Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-04-2015, 16:13   #50
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 11

Kenku

- Dalej, bierz go, zaraz wyruszamy!
Młody Kenku ponaglał nerwowo swą żonę. Wszak wszyscy już wyruszali. Niewielka, zziębnięta grupka stała nieopodal czegoś, co niegdyś było bramą.
- Kikrik! Szybciej, oni już idą! – krzyknął mężczyzna, gdy jego żona wybiegła z domu z obłędem w oczach. W dłoniach tuliła śpiącego malucha.
- Na boskiego Kektaka, Takoku! Dokąd my zmierzamy?! Przecież nasz dom jest tutaj!
- Nasz dom nie istnieje. Nie istnieje od bardzo dawna – spojrzał ze smutkiem na zachodzące słońce; on także nie przechodził tego łatwo.
- A co z naszym miastem? Naszą ojczyzną? Co na wszystkich bogów z naszym dzieckiem?! Gdzie chcesz iść? – prawie płakała.
- Pójdziemy na północ, do Ulliari. Być może okażą nam gościnę…
- Gościnę?! Oszalałeś, Takoku? Przecież jesteś chory, nie wpuszczą cię za mury Sluepburga!
- Jeśli mnie, nie wpuszczą, wedrę się siłą. Najważniejsze, żebyście to wy się dostali, nawet gdy przyjdzie mi…
Rozmowę przerwał im jeden z organizatorów spontanicznego marszu.
- Idziecie czy nie? Nie możemy dłużej czekać, straże wkrótce pojawią się na ulicach!
Młodzi Kenku spojrzeli po sobie niepewnie. W końcu Kikrik kiwnęła delikatnie głową.
- Idziemy. Czas rozpocząć nowe życie.

***

Drugie millenium rozpoczęło się tym, co mogło się wydarzyć już w drugiej połowie pierwszego tysiąclecia. Kenku-Aku, jedyne niezawisłe miasto Kenku upadło na skutek emigracji swych ostatnich mieszkańców do Sluepburga lub reorganizacji ich życia na sposób koczowniczy. Upadek jednego z czterech największych ośrodków miejskich tamtych czasów paradoksalnie miał zwiastować koniec demograficznego kryzysu i nagły progres cywilizacyjny wśród innych ludów. Jednakże rasą, która nie przetrwała próby czasu okazali się Kenku. Przynajmniej na razie.

Odejście ostatnich mieszkańców spowodowane było przede wszystkim wyniszczającym wpływem zarazy, która przetrzebiła mieszkańców Kenku-Aku do tego stopnia, że pozostała ich mniej niż setka. Dziś brak nam dokładniejszych źródeł, głównie ze względu na nieobecność pisma w owym czasie. Pewnym jest natomiast, że po emigracji ostatnich mieszkańców, w Kenku-Aku doszło do kryzysu władzy, a samo miasto zniszczało w przeciągu najbliższych lat.

Pewne przekazy wskazują co prawda na aktywność niektórych dzikich szczepów Kenku w późniejszych latach na terenach Kenku-Aku i na szczególnie znaczenie tego miasta we wierzeniach tej rasy, jednakże żadne z owych działań nie przyniosło takich skutków, których dowody moglibyśmy odnaleźć przy naszych współczesnych możliwościach archeologicznych. Kryzys rasy Kenku stał się faktem, a niegdyś potężne Kenku-Aku – wieczystym świadectwem rujnującej niezgody.


Nesioi

Pismo


- Przepraszam! – ryczał Eustennon przebijając się przez ożywiony tłum.

Coś było nie tak. Nawet w południe, w dzień targowy nigdy na oikemskim rynku nie było takiego ożywienia. Eustennon nie miał pojęcia, co się działo, ale miał zamiar się dowiedzieć. Odkąd jego armia musiała zarządzić odwrót na skutek żądania zdrajcy i jego Orkoi był stale nieswój. Najchętniej rozpocząłby odwet i odbił swego pana siłą, ale kupiec jasno określił konsekwencje takiego działania. Każde naruszenie terenu obozu orków równało się straceniu władcy.

Jednakże to nie koniec. Gdy Eustennon wrócił do Oikeme i przekazał straszną nowinę Radzie Miejskiej, radni podnieśli larum. Rozpoczęło się od oskarżeń o to, jakoby sam Eustennon porwał Króla Rybaka i chciał wymusić haracz za jego uwolnienie. Ale to był dopiero początek. Ostatecznie Rada prawie jednogłośnie stwierdziła, że Eustennon zaniedbał swoje obowiązki dotyczące ochrony władcy i powinien zostać pozbawiony rangi dowódcy. Reakcję starego wojskowego nietrudno było przewidzieć, żołnierzy, ślepo wpatrzonych w jego autorytet też.

Wojskowi uderzyli na pozbawione armii Oikeme i dokonali pacyfikacji Rady Miejskiej. Większą część radnych zabito, zaś pozostałych przy życiu uwięziono. Następnego dnai zaś Eustennon ogłosił, że Rada Miejska uległa kasacji, a on przejmuje władzę na czas oswobodzenia króla Trygajosa. W wypadku śmierci władcy, Eustennon obiecał ustąpić prawowitemu następcy. I tu zaczęły się schody.

Teoretyczny sukcesor, najstarszy syn Trygajosa, Hypattes, wraz z pułkiem sojuszników z wojska pojmał dwóch swoich braci i osadził w rodzinnej rezydencji, by nie przeszkodzili mu w osiągnięciu tronu. Inaczej sytuacja wyglądała z najmłodszym synem Króla, który zbiegł z miasta i słuch o nim zaginął. Miasto, jak i całe państwo, pozostało zatem w trudnej stagnacji pod władzą Eustennona, wobec której już zaczęła organizować się opozycja, zarzucając regentowi (jak sam się nazwał) uzurpację i bezprawne przejęcie władzy. Wielu powątpiewało w fakt, iż Król Rybak wciąż żyje, a Hypattes coraz wyraźniej domagał się od Eustennona oddania mu należnej władzy… do teraz.

Eustennon przepchnął się wreszcie przez tłum i stanął pośród swych żołnierzy.
- Melduj – rzekł do jednego z nich, zauważywszy, w pewnym szoku, wolno stojącego na rynku Orkoi.
- Mój panie…
- Ork mówić sam – zaczął przybysz. – My mieć do was wiadomość. Wasz Król żyć i mieć się dobrze. My proponować wam wymiana. Wasz Król za jedna wasza wioska. Wy oddać nam wioska, my oddać Wam Króla. Albo my zabić Króla i zabrać wioska. Wy wybierać.
Nastała głucha cisza. Eustennon popatrzył niepewnie na twarze swoich ludzi; szukał w nich podpowiedzi. Nadaremno.
- A co ze waszym przywódcą? – zapytał po jakimś czasie.
- Nesjajai nas nie obchodzić. Wy go zabrać razem z król.

Orkowa lojalność. Tfu. Eustennon był wyraźnie zmieszany. Cóż uczynić? Król Rybak jest ojcem narodu, lecz czy za tego ojca wolno sprzedać naród…? Jeżeli ten dzień mógł być dla Eustennona jeszcze lepszy, to taki się właśnie stał. Oto bowiem kroczył ku nim obstawiony strażą Hypattes…

EUSTENNON
  • Charyzmatyczny dowódca
  • Odwaga
  • Uczciwość
  • Porywczość
  • Honorowość

Tai’atalai

Taltuk był smutny… dlaczego wielki boski Taltuk był smutny, zapytacie zapewne. Otóż był smutny, bo wszystko mu obrzydło – ulubione jedzenie, napoje, krwawe rzezie niewinnych… nawet prywatny harem wydawał się jakby nudniejszy, bardziej gwarny, denerwujący.

Taiotlani zakaszlał. Od dłuższego czasu leżał w swym łożu. Nic mu się nie chciało już od kilku miesięcy. Quetz-hoi-atalai żyło swoim życiem, władca swoim. Rządzenie w sumie przestało go interesować. Reagował tylko w naprawdę ważnych sprawach. Przecież doznał w życiu już wszystkiego. Na tym świecie było zbyt… nudno, dla kogoś takiego jak Taltuk. Poza tym to w krzyżu łupnie, to stawy zatrzeszczą… Taiotlani zasnął ponownie. Z nudów.

***


Miasto zaś wcale nie było senne. Można być rzec, że wręcz przeciwnie, dało się wyczuć w powietrzu dziwne podniecenie. Odkąd Taltuk zaniemógł, kapłani mogli pozwolić sobie na więcej. Zaczęło się od niepozornej kłótni o to, kto ma się zajmować kontrolą na zielonoskórymi, którzy zaczęli się niedawno powoli przystosowywać do nowych warunków, a nawet mnożyć. Przybyszy zza morza było coraz więcej, a sprawa ich kontroli nie została do końca uregulowana. De iure byli własnością korony, lecz gdy kota nie ma myszy harcują…

A taką myszą był Przeor. Czteroręki ten, widząc niezdatność i niechęć władcy do rządzenia uznał, że jego „boskim i niezbywalnym obowiązkiem” jest sprawować pieczę nad niewolnikami zza mórz. Tym samym zebrał swych mnichów, którzy pochwycili zielonoskórych i zaprowadzili do fortecy w dżungli. Alarm na to oczywiście podnieśli pozostali kapłani i obrzuciwszy horimtulai i ich przełożonego klątwami (na co oni nie pozostali dłużni), ogłosili iż Przeor targnął się na własność Boskiego Taltuka i najwyższy czas sprowadzić ich do pionu.

A dokonać tego mieli już niebawem. Podczas szeregu kazań wygłaszanych na rynku, formalnie obalili oni rzekomo heretyckie tezy gekatzai i wezwali lud do drugiej świętej wojny o wyplenienie herezji z narodu. Ich starania, najpierw słowne, a potem poparte czynem zbierania ochotników do armii, nie umknęły uwadze horimtulai, którzy ogłosili starowiernych kapłanów przeciwnikami proroka Kat’zai i wezwali swoich sympatyków do przybycia do twierdzy, gdzie, jeżeli nastąpi taka potrzeba, będą się bronić do ostatniej kropli krwi. Napięta sytuacja wewnętrzna dała się we znaki wszystkim w Siedliszczu, wszystkim poza jedną osobą…

***


Taltuka przebudziło krótkie pukanie do drzwi. Zwymiotował. Był blady i koszmarnie znudzony. Cokolwiek to było, co wczoraj podał mu jeden z kapłanów, okazało się niespecjalnie pożywne. Chyba czas pozbawić kogoś łba. Albo którejś z rąk. Albo i rąk i łba. Albo…

Pukanie powtórzyło się. Taltuk przewrócił oczyma. Wyrzekł znuuudzonym, beznamiętnym tonem.

- Wejść.
-Witaj, ojcze, Boski Taltuku!

Jego anok podszedł do łoża. Delikatnie, prawie niezauważalnie skrzywił się widząc stan swego ojca i czując zapach, jaki go otaczał. W przeciągu sekndy jednak uśmiech wrócił na jego młode lica.

- Proszę, ojcze. Przygotowałem dla ciebie napój o doprawdy niezwykłych właściwościach…

Ulliari

Grimmbald wdrapywał się z trudem po schodach. Był już straszliwie zdyszany. W jakim celu ktoś dobudował do królewskiego pałacu wieżę, pozostawało tajemnicą. Chyba na wypadek takiej właśnie sytuacji. Para królewska nierównym tempem wbiegała na jej szczyt.

- Co… ja… mam… tam… właściwie… zrob – zapytał, lecz przerwało mu potknięcie się o stopień. Jego żona na całe szczęście dysponowała lepszym refleksem od męża.
- Ech.. – westchnęła, pomagając mu wstać – Idź pokrzepić swoich żołnierzy dobrym słowem przywódcy. Chyba stać cię na to, prawda?
- Tak… mam nadzieję.

Byli już prawie na samym szczycie. Towarzyszka Grimmbalda otwarła przed nim klapę, prowadzącą na szczyt.
- Właź i nie marudź – rozkazała.

Grimmbald nie zamierzał się kłócić. Momentalnie zapomniał o przykrej uwadze, gdy przed jego obliczem stanęło zgromadzone na jego cześć wojsko. Pot pojawił się na jego czole.

- Chwała archontowi! – zakrzyknęli wojowie.
- Eee.. – odrzekł im Grimmbald. – No więc, ja chciałbym teraz, eee…
Nagle poczuł, że coś go chwyciło z tyłu za szatę. Nie zdążył się odwrócić, gdy ta sama siła zwaliła go na podłogę, a następnie poturlała w kierunku krańca wieży. Przez tłum przeszedł szmer.

- Leć na pysk, niezdaro! – wrzasnęła żona Grimmbalda.
I wtedy coś się zmieniło.
- Sama leć, głupia! – ryknął archont jak nigdy i niespodziewanymi pokładami siły przerzucił swą żonę nad głową tak, że spadła wprost na zaostrzone miecze jego żołnierzy. Najpierw rozległ się głośny pomruk wśród tłumu, potem na wieżę wpadli strażnicy i już chcieli podnieść archonta, gdy ten gestem dłoni nakazał im odejść. Oni, lekko zszokowani, odsunęli się od władcy, który wstał, zachwiał się nieco, poprawił szyszkową koronę i zawył silnym, męskim, niespodziewanym głosem.

- Do boju!

Krzyk poniósł się po całej chyba znanej Ulliari krainie. A zaraz za nim, rozległ się radosny, nieposkromiony chór żołnierzy, wieszczących zwycięstwo jedynego prawdziwego władcy Sluepburga.

Grimmbald traci cechę „Niezdarność”, zyskuje cechę „Inspirujący dowódca”

***

Nigdy w swej niekrótkiej już przecie historii, Sluepburg nie widział tyle krwi. Na ulicach, w domach, ba, nawet w pałacu. Środowisko się oczyściło. Zostali tylko ci, którzy zostać powinni. Patrioci.

Grimmbald siedział na tronie, lecz inaczej niż zawsze. Dumniej. Pewniej. Nie patrzył już smutno na własne kolano, lecz rzucał śmiałe spojrzenie swym doradcom. Otaczała go cisza. Nikt nie śmiał odezwać się bez zgody zwycięskiego archonta. Wtem w drzwiach stanął jeden z najbliższych radców władcy i spoglądając niepewnie w stronę tronu wszedł do sali. Grimmbald kiwnął głową, żeby mówił.

- Mój panie – schylił się do podłogi. – Donoszę, co następuje – wszystkie wojska wroga rozbite. Nieliczni żywi zapadli głęboko w lasy lub są aktualni poddawani torturom, celem zdobycia ważnych informacji. Kopalnia na północy funkcjonuje sprawnie, rzemieślnicy z radością przesyłają ci panie, ten prosty wytwór ich pracy

Nie przestając się kłaniać, podał archontowi niewielki, srebrny kielich.

- … jednakże są i sprawy wymagające twej uwagi, najwyższy. Zaczynając zgodnie z priorytetami – pojmaliśmy twego brata, Hordalaana, czekamy na twą decyzję dotyczącą jego osoby. Nie udało nam się pochwycić Starca, zbiegł jakimś niepojętym sposobem, gdy nasze wojska go otoczyły. Zostawił jednak swe koboldy, które prawie wszystkie wybiliśmy w pień. Wraz z końcem wojny odnotowujemy, mój archoncie, niespodziewaną ilość podejrzanych, nagłych zgonów poprzedzonych wychudzeniem. Sądzimy, iż jest to efekt braków w pożywieniu i czystej wodzie po wojnie, lecz niektórzy są tym faktem poważnie zaniepokojeni. Oddajemy nasze obawy jednak twej woli. Twój brat, panie, Finnain, zmarł tej nocy w malignie. Niech leśne duchy przyjmą jego duszę. W sprawie tablicy twego brata, archoncie, udało nam się ją rozszyfrować, dzięki szyfrowi, który dostarczył nam po bitwie twój brat, Hordalaan. Treścią tablicy jest:

Chrząknął.

Niech jasnym i potwierdzonym w piśmie będzie fakt, iż ja, Hordalaan, syn archontowy i prawowity następca tronu mego ojca, zawieram sojusz wojskowy z człowiekiem, który każe zwać się Starcem. Starzec ów przyobiecuje mi wsparcie swych koboldów podczas wojny pod warunkiem jednak, że po wygranej złożę mu hołd i pozwolę z pomocą sztuki jego, mi osobiście nieznanej, przejąć kontrolę na pobożnym ludem Ulliari. Niech świadkiem tych słów będą mi leśne duchy.

Doradca skończył. Patrzył na twarz Grimmbalda, lecz nie był z niej nic w stanie wyczytać. Brakło na niej dawnych oznak strachu i niepewności. Brakło zagubienia i sennej nieobecności. Nie, Grimmbald nie był już ofiarą. Grimmbald od dziś stał się myśliwym, który właśnie ruszał na łowy.
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 09-04-2015 o 16:16.
MrKroffin jest offline