Maddison obracała w palcach kruczoczarne długie na pół łokcia pióro. Nie miała pojęcia jak znalazło się w jej włosach, jak również w jaki tajemniczy sposób podobne pióra odnalazły jej brata i ciotkę.
Kruki... Ze Stevenem dowiedzieli się, że są one domeną Indian kiedyś zamieszkujących te tereny. Stary Horton był rasistą i okrutnym w swojej naturze człowiekiem a wizje nawiedzające ich w nocy, jak i zawartość kufra na strychu sugerowały, że ma na sumieniu wielu czerwonoskórych. Maddison przypuszczała, że to duch starego Hortona odpowiada za nawiedzenie ich domu i śmierć poprzednich lokatorów, że to on jest źródłem makabry. Czy Indianie więc, jako poszkodowane przez niego ofiary nie powinni wstawić się za rodziną Cravenów? A kruki i pióra to ostrzeżenia i wskazówki?
Maddie nie miała pewności co do niczego ale nastoletnia intuicja nakazała jej owinąć pióro w chusteczkę i schować do kieszeni kraciastej koszuli.
Wieczór wzmógł niepokój. Kolejne niewyjaśnione nawiedzenie dopadło ich nawet w motelu, po drugiej stronie Plymouth. Czy już nigdzie mieli nie być bezpieczni? Konfrontacja była nieunikniona?
Drżącą ręką wyciągnęła z kieszeni kartkę z numerami telefonów spisanymi przez Irene. Nathan Weston sprawiał wrażenie bardziej zafascynowanego samym domem Hortona niż skłonnego do altruistycznych odruchów. Ale intencje nie były aż tak ważne. Znaleźli kogoś kto chciał i być może byłl w stanie im pomóc a to już jawiło się światełkiem w tunelu. I Maddie trzymała kciuki, że nie jest to zwiastun nadjeżdżającego pociągu.
Pozytywne nastawienie nie trwało długo bo już kolejna rozmowa z ojcem podcięła dziewczynie skrzydła. Kiedy tata wreszcie zrozumie, że sytuacja wymknęła się mu spod kontroli i sam sobie nie poradzi? Jego rezolutne dzieciaki sprowadziły specjalistów od spraw paranormalnych ale jedyne na co go stać to poddawanie w wątpliwość racjonalności takiego kroku. Kaman! Już dawno temu wszystko przestało być jasne i logiczne. Ostatnim gwoździem do trumny wszelkiej racjonalności był moment kiedy ta cholerna nieczysta siła poderwała Maddie za kostkę i wywlekła przez pół pokoju na korytarz.
Była zła i zdezorientowana, miała ojcu za złe, że go tu nie ma, że nie znalazł (a w pierwszej mierze - zgubił!) dziadka Arnolda, że bojkotuje ich wszystkie pomysły i wystarczająco im nie ufa. Naraz odezwało się osamotnienie i znużenie. Jake był jakiś nieobecny, podobnie jak ciotka, chociaż z tą ostatnią nie miałaby ochoty rozmawiać nawet gdyby wysunęła pierwsza dłoń. Żałowała, że Steve'a tutaj nie ma. Nigdy nie była specjalnie blisko z najstarszym bratem a jego wyjazd za ocean tylko pogłębił dzielącą ich przepaść ale teraz, w Plymouth, połączyła ich silna nić porozumienia. Czasem odnosiła wrażenie, że tylko ich dwoje odczuwa powagę sytuacji w jakiej się znaleźli i robią cokolwiek w temacie nie skończenia jako dramatyczny nagłówek w lokalnej prasie.
Maddison wyślizgnęła się z motelowego pokoju i ruszyła w pobliże recepcji, do automatu z napojami. Ciężkie powietrze omiotło ją dokuczliwą upalną falą. Wrzuciła monetę do maszyny i poczekała aż z łoskotem wypluje z siebie zimną colę. Zapaliła papierosa czując jak wiotczeją napięte jak postronki mięśnie ale jednocześnie kręci się jej w głowie. Chyba niewiele dzisiaj jadła, to przez to. Przez moment rozważała czy nie zadokować się w jakimś barze szybkiej obsługi i nie najeść się do syta ale ojciec by ją chyba zamordował. Było już po północy i przyjemne lokalne knajpki zmieniały menu z obiadowego na wysokoprocentowe, tak samo zresztą jak klientelę.
Oparta o chłodną nieotynkowaną ścianę wydmuchiwała nikotynowe opary. Zgięta noga wystukiwała na cegłach rytm pobrzmiewającej w głowie melodii. Jakiś typ wyskoczył z zaparkowanej na parkingu ciężarówki i rzucił w jej stronę kilka uwag, za które w tym stanie powinien trafić za kratki. Maddie uniosła dłoń grzechoczącą od tanich bransoletek i wyeksponowała środkowy palec. Facet pogroził jej palcem ale ona była już daleko, pędząc na przełaj w stronę centrum tego wygwizdowa.
Zlokalizowanie domu Joela zajęło jej więcej niż zakładała. Nieliczni miejscowi wskazali jej drogę ale zdążyła się zgubić i kiedy stanęła przed obdrapaną szeregówką dochodziła pierwsza w nocy. Nie była to pora o której grzeczne dziewczyny wpadają z towarzyskimi wizytami ale przecież Maddison Craven grzeczna nie była. Zastukała w ramę moskitiery i czekała aż ktoś otworzy.
Dom wyglądał dość upiornie w świetle pojedynczej ulicznej latarni. Gdzieś opodal coś zaszurało pomiędzy wypełnionymi po brzegi pojemnikami na śmieci. Serce wpadło w nerwowe staccato i jeszcze wzmogło pęd kiedy w drzwiach ukazała się potężna postać mężczyzny o nieprzychylnym spojrzeniu.
- Słucham? - głos miał jeszcze bardziej nieprzyjemny niż całą aparycję przez co Maddie zaczęła się jąkać.
- Zastałam Joela?
- Szukasz mojego syna? W środku nocy? - mężczyzna pociągnął łyk z puszki, która pojawiła się w jego olbrzymich łapskach.
- Ja... Przepraszam – zdążyła wykrzesać i cofnęła się instynktownie z ganku na schodki.
- Joela nie ma. Włóczy się gdzieś po okolicy.
- Aha... - Maddie wysupłała z kieszeni obciętych jeasnów skrawek papieru i pośpiesznie nabazgrała na niej rząd cyfr. - Może mu pan przekazać mój numer telefonu? Jak już wróci?
Mężczyzna pchnął butem drzwi i za jego plecami ukazał się wąski mroczny korytarz wyłożony tanią wykładziną.
- Może sama mu go dasz jak wróci? Mam zimne piwo w lodówce.
- Ja... ee... muszę już wracać do domu. Mój tata będzie się niepokoił.
Olbrzym pociągnął łyk piwa i zgniótł aluminium w mały nieforemny ochłap ciskając go na chodnikowy pojazd.
- O tak. Ojcowie powinni pilnować swoich ładnych dorastających córek... - typ wytarł rękę o poplamiony podkoszulek i wyciągnął ją po kartkę. Maddie zupełnie struchlała jakby oczekując, że wraz ze zwitkiem porwie i jej dłoń a później wciągnie do środka i zabarykaduje drzwi.
- Maddie – przeczytał napis znad numeru, choć w jego ustach jej imię zabrzmiało jak wyrok śmierci. Przełknęła ślinę i potwierdziła skinieniem.
- Maddison. Craven. Z domu Hortona.
- Ach tak... Z domu Hortona...
Pośród półcieni zawisła niezręczna cisza.
- To ja już pójdę – dziewczyna wycofała się na podwórze na nogach miękkich jak z waty.
Ojciec Joela uniósł dłoń i pomachał jej w taki sposób, który pasuje bardziej do małych dziewczynek niż dwumetrowych drabów o aparycji seryjnych morderców.
Połowę miasteczka przebiegła sprintem jakby gonił ją sam diabeł. Była zmęczona i śpiąca, z trudem łapała oddech a przed oczami wirowały jaskrawe plamy. Nie marzyła o niczym ponadto aby znaleźć się w motelowym łóżku i pozwolić tej nocy przeminąć.
Ostatnio edytowane przez liliel : 27-03-2015 o 15:10.
|