wątpię żeby czujka naszych już ich wykryła. Zachowują się irytująco wręcz cicho... Obejść... ?
Elf rozejrzał się.
-Możemy spróbować dołem, przepłynąć rzekę bo rozlewiskiem nawet nie mamy co marzyć o pozostaniu niezauważonymi...

-A górą?-
Jasiek, który od dłuższej chwili wpatrywał się w wodospad, skinął głową w jego stronę.- Można?

-Nurt jest zbyt ostry moim zdaniem...

-Ale ja nawet stąd widzę kamienie...

-Taaa...
- Gabriev skrzywił się.- Śliskie i zdradliwe... Chociaż nie mówię że rzeką będzie dużo lepiej...
- Mogę odciągnąć ich uwagę, kompanem zwisającym z drzewa na powrozie. To powinno ich zainteresować. A my w tym czasie... się ulotnimy?-
zaproponował Jean.
-Plan niezły, tylko trudno ocenić ich reakcję.- odparł Gabriev, przygryzając kciuk.- Wydają się niepokojąco...
-Ogarowaci?- wszyscy spojrzeli na klęczącego obok Jaśka, który wzruszył ramionami.- No co?

Chennet westchnął.
-Może byku trochę przesadził, ale trochę racji ma. Po za tym ten sprzęt... Nie widziałem czegoś takiego ani w A'loues, ani w Conlimote. Mi to bardziej przypomina kompanie najemnicze... i to takie dobrze opłacane.
-Albo prywatne oddziały.-
dodała Serafine.- Dzisiaj każdy bogatszy magnat ma armię…
- Za dużo jednak tego wszystkego jak na jednego magnata.
- odparł Jean w zamyśleniu. -Owszem, to najemnicy... ale nie w służbie byle spasionego arystokraty. Za grubymi nićmi szyta intryga. O broni pogadamy sobie później... lepiej przewidzieć jak zachowują się na widok trupka zwisającego z drzewa.
Ogar skinął głową i wysunął się lekko do przodu, by spod paproci przyjrzeć się dokładnie całej ekipie.
-Jeśli masz w tych zwojach coś otumaniającego, dobrze byłoby przywalić tym w tamtego sierżanta.- oznajmił po chwili, wskazując na strzelca z dodatkowym, czerwonym paskiem na naramienniku i dwoma pistoletami za pasem.- Wygląda na kogoś kto może trzymać ich za pyski... potem, cholera wie, każdy wydaje się potrafić zachować w kryzysowej sytuacji...
-I każdy może chcieć próbować postawić na swoim...-
dodała Serafine, uśmiechając się pod nosem.- A gdzie kucharek sześć...
Tam chaos i kłótnie. No, przynajmniej jeśli zastąpić kucharki bandą dobrze opłacanych psów wojny.
- Mam Sherksen.- zaczął grzebać w swoich sakiewkach gnom.- Patyki dymne, zwój Przerażenia... podziała na słabsze psychicznie osoby.
-A może oni sobie zaraz pójdą... ?-
zaczął z nadzieją Jasiek, podniósł głowę i... skrzywił się.- Niet. Właśnie zaczęli rozpalać ognisko...
Gabriev nie wydawał się tym faktem w najmniejszym stopniu zaskoczony.
-Największym problemem dla nas jest niezauważone przebycie rzeki i płaskiej przestrzeni pomiędzy nią a drzewami... Więc, panie gnom, jak to rozegramy?
-Zawsze uważałem że nie ma jak dobra dywersja.-
westchnął Jean sięgając po nieduży woreczek z prochem strzelniczym.- Mała eksplozja... powinna przyciągnąć ich uwagę, na tyle byśmy przemknęli przez niebezpieczny teren.
Trochę szkoda było mu całego prochu, ale czasem trzeba się poświęcić.
-Do tego iluzja czającego się strzelca.- zamyślił się.
-Brzmi jak plan.- oceniła Serafine.- Pytaniem jest... górą czy dołem?

Pozostawał do rozwiązania problem rzeki. Przejście górą zakładało balansowanie na kamieniach wystających ze spadku, ale dostrzeżenie kogokolwiek w chmurze pyłu wodnego zakrawało o cud.
Dołem natomiast byłoby bezpieczniej... rzeką. Umiarkowanie rwącą, odkrytą i dającą naprawdę niewiele możliwości ukrycia.

- Dołem... Przynajmniej jeśli nas zauważą, będziemy mogli się bronić. -ocenił gnom wzdychając. Wszak obie drogi były parszywe w jego oczach.
Gabriev westchnął i skinął głową, podnosząc się z ziemi w kucki.
-Niech będzie...- mruknął, ruszając w dół łagodnego zbocza. W ślad za nim, bez dalszego słowa komentarz ruszyli Ogar, Jasiek i Serafine, przy czym ta ostatnia zerknęła na maszerującego raźnie gnoma z pewną zazdrością.
-Nie za dobrze ci tak... ?- mruknęła, mając na myśli fakt iż Jean nie musiał nawet za bardzo schylać głowy gdy oni gięli się w pół lub pełznęli tuż nad ziemią jak to miało miejsce w przypadku Jaśka.
Po kilkunastu metrach, gdy szum wody stał się nieco cichszy, Gabriev obejrzał się przez ramię.
-Ja z Jeanem pierwszy... Chyba że dasz radę rzucić te swoje rozpraszacze z tej odległości, czegokolwiek byś nie planował?

Obozowisko strzelców znajdowało się jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów w linii prostej od ukrywającej się grupy, bezpośrednio na drugim brzegu. Miejsce w którym mieli wejść do rzeki znajdowało się jednak kawałek dalej, za sterczącymi z ostatniego spadku kamieniami rzecznymi.
-Iluzję mogę postawić nawet w znacznej odległości od siebie. Gorzej z rzucaniem.- wyjaśnił Jean, dowiązując do sakiewki z prochem strzelniczym prowizoryczny lont.- Jeśli jesteś lepszy w tym, to rzuć... a ja postawię iluzję w miejscu gdzie sakwa upadnie.
-Hmm...-
Serafine zmarszczyła brwi.- Jak bardzo... Realistyczna może być ta iluzja? Albo lepiej, czy miałbyś w zanadrzu coś co dostarczyłoby tą paczuszkę do nich zamiast ciebie?
Nie to żeby złodziejka martwiła się o kochanka czy coś ale sam plan wydawał się... być swego rodzaju alternatywą.
Nawet Jasiek z zainteresowaniem spojrzał na swojego tymczasowego przełożonego.
- Tak jakby... mogę użyć zwierzaka z torby sztuczek.- odparł cicho Jean pocierając podbródek.- Problem w tym, że może wyskoczyć coś z miejsca przyciągającego uwagę.
-Jakie są szanse i na co?
- Ogar zerknął spomiędzy gałązek w stronę obozowiska.- W sensie powiedz słowo, a wpadnę tam z mieczem w ręku i wyjaśnię im znaczenie przewagi jaką daje element zaskoczenia.
-Możesz mi przypomnieć po co go ratowaliśmy?-
Serafine przewróciła oczami.
- No ciężko będzie o ten miecz.- przypomniał Jean kładąc dłoń na małym rapierze, którego używał i wracając do tematu rzekł.- Rzecz w tym że równie dobrze mogę wyciągnąć niedźwiedzia, co rosomaka.
-Ryzykujemy czy jesteśmy rozważni i romantyczni?-
zapytał Jasiek, który jakby wyczuwając nadchodzącą naradę, usiadł na ziemi ze skrzyżowanymi nogami. Zza pasa przezornie wyjął pistolet skałkowy z dużą lufą i zaczął sprawdzać kurek.
Ogar zaś wpił oczy w tkwiący za pas półorka pałasz jak pies gapi się na świeżą kość.
- Rozważnie spróbujemy. Walka może poczekać, tym bardziej że kapłanki nie ma wśród nas.- stwierdził Jean sięgając do swej torby sztuczek i wyrzucając kulkę jak najdalej od siebie, która zmieniła się w odyńca. Na szczęście, pojawienie się dzika nie przyciągnęło uwagi obozowiczów. Więc Jean mógł podrzucić dzikowi sakiewkę z zapalonym lontem i gestem nakazać, by zwierzę zaniosło je do iluzji strzelca czającego się za krzakami stworzonej jego zaklęciem kilka chwil wcześniej.
-Dobra... mamy jakieś pół minuty.- ocenił ogar i uniósł brwi gdy Gabriev przemknął tuż obok, pochylił się i ze śladowym chlupotem wody dookoła niego, wślizgnął się do rzeki.

W ślad za nim poszedł Jasiek, zgięty w pół tak by jego mokry łebek przypominał porośnięty glonami kamień wystający z wody. Generalnie nie był to zły rodzaj kamuflażu o ile obozujący nieopodal najemnicy nie mieli jakiegoś rodzaju paranoi dotyczącej rzecznych kamlotów.
Następna była Serafine, która wcześniej zrzuciła z siebie płaszczyk i kapelusz by pozostać w samej, białej koszuli, spodniach i butach.
-Ani słowa gdy wyjdziemy z wody...- zagroziła, ruszając tuż za Jaśkiem. Nurt nie był szczególnie rwący, ale mimo to Jean i tak cieszył się z pomocy ze strony reszty towarzyszy którzy ciągnęli go za sobą jak boję na lince.
Kiedy mniej więcej do połowy koryta, jeden z najemników wstał, krzyknął coś co chlupiąca w uszach woda uczyniła dla Jeana niezrozumiałym a następnie wszyscy jego towarzyszy skulili się odruchowo gdy w odległych krzakach rozległ się trzask prochu.

Wstępnie plan przebiegał bez zarzutu.

Gdzieś tam rzucona iluzja strzelca przy której wybuchł woreczek z prochem złowrogo czaiła się w cieniu drzew, będąc tarczą strzelniczą. Jean uśmiechnął się ironicznie rozmyślając nad paradoksem sytuacji. Banda najemników korzystając z broni palnej nie mogła łatwo odkryć faktu, że wróg był tylko iluzją. O ile tor strzał dało się śledzić. O tyle tor kul umykał spojrzeniom przeciwnika. Mogło więc im trochę zająć zorientowanie się. A gnom... cóż, gnom pokładał ufność z zwinność i fachowość towarzyszy. Ciągnięty na sznurku, dzięki swoim "fwooshom" był ruchomą platformą strzelecką o niekończącej się amunicji.
Gabriev płynął, a raczej brodził, przodem przez co on pierwszy dostrzegł zagrożenie, odepchnął się stopami od kamienistego dna i odpłynął na bok, chowając głowę pod wodę.

-Otoczyć sukinsyna!

Jasiek zrobił to samo, ale ze względu na jego wzrost, czubek głowy nadal wystawał mu ponad wzburzoną toń gdy na drugim brzegu pierwsi strzelcy wbiegli już po kostki do wody, unosząc ponad głowy swoje muszkiety.

Ogara nie było nigdzie widać.

Serafina zaś zwinnie wsunęła się pod wodę, jednocześnie łapiąc gnoma za pasek i dając mu dwie sekundy na nabranie powietrza.
Jean przed zanurzeniem pomamrotał i pomachał palcami. I obok pierwszego "bandyty"... wynurzył się kolejny z muszkietem, czyniąc flankowanie trochę bardziej niebezpiecznym.
Drugi wabik zdał egzamin.

Żołnierze z chlupotem wody przebiegli obok, kiedy ich towarzysze uporczywie dziurawili pnie drzew oraz liście krzewów za którymi kryła się dwójka iluzorycznych strzelców. Nikt już nie zwracał uwagi na fakt że ich wystrzałom nie towarzyszy dźwięk, że jeden z przeprawiających się przez rzekę o mały włos nie potknął się o Jaśka i że ostatni z grupy oskrzydlającej nagle zniknął pod wodą z bulgotliwym krzykiem i nigdy już spod niej nie wypłynął.

A raczej wypłynął, kilkanaście metrów dalej, twarzą do dołu.

W tym czasie Gabriev pierwszy wyszedł cicho z wody i od razu skrył się pod rosnącymi nieopodal zaroślami. Za nim wyczłapał się Jaś, i chyba tylko cudem ociekający wodą półork nie zwrócił niczyjej uwagi.
Ostatnią dwójką która wpadła pod zarośla była Serafine z Jeanem.
- Poszło w miarę... dobrze. Mieliśmy trochę szczęścia... gdzie teraz?- zapytał Jean wykręcając kapelusz by wycisnąć z niego wodę. Uśmiechał się zawadiacko mimo kropelek wody na sterczących dumnie woda. Pomada którą używał do ich natłuszczenia czyniła je wodoodpornymi.
-A nie brakuje nam tu kogoś... ?

-Nie.

Serafine obróciła się i spojrzała z zaskoczeniem na Ogara, który ociekając wodą dołączył do nich, trzymając w ręku na pewno nie swój pas z mieczem oraz dwa pistolety skałkowe.

Jeden wyraźnie zamokły.

Gabriev uniósł brwi.
-Coś ty tam zrobił... ?

-Ja? Nic. Jeden potknął się przeprawiając przez rzekę i utonął, drugi potknął się nad brzegiem i skręcił kark.
- rzucił lekkim tonem Chennet, przewieszając sobie przez bok zdobyczny miecz.

Gabriev westchnął.
-Lepiej się pośpieszmy w takim razie...

-Albo wykorzystajmy ich rozproszenie.-
przerwał mu szybko ogar.- Po tej stronie zostało sześciu, czterech kolejnych jest na drugim brzegu.

-No chyba cię grzeje!

-Nie. To oni grzeją. W drugi brzeg.

- Słuchaj Chennet. Nie jesteśmy to po to byś mógł pomścić zniewagę, lub po to by wyrżnąć paru bezimiennych dupków i przede wszystkim... nie jesteśmy tu po to by zwracać na siebie uwagę. Ktoś w końcu zauważyłby brak całego oddziału i co gorsza... ktoś mógłby wysnuć z tego właściwe wnioski, że... w okolicy jest wejście do kryjówki rebeliantów.-
gnom stanął na palcach grożąc eks-muszkieterowi palcem.- Nie po to cię odbijałem, byś mi sprawiał kłopoty niesfornym zachowaniem. To nie jest pora na walkę.
Ogar prychnął, opuszczając pistolet.

-Jesteś mniej zabawowy niż Leonard mi obiecywał...

-Bogowie, na cholerę żeśmy cię wyciągali, wściekły psie... ?!

-Uważaj spiczastouchy bo...

-EJ!

Wszyscy mężczyźni obrócili się w stronę klęczącej obok, wściekłej i mokrej Serafine.

-Czy z łaski swojej moglibyście... moglibyście... ?- zmarszczyła brwi, spojrzała po twarzach zgromadzonych a następnie powiodła oczami za liniami ich spojrzeń by następnie szybko, z irytacją, zakryć oklejone wilgotnym materiałem piersi.- Możemy już stąd iść?!
- Chennet, obiecuję że postawię cię na czele leśnych elfów. Będziesz mógł wraz z nimi uderzyć na wroga. Zresztą przyda im się doradca wojskowy.-
stwierdził Jean i zakładając kapelusz dodał.- Walka dopiero przed nami. Jeszcze będziesz miał okazję, by zabijać. A teraz chodźmy.


Ruszyli dalej w ciszy i w półmroku, starym kamiennym tunelem ukrytym pod pniem drzewa. Jean nie wiedział, czy to drowy czy krasnoludy wykuły ten tunel. Nie widział w sumie większej różnicy. Był tym mało zainteresowany. Przemoknięty gnom marzył teraz głównie o wysuszeniu się i uratowaniu z kłopotów pozostałych ambasadorów. Kto jeszcze został? Ivette, Bertrand, Dom? Ech… wygląda na to, że zdołał pchnąć swych przeciwników do desperacji i odrzucenia masek. Tu już nie było miejsca na intrygi. Zresztą jak dotąd niewiele nimi osiągnął.
Gnom zerknął na idącego z nimi Ogara. Trudno mu było uwierzyć że Leonard Serve uczynił go szpiegiem. Przecież to gorąca głowa! Jak były muszkieter mógł być jednocześnie tak bezmyślnym? Jean nie był oficerem, ale na tyłeczek Pani Rozkoszy… wiedział co to bilans zysków i strat! Wiedział kiedy ryzykować skórę. Chennet okazał się być ogarem… psem rzucającym się na wszystko o ile nie był trzymany na uwięzi. Taaa… z pewnością dzikie elfy go pokochają, albo znienawidzą. Obecnie Le Courbeu było w tej materii wszystko jedno.

Dotarli do bramy pilnowanej przez rebelianckie ciot… sojuszników, z którymi Gabriev musiał się wykłócić, żeby w końcu ich wpuścili. Wreszcie po zruganiu Jean w końcu trafił do swej kwatery, by móc wypocząć. Przedtem jednak poprosił sługę, by tak za… cztery godziny otrzymać audiencję u królowej elfów. Poprosił też by powiadomić go, kiedy Amaruean Ringeril zjawi się w kryjówce.
Potem pozostało przygotować listy do wysłania przeznaczone dla Leonarda. Na szczęście dwunodzy posłańcy nie byli jedyną alternatywą. Istniały też gołębie, oraz… pierzaste talizmany. Genialny wynalazek używany przez bogatych kupców do przesyłania pilnych wieści. Bo stosunkowo tani jak na magiczne przedmioty. Dlatego Jean dysponował kilkoma z nich i dla pewności wysłał dwa identyczne raporty za pomocą magicznych ptaków stworzonych z talizmanów. Na wszelki wypadek… Potem, cóż… czekały go ciężkie rozmowy z Jaina Udonium i bynajmniej niełatwa z Ringrilem, więc… może jeszcze zdąży odwiedzić Seravine?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 13-08-2015, 13:13   #310
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
-Och, no wiesz, może to nie najdłuższe kimono jakie mam, ale nie jest aż tak odkrywające by nie mieć schowanego pistoletu przy udzie.-

Jak co niektórzy mogli zauważyć, w czasie wszystkich pojedynków nie wykonywała ataków mogących odsłonić jej uda całkowicie. Nie były one w jej repertuarze bo, pomimo posiadania ubrania pod warstwą wierzchnią, nie chciała pokazywać kabury jej broni. Broni w liczbie mnogiej, miała przy sobie ten pistolet i tanto. A w rękawach jeszcze kilka innych rzeczy, ale to już mniejsza.

-Cóż, jeśli to nie jest stawianiem oporu przy aresztowaniu to chyba nie znam definicji tego pojęcia. Za to dodatkowe 48 godzin przetrzymania możemy wlepić, Laurie zanotuj.-

Ten zapach używania prawa do gnębienia osób łamiących owe prawo. Prawdziwy afrodyzjak.

Laurie uśmiechnęła się niepewnie, sięgając po rysik, Kvazarevicz zaś przeczesał dłonią włosy i spojrzał na Tsuki z jeszcze większym zainteresowaniem, chociaż do tej pory wydawało się to chyba niemożliwe.

Cóż, widocznie w pewnych kwestiach nie należy doszukiwać się granic.

-Więc... Inkwizycja, tak?-
zagadnął, udając zupełne zapomnienie na temat szału w który wpadł jeszcze kilkanaście sekund wcześniej.- W sensie, gdy wspomniałaś o swoich pracodawcach... Trafiłaś na mnie nie z powodu przymusowego urlopu, ale z powodu jakiegoś wewnętrznego zlecenia, prawda?

-Gratulujemy domyślności, hrabio.-
rzucił Heishiro, który niezbyt delikatnie złapał wijącego się von Kirkwalda za szmaty i rzucając go na fotel na którym wcześniej siedział a który porzucił tak bez pożegnania.

Laurie zaś, notując, zerkała niepewnie to na Wislewite to na swoją przyjaciółkę i przełożoną.

Wzruszenie ramionami.

-Zlecenie było na dopadnięcie tej dwójki, a pojechanie na turniej było bardziej wakacjami niż częścią zadania, bo do tej pory każde z nich kończyło się pakowaniem w jakieś nieczystości, nie raz i kilka razy w ciągu zlecenia. Więc gdy przełożeni dostrzegli okazję by wysłać mnie gdzieś gdzie nie będę musiała używać wątpliwych perfum o zapachu stęchłego kota, a to i tak przy lepszej okazji, więc od razu załatwili mi bilety.-


Przewrócenie oczyma ze strony uśmiechniętej elfki, która spokojnie przeładowała jej ładny, podręczny pistolet.

-I jeśli chcesz wiedzieć to nie, ty nie jesteś podejrzewany. Uznano, że oni cię wykorzystywali... co w sumie jest prawdą.-

-Ja też dziwnym trafem czuję się wykorzystany.-
odparł Boris, uśmiechając się leciutko i zakładając ręce na piersi, jednocześnie posyłając Tsuki długie, badawcze spojrzenie.

Ciszę, po kilkunastu sekundach siłowania się na spojrzenia, przerwał Heishiro który w międzyczasie tworzył bardzo nastrojowy podkład dźwiękowy, zmuszając Adolfa do śpiewu.

A raczej skrzeku.

-Sądzę że powinniśmy się pośpieszyć.

-Słucham?-
Kvazarevicz zerknął na samuraja który spokojnie wytarł zakrwawiona dłoń w obrus.- O czym ty mówisz?

-Twój stateczek, z tego co się właśnie dowiedziałem, był wyładowany po za granice zdrowego rozsądku i wypływając z portu prawie szorował dziobem po dnie. Pogoda na morzu była spokojna, wiatr marny i... z resztą, co będę se strzępił język. Gadaj!

To ostatnie było skierowane do półleżącego na fotelu Middenlandczyka który zawył, gdy Heishiro kopnął go w zranioną nogę.

-AUUU!! CHOLERA!-
zginając się w pół z bólu, starzec podniósł niepewnie głowę.- Większość... Większość twoich załogantów została w Lantis bo Giovani uznał że tak znaczący transport... że transport wymaga odpowiedniej eskorty.

Borisowi znów zapaliły się kurwiki w oczach.

-"Chluba Wisu" w obcych rękach?! Czyich?!

-Westaliańskich najemników od Sarrena...-
wyskomlał Kirkwald, jeszcze bardziej wbijając się w fotel.

To było ciężkie westchnienie elfi i nikt nie miał wątpliwości jak bardzo ją to irytowało.

-No bo tego wcale nie można było się spodziewać. Wcale. Kirkwald, idziesz do pierdla za to wszystko czego nie będę wymieniać bo sam dobrze wiesz czemu jesteś winien. A my teraz musimy udać się po drugiego wspólnika i też go przyskrzynić. Odzyskanie Chluby Wisu przyjdzie następne gdy już agenci inkwizycji zajmą się przeczesaniem ich posiadłości i interesu. Możemy liczyć na twoją pomoc, Borysie?-

-Oczywiście, chociaż w pierwszej kolejności wolałbym zatrzymać mój statek...

-W pierwszej kolejności idziemy do świątyni.-
Laurie przewróciła oczami, rzuciła na Von Kirkwalda mały czar leczniczy żeby ten się nie wykrwawił po czym stanęła pomiędzy Tsuki a Borisem i znacząco uniosła brew.- Coś czuję że interwencja inkwizycyjna na terenie posiadłości Sarrena oraz przejęcie statku na wodach międzynarodowych... Tak, to zdecydowanie coś co przerasta łebek Carla.

Mogło to oznaczać tylko jedno. O ile niepokojenie staruszka było ciut nie na miejscu, o tyle Galev spokojnie mógł mieć dorzuconą kolejną sprawę do garnuszka jego obowiązków.

Laurie otrzymała skinienie głową ze strony swojej partnerki.

-Do Galeva, on ma dosyć wpływu by wysłać ludzi do zajęcia się tym.-


I tutaj było spojrzenie na Borysa.

-A jeśli coś się stanie twojemu statkowi, to postaram się przekonać przełożonych by straty pokryto z majątku tych dwóch gnid. Bo to by je zachowali to marna szansa.-

Zdecydowanie. Kraj wpierw i wobec służył sobie samemu więc jeśli ktoś był taki pewny siebie... jak to się mówiło w straży miejskiej "Na każdego znajdzie się paragraf.". I w większości przypadków było to prawdą. Prawo było rozbudowane, a na ogół pamiętało się jedynie najważniejsze szczegóły. Ale jeśli trzeba to siadało się z księgą i sprawdzało każdy przepis, jeden po drugim.

-Mam nadzieję, że twój woźnica wie jak jechać szybko bez rozbijania się o nocy.-


Przynajmniej z przebraniem się nie będzie problemu bo apartament blisko.

-Lepiej, jest w tym specjalistą.- odparł Kvazarevicz, który w trakcie krótkiego wykładu Tsuki zaczął już zakładać płaszcz i podstawowe elementy swojej zbroi, czyli w tym wypadku, kolczugę i napierśnik. Wychodząc, resztę nakazał przechować stojącemu pod drzwiami służącemu który niepewnie zapytał czy wszystko w porządku.

W takich momentach przydawał się Heishiro. Jego "Sprawa inkwizycji, proszę się nie martwić" uspokoiłoby każdego, niezależnie czy byłby to właściciel ziemski patrzący jak jego dobytek płonie czy też bankier, obserwujący jak skrzynka z należącymi doń wekslami wpada do ognia.

W takich sytuacjach panika przychodzi później. Zwykle na tyle późno by Tsuki była dość daleko by nie poczuć jej skutków. Dlatego też ona, Boris i Laurie spokojnie weszły do powozu Wislewczyka, z Kirkwaldem związanym i leżącym na dachu pod czujnym okiem Heishiro.

Boris odetchnął.

-Więc... Cała twoja historia, bo nie wyczułem żebyś kłamała, tyczyła się głównie tego jak trafiłaś do inkwizycji?


Laurie znów dyplomatycznie nabrała wody w usta.

-Prawie. Po wylądowaniu, bo przybyciem bym tego nie nazwała, na brzegu, dałam radę pobić kilku rzezimieszków bez zabicia ich i zdobyłam tak na przetrwanie kilku dni. Te kilka dni później zostałam zaproszona na spotkanie z dowódcą garnizonu straży, który uznał, że trzeba im więcej osób zdolnych kogoś pobić, ale nie zabić. Dobra płaca, niewymagający przeciwnicy i okazje do dorobienia na boku, głównie po przetrząśnięciu złodziejaszków. Porobiłam kilka tygodni i, nim się zorientowałam, polecono mnie do Inkwizycji. Chociaż ja nadal uważam, że zakon ma swoich ludzi w straży miejskiej, którzy wyłapują z niej talenty.-

To by nie było nic dziwnego.

-A co się działo po przyłączeniu to ode mnie usłyszałeś.-

-Cóż...-
Kvazarevicz chyba nie do końca wiedział co powiedzieć, i w sumie uratowała bo Laurie, która uśmiechnęła się lekko pod nosem.

-I co do łapaczy talentów... Tak, mamy ich kilku w straży, głównym jest sam generał straży który ma za zadanie typować który funkcjonariusz będzie dobrym strażnikiem a który dobrym inkwizytorem. Gdyby nie Zahard, ty pewnie miałabyś już własną strażnicę gdzieś w mieście i bandę obiboków na swoje rozkazy... więc chyba nie trafiłaś jednak źle, co?

Niepewnie łypnęła okiem na zamyślonego Borisa. Ostatecznie złamała się.

-Em... Hrabio, czy coś się...


-Czy moje dotychczasowe wybryki i publicznie wypowiadane opinie na temat inkwizycji sprawiły że baliście się wysłać kogoś do mnie oficjalnie, tylko postanowiono zmiękczyć mnie... tobą?

Laurie odwróciła wzrok, bo to pytanie było chyba skierowane raczej do Tsuki a obie znały na nie odpowiedź.

-Jeśli takie były to ja nie mam o nich pojęcia. Po prostu prosili mnie bym postarała się zachować odrobinę subtelności bo musiałam znaleźć prawny powód na ich zatrzymanie. Najwidoczniej sama świadomość co robią nie jest wystarczające, nawet gdy wszystko na to wskazuje, i trzeba ich przyłapać na tym.-

Tutaj Blake musiała się zastanowić przez moment.

-A co do twojego pytania, Laurie, istniałaby szansa, że po prostu bym ruszyła gdzieś gdzie panuje bardziej powszechna głupota i zaczęła się tam dorabiać. Może w tym królestwie gdzie panuje kościół i tam Inkwizycja jest przede wszystkim narzędziem ucisku.-

-Masz za dużo serca we właściwym miejscu.-
odparła dziewczyna.- Bo coś na zasadzie "Idź i spal na stosie dwa tuziny mieszczan żeby pokazać ludziom że inkwizycja czuwa" to zdecydowanie nie jest twój sposób działania. Plus, jesteś elfką a tam za samo bycie elfem, krasnoludem albo gnomem idzie się na stryczek...

Boris zaś krzywił się z każdym słowem młodej kapłanki, w końcu ponownie zwracając na siebie jej uwagę.

-No słucham, hrabio. O co chodzi?

-Ja... Cóż, jestem człowiekiem który przyznaje się do błędów...

-I... ?

-I przyznaję że byłem w błędzie uważając że każda inkwizycja jest taka sama...

Szczęśliwie, ciszę jaka zapadła w powozie przerwał zgrzyt okutych kół na bruku. Na zewnątrz, ponad ulicą, górowała główna świątynia Św. Cuthberta. Boris lekko uniósł brwi.

-To... robi wrażenie. Nawet jeśli bogowie są dla mnie dość odległym temat...

-AAA!-
przerwał, gdy z dachu, z pomocą Heishiro, zleciał spętany Kirkwald.

-Dla jasności. Miałam na myśli nie służbę u nich, ale atakowanie ich i okradanie transportów. Może, gdzieś później, wkradnięcie się do miasta i sianie terroru pośród zakonników.-


Z tym problemu by nie miała, a i sama przerwała gdy z dachu ktoś zleciał... a, to dziadyga.

-Cóż, chodźmy! Idziemy na małą spowiedź więc pewnie nie zobaczymy dziadygi później gdy zabiorą go do celi. Nie to by jego szpetna morda była przyjemna oku.-

Laurie miała ładniejszą buzię!

Boris zaś wysiadł jako pierwszy i oczywiście zaoferował dłoń wysiadającym niewiastom. Woźnice zaś pokierował żeby zatrzymał się w najbliższej karczmie i tam poczekał, a że czekanie mogło trochę potrwać, od razu rzucił mu mieszek na wydatki.

Następnie ruszył w stronę świątynnych wrót z Tsuki i Heishiro na czele powodu. Strażnicy, obecni w świątyni bracia oraz siostry a nawet obecni w środku cywile z zainteresowaniem odprowadzali elfkę wzrokiem.

Nim ta zdążyła jednak coś powiedzieć, Laurie ją uprzedziła.

-Jesteś ładna i po raz pierwszy jak tu służymy, nie masz na sobie zbroi więc nawet nie próbuj narzekać...

Poinstruowany na szybko młody adept złapany przez Heishiro pokiwał natomiast głową i pędem ruszył przodem, tylko na chwilę zaczepiając oko na widocznych nogach Tsuki.

Kvazarevicz uśmiechał się cały czas pod nosem.

-Normalnie zaproponowałbym chronić twego honoru przed ewentualną obrazą... ale po pierwsze, to zakon, a po drugie, już dobrze wiem że sama potrafisz bronić honoru...

Nie żeby te spojrzenia trochę jednak nie schlebiały.

-Tak długo jak nie są nachalni z tym patrzeniem, mi to nie przeszkadza. Ale tylko tak długo jak nie są nachalni.-

W przeciwnym wypadku dawała po mordzie i to bez litości. Żadnych bzdur typu "bo kusiła nas".

-Wbrew pozorom, nasi przełożeni, przynajmniej tutaj, nie są aż tacy źli. Głównie zmęczeni po użeraniu się z idiotyzmem wielu osób. Sam rozumiesz, starają się utrzymać kraj w porządku, dbają o wszystkie aspekty zakonu, a na co dzień powstrzymują przemyt magicznych przedmiotów mogących sprowadzić plagi i nieszczęścia, niebezpieczne istoty, źródła magii mogące mieć nieprzyjemne konsekwencje i raz w miesiącu powstrzymują inwazję demonów. A wszystkie te atrakcje zapewniają półgłówki, które myślą, że są geniuszami i na pewno nic się im nie stanie oraz nad wszystkim panują. Tak jak wszystkie osoby z masowych grobów gdzie chowa się reszty jakie zostają z takim głupców.-

-Zapomniałaś wspomnieć że to z powstrzymaną inwazją demonów to w sumie twoje osiągnięcie.


Carl, drepcząc z zapałem w tym swoim pokazowym habicie wydawał się być nie tyle skrępowanym przez własną kondycję, a w brew pozorom tej mu nie brakowało, a właśnie przez strój.

Na szybko skinął Borisowi głową.

-Witam... A to dla ciebie, Tsuki. Wyskrobałem za ciebie wstępny raport jak tylko dowiedziałem się jaki jest plan. Szczegóły mogę zmienić, ale już zarezerwowałem dla was szybki szkuner do ewentualnego pościgu gdy tylko informator z doków doniósł o wypłynięciu "Chluby".- za ręce Tsuki trafił plik zapisanych drobno formularzy.- Dodatkowo, postawiłem posterunek przy zachodniej bramie w stan gotowości na wypadek próby ucieczki Sarrena plus w barakach szykują się już nasi chłopcy z konkwisty jeśli uznasz że trzeba draniowi zrobić nalot na chatę.

Boris uniósł brwi.

-Najbardziej bojowy klecha jakiego widziałem...

-Jestem zakonnikiem!-
odparł tryumfalnie Carl, unosząc w górę palec. Następnie znów zerknął na Tsuki.- Lord Inkwizytor Zahard już pewnie czeka... O co mu chodziło z niebieską koszulą?

Laurie spłonęła rumieńcem.

-Zgodnie z misją, potwierdziłam to, że jeden z podejrzanych faktycznie odpowiadał za wyprowadzanie broni z kraju, a po miłej konserwacji z Hrabią Kvazareviczem i przyjacielskim sparingu, podejrzany sam się przyznał do tego. Dokonał też próby ucieczki po stawianiu oporu przed aresztowaniem więc użyłam ograniczonej siły by go powstrzymać.-

Chwila na oddech, bo Tsuki nie nieumarły, który mógł gadać bez przerwy.

-Od samego podejrzanego dowiedzieliśmy się, że Chluba Wisu wypłynęła z podejrzewanym ładunkiem, obsadzona nie standardową załogą, ale westaliańskimi najemnikami. Pełny raport będzie zdany w późniejszym terminie, ale na chwilę obecną możemy potwierdzić, że obaj podejrzani działają na jasną szkodę tego miasta i zaiste samej krainy. W związku z tym proszę o pozwolenie na wysłanie naszych chłopców z koszar na tereny Kirkwalda i Giovianiego, by zabezpieczyć wszystkie możliwe dowody, a także wyruszenie przygotowanym szkunerem by dogonić Chlubę Wisu i odzyskać ją w ręce prawowitego właściciela wraz z zawartością ładowni-


Dobrze to zrobiła? O Przodkowie, czemu nie mogła dawać raportów typu "Byłam, zabiłam, wróciłam. Wyślijcie sprzątaczy."? Laurie była dobra co do raportów. Tak samo Carl.

Zahard zaś uśmiechnął się lekko, widząc wyraz twarzy u elfki ale skinął głową, sięgając po stojące na biurko pióro.

-Do zajęcia rezydencji Kirkwalda wyślę paru aspirujących inkwizytorów w obstawie straży miejskiej, skoro samego hrabiego mamy już pod ręką, nie ma co kłopotać w sprawę wyspecjalizowanych funkcjonariuszy... Co do Sarrena... Cóż, tutaj może być konieczne więcej środków.- mówiąc to, wypisał dwa formalnie wyglądające nakazy po czym uderzył dłonią w stojący obok dzwonek na drewnianych nóżkach.

Po sekundzie do środka wpadł jakiś akolita i porwał ze sobą obie kartki, zerkając tylko na nagłówki w których mieściły się dane osób mających je otrzymać.

Sam Galev westchnął, zabierając się za trzecie pismo.

-Rozumiem że do pościgu za "Chlubą" wyznaczono jakiś statek floty Skuld, tak... ?- zamarł, gdy stojący z tyłu Carl zakaszlał.- Tak?

Ton Inkwizytora sprawił że skryba pobladł.

-No tak nie do końca, panie...

-Na krew Cuthberta, co tym razem?!

-Żaden ze statków nie miał pod ręką albo załogi, albo kapitana, albo sprawdzonego olinowania i...


-I... ?!- Galev aż wstał z krzesła.

Carl zaś jeszcze bardziej skurczył się w swoim wystawnym habicie.

-Wynająłem cumujący w doku statek kaperski...

Zahard przestał się podnosić. Zamrugał. Następnie prychnął i opadł na swój fotel.

-No lepsze to niż najemnicy...-
mruknął, kończąc wypisywanie papieru który podsunął Tsuki.- Macie. Upoważnienie. Zaproponowałbym wsparcie kilku strażników świątynnych ale skoro Carl był łaskaw nająć wam statek łowców piratów...

-Zapewniam cię, gdy przyjdzie do walki to dam im tylko jedną szansę na złożenie broni.-


Nikt nigdy nie oskarży jej za brak dedykacji do jej pracy.

-Jedyna kwestia jaka naprawdę zostaje to nadzieja, że nie przyjdzie mi znowu walczyć z czymś całkowicie paskudnym lub bluźnierczym. Byłaby miła odmiana. W każdym razie udam się po swój ekwipunek i ruszymy od razu na statek by ruszyć w pogoń. Za twoim przyzwoleniem, Lordzie Inkwizytorze?-

-Oczywiście... Em... Hrabio?


Kvazarevicz obrócił się nieśpiesznie, odruchowo ruszając za Tsuki.

-Tak... Lordzie?

-Kogo jak kogo ale ciebie raczej nie spodziewałem się tutaj... A przynajmniej tak... spokojnego?


Boris uśmiechnął się pod nosem.

-Powiedzmy że Tsuki jest bardzo przekonywująca... Lordzie Inkwizytorze.

-Hrabio...


Spojrzenie jakie na odchodnym Zahard posłał w stronę Tsuki było bezcenne. Sama Laurie zaś uśmiechnęła się lekko, już ściągając z pleców tą swoją pelerynkę na którą tak narzekała w drodze na arenę rycerską.

-Wiem że masz kompletny sprzęt zostawiony w zbrojowni, ale błagam, odbierając go nie pytaj Xanosa o żadne Sode-garami czy inne nunczako, dobrze?

Niby znany kowal i płatnerz, a półork zaskakująco łatwo irytował się nazwami egzotycznej broni o którą pytała go elfka.

-Postaram się nie podnosić mu ciśnienia krwi bardziej niż zwykle. Cokolwiek więcej to już wola Bogów i Przodków, na którą nie mam wpływu.-

Może nie najlepsza wymówka, ale zdecydowanie dostateczna by mogła ona opuścić pomieszczenie i udać się do tej zbrojowni, w ostatnim momencie powstrzymując się przed zrzuceniem obecnego ubrania. To nie jej apartament gdzie mogła zrzucić ubrania w jednym pokoju i przejść do drugiego bez problemu. I tak już dawała wszystkim naprawdę piękny widok ku uciesze oczu. Co młodsi zakonnicy mieli nad wyraz duży problem z oderwaniem tych oczu od jej nóg, ale póki kobiety z zakonu nie zaczną się za nią oglądać to nie musiała się martwić, że ktoś jej kartkę przylepił do pleców albo miała dziurę w ubraniach.

-Xanos, mój drogi przyjacielu, witam cię w ten piękny dzień... dobra dobra, przestań tak na mnie patrzeć, przyszłam po moje rzeczy, przebiorę się w pomieszczeniu obok!-

I w połowie musiała przerwać powitanie bo kowal nie wyglądał na rozbawionego. Heh, ciężka publika.

Półork westchnął cicho, sięgnął po ladę i podał perfekcyjnie zapakowane zwiniątko w stronę Tsuki.

-Jasne jasne... I jeśli następnym razem będziesz chciała ode mnie jakieś fetyszowate pałki z kolcami i ostrzami to po prostu mi to powiedz, do cholery.- burknął, cały czas nosząc urazę za wcześniejsze pogrywanie z jego osobą.

Laurie uśmiechnęła się pod nosem, również odbierając swoją paczkę a Heishiro... cóż, spojrzenie jakie sobie posłali wyraźnie wskazywały na to że samuraj dał radę zirytować kowala jeszcze bardziej od elfki.

Kvazarevicz odchrząknął. Mało kiedy go tak ignorowano ale chyba nie miał z tym większych problemów.

-Znalazłby się dla mnie jakiś pistolet? Ewentualnie nagolenniki i...

-Pancerze w prawo i do przodu, na końcu ścieżki. Dwa pistolety zaraz uszykuję.

-Dziękuję.


Odszedł szybko świadom że w czymś przeszkadza. Laurie zaś nagle skręciła, wchodząc przed Tsuki do upatrzonego przez nią pokoju, zamykając za elfką drzwi.

-Ale on cię pochłania wzrokiem!-
wyrzuciła w końcu z siebie, ściągając przy okazji wytworne ciuchy.- I jeszcze te wasze gadki o mieczach...

-Kto? Boris czy Xanos? Bo obaj patrzyli na mnie w ten "dziwny" sposób i z obydwoma rozmawiałam o mieczach.-

Tutaj nastąpiło wesołe parsknięcie, może nie najbardziej odpowiednie do kogoś o jej pochodzeniu, ale kiedy to się przejmowała czymś takim w towarzystwie kogoś kto widział ją po obudzeniu? Kogoś kto w ogóle był jej przytulanką przy budzeniu się?

Kimono Tsuki również powędrowało na bok, a sama elfka zaczęła zakładać swoje codzienne ubrania, a na nie pancerz! Piękny kawałek zdolności metalurgicznych Xanosa, dopasowany do jej ciała. Może nie zasłaniał jej w całości jak płaszcz, ale stanowił i tak lepszą obronę, nie mówiąc o większym zakresie ruchu.

W tej formie widać było jej nogi, ale jedynie do kolan, w przeciwieństwie do połowy ud w poprzedniej kreacji, mającej przede wszystkim wyglądać, nie mieć masę kieszonek i zaczepów na chowanie przedmiotów.

-Stawiam godzinę masażu na to, że będziemy miały do czynienia z jakąś magią w trakcie tej misji. I mówię tutaj bardziej o magicznych stworzeniach, klątwach czy zaklęciach, nie zaklętej broni.-

-Ale że ty masujesz mnie czy ja ciebie? Czy może jednak dasz odrobinę radości w życiu Borisowi?- Laurie pokazała kochance język po czym uśmiechnęła się lekko.- Ale nie powiem, jednocześnie mnie denerwuje przy okazji zdobywając moją sympatię. Gdyby okazało sie że interesuje go bardziej Heishiro niż ty, byłby idealny...

Westchnęła teatralnie, poprawiając napierśnik po czym zbliżając się do Tsuki by poprawić jej naramienniki oraz zapięcia pancerza pod pachami oraz na biodrze.

-A co do tamtego pistoletu i gdzie go chowałaś... Potem się w to wgłębię.


To brzmiało trochę jak groźba.

-Har har. Jeśli będzie coś paskudnego, ty masujesz mnie. Jeśli nie będzie, to i tak ja skończę zadowolona, że nie babrałam się w paskudztwie, i ty dostaniesz masaż. I mówię, prawie przy biodrze. Zresztą to chyba nie sądziłaś, że pójdę gdzieś nieuzbrojona? Cały czas miałam pistolet i tanto, a Heishiro miał moją katanę przy sobie na wszelki wypadek. Samuraj nie rozstaje się ze swoją bronią i praktycznie zawsze ma ją blisko siebie pod ręką.-


Spanie z mieczem tuż nad swoją głową to nic dziwnego, chociaż ona preferowała mieć na wyciągnięcie ręki coś mniejszego. Łatwiej schować nóż pod poduszkę niż miecz, pragmatyzm.

-Wiem wiem, tłumaczyłaś mi to już...-
Laurie położyła dłoń na drzwiach i raz jeszcze spojrzała badawczo na Tsuki.- Tylko wiesz, nie wpadaj do wody ani nie potykaj się nigdzie po drodze bo Kvazarevicz jeszcze sam się połamie próbując ci pomóc...

Obie wyszły z przebieralni i cóż, Heishiro i Boris byli już gotowi, przy czym ten pierwszy miał na sobie swoją fragmentaryczną zbroję nad której dokompletowaniem ciągle pracował Zabuza w wyznaczonej dlań kuźni gdzieś w podziemiach świątyni.

Wislewczyk zaś z pistoletami za pasem i szablą wyglądałby jak rasowy pirat gdyby tylko na głowę założyć mu bandanę.

Zdyszany Carl który przytuptał tam najwyraźniej niedawno głośno wciągnął powietrze.

-K... Kapitan "Miecznika" wysłał tutaj dwóch przybocznych żeby zabrali was na pokład. Wspomniał coś o jakimś tam kapitanie Morse'ie i o wyprawie do Słonego Lasu.

Laurie uniosła brew.

-Em... Naćpani berserkerzy na moczarach? Tak, to chyba było wtedy...-
dziewczyna pobladła.- Nie mów że ten cały szkuner którym mamy płynać to jednak krasnoludzki pancernik!

-Em... Nie. Ale jeden z przysłanych załogantów to krasnolud. Nazywa się Larkin.

-Larkin? Ta... tego znamy akurat.-


Trudno było zapomnieć tego żwawego krasnoluda i jego potężną technikę wskakiwania na klatkę piersiową i bicia kogoś z główki. To było ciekawe.

-I nawet miłe z ich strony by posłać kogoś do nas. Na pewno oszczędzi nam to szukania ich.-

-A Larkin to... ?-
Heishiro uniósł lekko brew.

Laurie uśmiechnęła się tylko pod nosem, ruszając za Tsuki i Borisem na górę, w stronę wyjścia.

-Przekonasz się...

I faktycznie, żadnego innego krasnoluda nie dało się pomylić ze stojącym pod świątynią Larkinem. Towarzyszący mu marynarz o zarośniętej twarzy młodziana próbującego usilnie próbującego zapuścić bokobrody był chyba szczerze zaniepokojony lekkością z jaką jego niski towarzysz zagadywał do przechodzących obok akolitek i naśmiewał się z adeptów z ogolonymi głowami.

Na widok Tsuki, krasnolud wyprostował się jednak raptowanie by następnie z głośnym rechotem zedrzeć niebieską chustę z głowy i skłonić się w pas.

-Pani Inkwizytor! Jakże wspaniale znów panią widzieć!

W jego stroju dało się dostrzec minimalnie więcej złota, przy pasie zaś wiszące w miejscu przepisowego kordelasa kastety.

-Panie Larkin, przyjemność widzieć zdrowym.-


Chociaż nie zasłużenie, pancerniki krasnoludów miały opinię pływających trumien nadaną poprzez większość osób powiązanych z okrętami. Nie ma co się dziwić w zasadzie, skoro do tej pory mało komu przyszło do głowy, że coś cięższego niż woda mogło nadawać się na budowę czegoś co miało pływać po tej wodzie. Tutaj chodziło o... wyporność? Zdaje się, że nazywali to wypornością czyli ile wody zmieściłoby się w przestrzeni zajmowanej przez okręt czy coś. Nie wiedziała dokładniej, statki nie były jej specjalnością, jej klanu również!

-Wybacz raczej krótką rozmowę, ale chcemy dopaść Chlubę Wisu jak najszybciej. Jej właściciel nie wyraził zgody na użycie jej do wywozu broni, a i my sami wolimy nie wspierać imbecyli za granicą, którzy babrają się w demonologii.-

-Oczywiście, pani inkwizytor, oczywiście.-
krasnolud pokiwał energicznie głową, naciągnął nań chustę a następnie szybkim krokiem ruszył w górę ulicy.

Po chwili cofnął się jednak, chwytając za kołnierz swojego gapiącego się na Tsuki towarzysza, co oznaczało w tym wypadku szybki podskok.

-Za mną majtku Dziewczy Wąsik!

-Obiecałeś mnie tak nie nazywać!

-Jeśli krasnolud mówi ci żebyś się ogolił to wierz mi, coś jest na rzeczy!

-Mniejsza... Czemu nie powiedziałeś mi że eskortujemy bohaterkę Skuld?!

-Eskortujemy to złe słowo, młody. Ona nie potrzebuje eskorty. A teraz puszczę cię jeśli obiecasz iść prosto, nie wlepiać w nią gał i może, tylko może, nie robić mi obciachu.


Nim chłopak odpowiedział, krasnolud zwolnił chwyt na jego koszuli co zaowocowało tym że młody żeglarz prawie wpadł na ścianę. Larkin zaś westchnął.

-Przodkowie, czemu ja... ?

-A ty aby nie byłeś zaokrętowany na "Dziku"... ?-
Laurie z umiarkowanym zainteresowaniem obejrzała się na goniącymi za nimi majtka.- W sensie źle ci było pośród swoich?

-Źle?! Gdzie tam!-
krasnolud parsknął rozbawiony.- Ale czułem się jak piąte koło u wozu nie mając żagla na którym mogłem się uwiesić. Wiecie, kotły i para to dobra rzecz, ale u kogoś kto się na tym zna. Dlatego teraz pływam na "Mieczniku". No i sam kapitan to swój chłop.

Po zmroku zapach morza w portowej dzielnicy był naprawdę odświeżający.

-Jestem gotów uwierzyć ci na słowo w tej kwestii. I chociaż pod względem siły to pancernik byłby lepszy, sama przyznam się do lubienia lekkiej, morskiej bryzy.-


No i widoki lepsze, można oddychać świeżym powietrzem i nie widać słupa dymu z rur kominów.

-Mam nadzieję, że będziemy mogli ruszać od razu po wejściu na pokład?-

Larkin uśmiechnął się szeroko, wkraczając na pomost.

-Ooo tak... Co prawda chłopaki nie spodziewają się pani tak szybko, kapitan Rourke wyjazdu najwcześniej o świcie, ale nie jest to coś czego nie załatwi trochę krzyków. Ach. Oto i on! "Miecznik"!


Laurie westchnęła.

-Obym nie miała czasu na rozwinięcie w sobie choroby morskiej...

Sam statek wyglądał jednak dobrze. Umiarkowanie duży, najwyraźniej szybki, o smukłej linii kadłuba.

-Tak długo jak damy radę rozsądnie szybko doścignąć Chlubę Wisu, może bujać ile chce.-


A sama Tsuki przytrzymałaby jej włosy by ich nie zapaskudzić gdy ta by zwracała zawartość żołądka.

-W sumie... czy twoje zaklęcie leczenia choroby leczy chorobę morską?-

-Taaa... Nie.-


Larkin zaś wszedł na pokład, tupiąc przy tym głośno.

-WSTAWAĆ! WSTAWAĆ LENIWA BANDO! Wypływamy!-

Rechocząc pod nosem, krasnolud z zadowoleniem obserwował jak spod pokładu wypadają kolejni, półprzytomni załoganci, niektórzy w biegu naciągający koszule lub też w skrajnych przypadkach portki.

Laurie poczerwianiała, Heishiro parsknął, Boris założył ręce na pierś.

-Cóż... Zapowiada się ciekawa podróż.-

-Ta, zdecydowanie.-


Ooo, jak pięknie jeden z marynarzy wyrżnął się na schodach i zaliczył pocałunek z deskami. No, przynajmniej mogła uznać, że kapitan lubił zapewniać rozrywkę swoim gościom. Za oglądanie takiego cyrku mogła nawet zapłacić.

-To do kapitana?-

-We właściwym czasie, pani inkwizytor.-
odparł z uśmiechem Larkin.- Ale jako pierwszy mat mogę zagwarantować że statek wyjdzie z portu gładko, jak rzyg po srogo zakrapianej nocy.

-Awansowałeś?!-
Laurie wytrzeszczyła na brodacza oczy.- Ty?!

-Twoje zaskoczenie rani me serce panienko...-
i jak gdyby nigdy nic obrócił głowę w stronę uwijającej się załogi.- ŻAGLE NA MASZT! WYPŁYWAMY Z PORTU!

I żagle z łopotem opadły z salingów, klapy na burtach zaś otworzyły się, umożliwiając tym samym wysunięcie wioseł które z pluskiem uderzyły w wodę.

Pod pokładem rozległ się dźwięk bębna.
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172