Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-04-2015, 10:10   #93
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
PRESTON

Gordon był spryciarzem – tego nie można mu był zarzucić. I potrafił zachować zimną krew. Wskoczył do pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi, prawie w ostatniej chwili. Widział już, jak drzwi do pokoju, z którego zwiał tuż przed pokrzywionymi popaprańcami otwierają się szeroko.


Oddychał ciężko. Pot skapywał mu po ciele. Wstrzymał oddech starając się nawet nie pisnąć, by ścigający go dewianci nie domyślili się, gdzie się ukrył.

I wtedy usłyszał, że nie jest w pokoju sam.

Zimne ciarki przeszły mu po plecach.

Poczuł słodkawą woń nadpsutego mięsa, kwaśny zapach moczu i żelazisty odór krwi wymieszane w jedne, paskudny fetor, od którego żołądek podchodził do gardła.

Preston usłyszał, że ktoś w pokoju oddycha. Usłyszał świszczący, nieregularny odgłos pracujących płuc. Pomieszczenie było ciemne a on bal się je rozświetlić, bał się odwrócić. Chociaż wiedział, że jak tego nie zrobi, coś może wskoczyć mu na plecy.

WARD, JORDAN

Kiedy szli w stronę radiowozu - czyli na sobie wzrok policjanta. Dosłownie go czuli. Niemal fizycznie. Jak drapieżnik obserwujący ofiarę. Lub nieufny stróż prawa, który spotyka podejrzaną parkę gdzieś w nocy.

Byli dosłownie trzy kroki przed samochodem, kiedy światła radiowozu zaczęły dziwacznie pulsować i zgasły. Podobnie rzecz miała się z reflektorami pojazdu. Zamigotały raz, czy dwa, by po chwili zgasnąć całkowicie pogrążając świat w niespodziewanej ciemności.

Z przodu usłyszeli trzask drzwiczek i zgrzyt skruszonego asfaltu pod podeszwami ciężkich butów. Obok samochodu pojawiła się czarna, wysoka sylwetka – zapewne policjant wysiadł z wozu, by zobaczyć, co się stało.

Albo…

Z miejsca, w którym stał policjant doszedł ich nagle dziwny dźwięk. Bulgotliwy, mlaszczący, wilgotny odgłos kojarzący się z rozcinanym mięsem. W nozdrza Warda i Jordan buchnął potworny odór spalenizny – szczypiący w oczy i śmierdzący czymś organicznym.

Stojący do tej pory nieruchomo kształt rzucił się w ich stronę wydając z siebie paskudne mlaskanie.

Wszystko to – od awarii świateł, aż do ataku – trwało ledwie coś około kilkunastu sekund!

Jordan znów krzyknęła. Tym razem nieco ciszej.


PONTI

Ponti poczuł ciężar broni w ręku. Przyjrzał się pobrudzonemu ostrzu. Dziwny dreszcz przeszył jego przedramię, popłynął wyżej, górę przez łokieć, ramię i bark aż do głowy.

Ponti przymknął oczy poddając siętej niespodziewanej pieszczocie. Temu dość przyjemnemu uczuciu … władzy, siły, spełnienia. Przez chwilę miał ochotę zobaczyć, jak sierp rozcina czyjąś skórę, jak przecina gardło. Miał ochotę widzieć, jak krew wylewa się z ran, jak chlusta naokoło. Chciał czuć jej smak, chciał czuć jej woń, chciał … zabijać. Odbierać życie.

Chciał ciąć, rąbać, szarpać, mordować …

Chciał….

Wziął głęboki oddech i zapanował nad tą nagłą falą sadystycznych, morderczych, mrocznych pragnień.

Spojrzał w dół i ujrzał, że sierp spływa świeżą czerwienią. Zamrugał oczami. Nie widział już świateł radiowozu lub karetki przed sobą. Tylko coś, co przypominało szkarłatną mgiełkę. Kilka kroków od siebie w krzakach zobaczył jakiś czerwony, wypełniony pulsującą krwią, ukryty kształt. Ktoś czaił się, nieświadomy tego, że Ponti go widział. Widział tą ciepłą wspaniałą, życiodajną substancję płynącą w tak nietrwałym, łatwym do pocięcia opakowaniu z mięsa, skóry i flaków. Przez chwilę rozważał myśl, aby podejść i poderżnąć gardło tej ukrytej, nieświadomej zagrożenia osobie i cieszyć się bulgotliwym dźwiękiem, kiedy przez rozchlastaną krtań ofiara będzie próbowała złapać oddech, a płuca zaleje jej tylko własna, gorąca krew.

Zrobił chwiejny krok do przodu i znów odzyskał zdolność logicznego myślenia. Na chwilę, nie wiedział jak długą…

Willians miał rację… Coś było nie tak z tym cholernym sierpem!


WILLIANS, ORTIS

Ruszyli szybko za Erykiem, który jednak poruszał się jakby nieco wolniej, ostrożniej. Brnęli przez krzaki kierując się w stronę drogi.

Willians i Ortis spoglądali to za plecy, to na siebie, to na idącego przed nimi Pontiego.

Postać w płaszczu i kapeluszu zbliżała się powoli lecz nieubłaganie w ich stronę. Wiedzieli, zębak nie przyspieszą kroku, nie zaczną biec, nie znikną mu z oczu i nie poszukają sobie jakiejś kryjówki, to będzie po nich. Dziwny prześladowca dopadnie ich i zapewne potnie na kawałki swoją bronią. Widzieli już, jaką brutalną siłą dysponował i wiedzieli, że w bezpośredniej konfrontacji mają raczej marne szanse.

Na swoich twarzach Willians i Ortis widzieli tylko strach. Prawdziwe, wykrzywiające rysy przerażenie.

A Ponti. Cóż. Słyszeli, jak szepce coś pod nosem. Widzieli, że zatrzymał się w pewnym momencie całkowicie. Słyszeli, że oddycha ciężko, chrapliwie jak biegacz po maratonie. Działo się z nim coś bardzo, bardzo niedobrego.

Trzasnęła gałązka. Odwrócili się szybko.

Ich prześladowca był jeszcze bliżej!

I nagle światła radiowozu zgasły.

COLLINS, BROOKS, PETROVSKI, FOX

[FRAGMENT NAPISANY PRZEZ GRACZY, LECZ NIE WRZUCONY PRZEZ NIKOGO Z NIEWIADOMYCH POWODÓW, PO GWIAZDKACH JEST „PARTIA MG”]

- Świnie? – Powiedział niespodziewania Victor. - Serio? W takim wozie, nawet na takim zadupiu… szlag to nie jest wcale dobry zwiastun, co nie? - mruknął bardziej do siebie niż do reszty. - Tam też pewnie jest gość, który ma spluwę, nie? Z tą tylko różnicą, że ma też odznakę.

- Wolisz miejscowych redneck’ów ucinających głowy linkami albo rozwalających je ze swych gnatów? - spytał na pory ironicznie Jack zmuszony no biernej obserwacji zakładania kolejnego opatrunku z ubrań kolegów na swoje pokaleczone dłonie. Miał nadzieję, że tym razem przetrwają one dłużej. - Zresztą kurwa nie wiem co to było… - warknął zirytowany gdy przypomniał sobie, że jakoś brak głowy nie przeszkadzał założyć matematykowi wór… No właśnie na głowę… Tę świeżo zgilotynowaną wraz z jego palcami… I niemrawo bo niemrawo ale biegać i hasać dalej. To było tak zryte i nienormalne jak to tylko możliwe a nawet bardziej.

- Dzięki Lori… - mruknął w podziękowaniu. Czuł się kijowo i wiedział, że musi się oszczędzać bo nie wiadomo ile te improwizowane bandaże mu potrzymają. - Jak dla mnie to to chyba jakaś mała wiocha jest. Może ktoś usłyszał strzały i zadzwonił po gliny. Nie musiał przyjechać z sąsiedniego podwórka. Powinien mieć radio i łączność z bazą co go wysłała. - myślał na głos motocyklista wpatrując się w błyskające w oddali błękitnawe światło policyjnego koguta.

Był gotów zaryzykować pogawędkę z glinami.

-Tylko dlaczego ktoś tam wrzeszczał? Ja się stad nie ruszę, chcę przeczekać do rana, a potem nawet na piechotę, byle dalej od tego przeklętego miejsca.
Loretta myślała intensywnie. Przecież stary piernik na pewno nie mieszka tutaj od wczoraj. Rąbał do nich z broni jakby do kaczek, nie kryjąc się wcale. A co jeśli cała mieścina była w zmowie? Poza tym wciąż nie wiedziała co właściwie zobaczyła w rzece. Nie, lepiej było przyczaić się i sprawdzić co się wydarzy. Nie zamierzała za nikogo nadstawiać karku.

- Do rana jeszcze daleko… - mruknął cicho Victor mrużąc oczy w stronę radiowozu. - Do tej pory mamy w tej mieścinie morderców zastawiających pułapki przy użyciu trupów i zwyczajnych szaleńców strzelających do tego co się rusza. Policja tutaj najwyraźniej nie jest zbyt potężna czy szanowana. Pierdolę. Ja chcę go obejść, z wami czy bez was, bo czekać w jednym miejscu, to jak wymalować sobie tarczę celowniczą na plecach - pokręcił głową wzdychając ciężko. Spojrzał po wszystkich, najpierw na każdego z osobna i później na ogół towarzyszy.

- Przyznam szczerze i nikogo to nie zdziwi, że mam was za ciężkich zjebów, ale wiem, że żadni z was mordercy. Kto jeszcze kręci się po tej wiosce, nie wiemy, więc najlepiej będzie trzymać się siebie i tylko siebie. Panimajesz? - spytał Jacka głosem wyrażającym rasową wyższość. Kalecy to podludzie, szczególnie tacy, którzy doprowadzili się do takiego stanu z własnej winy.

- Lori… Chcesz czekać tu do rana? Dokładnie tu? W tym przydrożnym rowie? A jak ci kapturnicy przelezą przez most? - odezwał się Jack z rezerwą na słowa dziewczyny. Rozumiał powody ale przydrożny rów raczej wydawał mu się słabą kryjówką.

- Pewnie, że nie tutaj w rowie. - zdziwiła się Chodzi mi o to żeby unikać miejscowych… Nie ufam nikomu i ten cop nie będzie wyjątkiem.

Normalnie pierwsza popędziłaby w stronę policyjnego samochodu, ale po takim przywitaniu, jakie zgotował im staruch i po tym co w polu stało się z drugim nauczycielem i choćby Brooksem bała się nawet strachów na wróble.
Poza tym tamci w polu musieli się jakoś poruszać, bo przecież nie łaziliby na piechotę? A może to właśnie miejscowy szeryf jest jednym z nich? Zdawała sobie sprawę, że popada w paranoję, ale tej nocy wolała być uznana za wariatkę niż martwa.

- A tamten koleś… - głośno myślał Brooks.- Chuj wie… Może mu odbiło akurat dzisiaj… Może coś se dziabnął, może mam być pecha w złym miejscu i czasie? Chuj wie… Ale gliniarze nie muszą być miejscowi. A co do reszty miejscowych… Nie wiem… Bez nich, bez ich telefonów stacjonarnych czy samochodów ciężko będzie się stąd wydostać. Ryzyk fizyk generalnie.

Myślał Brooks na głos zastanawiając się nad sytuacją. Byli we wsi czyli każdy kąt miał swojego właściciela. Na jakikolwiek płot czy bramę by nie wleźli pakowali się komuś w rympał. Trzeba było się liczyć więc z nerwową reakcją. Zwłaszcza, że Jack całkiem na serio rozważał “skubnięcie” cudzej bryki jesli by była okazja. No a z drugiej strony to średnia statystyczna, rachunek prawdopodobieństwa i takie tam wskazywały, że cholera ktoś musi tu mieszkać w miarę normalny chociaż. Szkopuł w tym, że ani na pierwszy ani na drugi rzut oka nie szło rozpoznać zamiarów takiego tubylca. Ten facet co otworzył Stolz’owi też z początku gadał normalnie a potem równie normalnie rozwalił mu łeb.

Zaczerpnął tchu.

- Nie wiadomo kto jest w tym mieście Victor. Może to jeden psychol czy jakaś sekta albo co. - wzruszył motocyklista ramionami na słowa kolegi. Milczał chwilę zastanawiając się nad tym. - Choć mi się wydaje, że jeśli ktoś się szwenda po nocy to zwiększa szanse, że coś z nim nie tak. Normalsi raczej jak tu są chyba raczej czekali by w domach słysząc strzelaninę… Tak mi się wydaje ale nie wiem… Ja podobno mam problemy z kontrolowaniem agresji… - rzekł cicho Jack.

Akurat co by zrobił czy sądził jakiś jego przeciętny rówieśnik nigdy nie był pewny. W końcu on coś mówił czy robił wedle własnego uznania a potem pretensja, że właśnie znów kogoś pobił, jest za agresywny i w ogóle, że są z nim problemy.

- Panimiał. – dodał na koniec. - Ale czego do mnie mówisz jakbyś się woził co? Jak na razie miałeś skombinować apteczkę i co? Masz ją? Byłeś w ogóle w autobusie? - spytał patrząc na Victora bo jakoś nie podobało mu się jego spojrzenie i ton. Gadał i się gapił jakby dymu z nim szukał. Też se moment i oponenta znalazł.

- Przestańcie - wtrąciła się Loretta - jeszcze tego brakuje, żebyście się za łby złapali. Nie musimy się lubić, ale w grupie mamy większe szanse na dożycie dwudziestki.

Testosteron jak zwykle mieszał facetom w głowach. Naburmuszona patrzyła na chłopaków gotowa ich rozdzielić w razie konieczności.

- Jeszcze ściągniecie na nas uwagę. – dodała

- A ja bym spróbował z tymi glinami. Można podejść bo to i tak po drodze przed nami. Z bliska zobaczymy koło czego oni tam chodzą. Skoro są na kogucie to muszą mieć zgłoszenie i do czegoś przyjechać. - akurat w sprawach gliniarskich interwencji Jack się uważał za klasowego eksperta. Bo to raz po Jack’a z jakiejś tam okazji przyjeżdżali albo on zwiewał bo już byli po niego i jemu poodbnych kolegów w drodze?

- Podejść można, ale nie za blisko. - odpowiedziała - Na tyle, żeby nie mógł do mnie wypalić z rewolweru - pomyślała.

- I tak, żeby nas nie widzieli od razu. Lepiej się upewnić, że tym wozem naprawdę jedzie gliniarz.

Vic westchnął ciężko kręcąc głową

- A chuj, można podejść, może ktoś jeszcze z naszych zobaczy te syreny i przyjdzie w pobliże - powiedział wzruszając ramionami.


* * *

Rozmowa trwała przez dłuższą chwilę, podczas której cały czas siedzieli schowani w przydrożnych zaroślach, obok płotu prowadzącego na jakieś zachwaszczone, zaniedbane podwórze.

Kiedy skończyli ustalać, co robić dalej, nagle wydarzyły się dwie rzeczy jednocześnie, burząc ich kruchy spokój.

Po pierwsze – nagle zgasły światła samochodu – zarówno migający na niebiesko „kogut” jak też reflektory. Od strony samochodu doszedł ich uszu cichy krzyk jakiejś dziewczyny. Pewnie któraś koleżanek przekonała się właśnie na swojej skórze, że Old Harvest to nie spokojna wioska staruszków, tylko osada jakiś szaleńców z pistoletami, sierpami czy kto tam wie, z czym jeszcze.

Po drugie – nagle na plecy Fox i Petrovskiego wskoczyły jakieś dziwne stwory. Wyglądające trochę jak oskórowane małpiszony, wielkości kilkudziesięciu centymetrów, lecz niezwykle zajadłe.

Obie pokraki zaatakowały niespodziewanie wbijając w szyje Petrovskiego i Fox małe strzykawki.

Lorretta krzyknęła panicznie, czując wbijającą się igłę i stwór zdołał wcisnąć zawartość strzykawki w jej ciało. Victor zadział szybciej i agresywniej.

Małpiszon zdołał tylko lekko nacisnąć tłoczek, a już leciał odrzucony przez Petrovskyego. Potworek wpadł w krzaki, z paskudnym plaśnięciem i tam znieruchomiał. Drugi „małpiszon” śmignął w ciemność, znikając im z oczu, nim zdążyli zareagować.

Fox ucichła. Poczuła tylko, że świat wiruje wokół niej, ciemność wyczynia dzikie tango i nagle porywa ją w swoje objęcia. Dziewczyna upadła na ziemię, jak bezwładna lalka.

Victor poczuł, że kręci mu się w głowie, a nogi miękną mu gdzieś w kolanach. Zdołał się jednak utrzymać o własnych siłach.

Krzaki, w których wylądował „małpiatek” poruszyły się. Ranne paskudztwo próbowało wyraźnie odpełznąć gdzieś w ciemność.


VILL


Siedziała ukryta w krzakach obserwując, jak w stronę radiowozu kierują się dwie osoby. Ward i Jordan. Zamknęła oczy.

Usłyszała krzyk. Nie otwierała oczu. Nie chciała być świadkiem tego, co dzieje się przy radiowozie. Nie chciała widzieć. Nie chciała słyszeć.

Wolała pozostawić tą sprawę jej własnemu biegowi. Nie mieszać się. Nie wychylać. Licząc na to, że w ten sposób doczeka świtu. Przetrwa. Przeżyje.

Nagle zamarła. Skulona w krzakach miała dziwne, przerażające uczucie, że jest obserwowana. Że … ktoś stoi tuż obok niej, lub gdzieś niedaleko i patrzy na nią z jakąś taką, drapieżną zachłannością.

Zrobiło jej się nagle niesamowicie zimno i poczuła dreszcz.

Dawniej ludzie mówili na takie uczucie „jakby mi ktoś przeszedł po grobie”. I dokładnie to poczuła Vill. Że zaraz umrze. Szybką, brutalną śmiercią. I że ten, kto ją zabije stoi dosłownie kilka kroków od niej.
 
Armiel jest offline