Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-04-2015, 19:11   #11
Proxy
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
Trakt, okolice Futenbergu
29 Ches Roku Orczej Wiosny
Świt

Pogoda dopisywała. Nieco chłodny świt wraz z całkiem sporą rosą dodawał rześkości. Wspaniały widok wschodzącego słońca był wisienką na torcie i najmilszą rzeczą jaka mogła kogoś spotkać wraz z rozpoczęciem kolejnego dnia. Skumulowane siły nawet nie chciały się marnować na przygotowanie śniadania. Piesza wędrówka wraz z wyśmienitym humorem przyciągała bardziej. Rozłożony namiot w trymiga wylądował na swoje ugniecione miejsce w plecaku wraz ze zwiniętym posłaniem po drugiej stronie. Naciągnięte odzienie podróżne na grzbiet składało się w całość rzeczy potrzebnych do wymarszu.
Ten nawet nie zaczął się, gdyż po paruset metrach skończył. Franka stanęła nie wiedząc jak przyjąć zastały widok, który wyłonił się po tak niewielkiej odległości. Uniosła brwi, rozłożyła ręce i odezwała się ni to do siebie ni to w eter.
- Naaaa prawdę...?
Obróciła się do słońca i przymrużyła oczy. Po chwili zaczęła się śmiać, z siebie, z sytuacji, ze swojej nieuwagi, czy odgórnie przygotowanego planu. Westchnęła godząc się z przespaniem nocy w namiocie zamiast w Futenbergu, którego widziała w oddali dopiero po tych paruset metrach. Nie były to niedogodności nie do przeżycia a widok budzącego się słońca wybitnie zrekompensował wszystkie niedociągłości.

Im bliżej miasteczka, tym więcej zabudowań mijała po drodze. Nie wszyscy należeli do tak porannych ptaszków jak Franka. Gdzieś daleko widziała parę osób, które dopiero zbierały się do swoich zajęć. Nic więcej ponad to. Oczywiście do czasu.
Najpierw usłyszała ich. Energicznie podniesione głosy. Jeden zdenerwowany i męski, drugi obolały i kobiecy. Nie należały też do porannych sprzeczek bądź pokrewnych odgłosów. Były zbyt pośpieszne, jakby czas był dla nich niezwykle ważny. Paręnaście kroków dalej Franka mogła ich dostrzec. Para młodych ludzi. Zgięta kobieta trzymająca się za brzuch i wspierający ją mężczyzna. Sprawa stała się intrygująca.
- Niech Lathander będzie mi świadkiem! Czy ona rodzi?! - uniosła głos biegnąć w stronę potrzebujących.
- Rodzi! Musimy udać się do świątyni! I to szybko! Dopiero co wyszliśmy! - odezwał się cały podenerwowany mężczyzna.
Franka dobiegła do pary i z podobnym strachem na wielkich oczach starała się pomóc jak mogła.
- Nie ma czasu! Nie zdążycie! Trzeba wrócić do domostwa - wyraziła swoje zwątpienie
- Zdążymy, to niedaleko! Jeszcze trochę i będziemy - prawie że majaczył w strachu z całkowicie błędną oceną odległości.
- Jak ci na imię? - zapytała nerwowo kładąc swoje dłonie na jego policzkach, w celu wymuszenia większego skupienia na swoich słowach.
- Eric, to moja żona, Ester... - odpowiedział chwiejnie dopiero teraz lepiej przyglądając się France i jej kapłańskiemu habitowi pod podróżnym odzieniem.
- Ericu, Pan Poranka ma was w swojej opiece. Gnaj do świątyni po pomoc, my zawrócimy a ja się nią zajmę. Będzie w dobrych rękach - przemawiała mu do przerażonej twarzy.
Eric potrząsnął parę razy głową. Spojrzał ostatni raz na swoją żonę i wystrzelił biegiem w kierunku świątyni Futenbergu.
Domostwo młodego małżeństwa, okolice Futenbergu
29 Ches Roku Orczej Wiosny
Wczesny poranek

Drzwi otworzyły się i w progu stanęły dwie osoby. Jedną był Eric; towarzyszyła mu młoda dziewczyna o egzotycznej urodzie, z lekarską torbą przy pasie. Ojciec stanął jak słup soli, pobladł i zalał się zwątpieniem. W pokoju obok było słychać już piskliwy płacz jego nowo narodzonego dziecka. W rogu przedpokoju leżał rzucony i rozpięty plecak podróżny, należący zapewne do osoby, z którą zostawił swoją rodzącą żonę. Strach i nie dowierzanie malujące się na jego twarzy były wystarczające, by być pewnym iż nie ruszy się z miejsca jeszcze przez długie chwile. Zoja chwilę stawała na palcach, żeby wyjrzeć zza pleców uczepionego futryny Erica, a potem przemknęła pod ramieniem szczęśliwego ojca.
- Niech Ilmater pobłogosławi temu domostwu! - powiedziała energicznie, składając ręce i pochylając głowę przed wszystkimi obecnymi w pomieszczeniu. Brązowo-rude loki pofrunęły w powietrzu, na chwilę zasłaniając czekoladową, piegowatą buzię młodej położnej.
- Piękna… dziewczynka. - uśmiechnęła się, podchodząc do łóżka i zerkając na zmęczoną, ale szczęśliwą Ester. Niemal automatycznym ruchem przyłożyła rękę do czoła młodej matki, chwilę potrzymała ją za nadgarstek i pokiwała zadowolona głową.
- Wszystko w porządku; świetnie sobie poradziłaś - poprawiła spocone włosy kobiety delikatnym ruchem i dodała - Zaparzę trochę ziół na złagodzenie bólu i coś dla uspokojenia. - rzuciła szybkie spojrzenie na bladego Erica - A na razie potrzebujesz się porządnie wyspać i odpocząć. Chodźmy! Oni potrzebują trochę czasu ze sobą. - kiwnęła głową na drugą kobietę i pomaszerowała dziarsko w kierunku kuchni.
Owinięte w białe ręczniki maleństwo było tulone przez wyczerpaną Ester. Ryczenie było zbawiennym dźwiękiem, odrobinę dodawało otuchy wciąż przerażonemu ojcowi. Szczęśliwa nieznajoma siedziała na krześle pod ścianą. Podwinięte rękawy biało-niebiesko-złotego habitu zaznaczały przynależność do Lathandera. Uśmiechała się w milczeniu. Podjęła propozycję opuszczenia pokoju, zabierając jeszcze ze sobą chaotycznie porozrzucane rzeczy, których potrzebowała podczas porodu. Wychodząc z pokoju zbliżyła się do świeżo upieczonego ojca ciągnąc go lekko na ubranie.
- Idź do nich... Czekają na ciebie. - dorzuciła cicho, jakby w prywatnej myśli skierowanej tylko do mężczyzny. Sinego ojca w końcu udało się wprowadzić do pokoju. Więcej instrukcji nie potrzebował. Potem ruszyła w stronę drugiej kapłanki.

- Franka jestem. - zaczęła od razu i z sympatią pojawiając się w kuchni. Zebrane klamoty odłożyła w najbliższe możliwe miejsce. - Myślałam, że Eric wróci z tobą jeszcze w trakcie. Kawałek musi być do tej świątyni. Rodziła by na bruku, gdybym mu tego nie wybiła z głowy. - uśmiechnęła się lekko.
- Dziękuję ci bardzo! Dzięki tobie wszystko się udało…! - Zoja uśmiechnęła się szeroko, ujmując w swoje dłonie ręce kapłanki i serdecznie je ściskając. Nagle zesztywniała i zacukała się zupełnie jak ojciec przed chwilą; na jej policzki wpełzł nagły rumieniec, dodając jej jeszcze więcej niewinnego uroku.
- Ojej… gdzie moje maniery… prze-przepraszam! - zawołała, mrugając rzęsami - Tak byłam zaaferowana tym wszystkim… Jestem Zoja, pokorna służka tutejszej świątyni - wybąkała, wyraźnie zawstydzona - Pomagasz Odbarowi? - spytała, marszcząc brwi - Nie kojarzę jeszcze wszystkich z miasteczka, przepraszam. Ale lepszego patronatu niż Pan Poranka nie mogło być dla noworodka. Ta mała dziewczynka ma naprawdę wielkie szczęście… - dokończyła z absolutnym przekonaniem, wciąż nie puszczając rąk kapłanki.
- Gdyby nie Pan Poranka w ogóle by mnie tu nie było! Wszystko jego zasługą. - odpowiedziała tamta z serdecznym uśmiechem na twarzy - Niczym się nie przejmuj. Będziesz jeszcze bardzo potrzebna, nie myśl, że to koniec! Ciesze się, że jesteś. - potrząsnęła lekko swoimi przytrzymywanymi dłońmi - Nie jestem stąd, jestem z Darrow i nie znam Odbara. Czyżby też doglądał słońca o poranku? Będziesz musiała mi go przedstawić. - dłonie dziewczyn zamieniły się miejscami - Musimy jeszcze wspólnie zadbać o pierwsze chwile maleństwa, Zoju.
- Myślę, że rodzice sobie poradzą. Nawet Eric - dziewczyna zaśmiała się, odwracając się do paleniska i nalewając wody do garnuszka - Ta wiedza przychodzi sama; zresztą jest tu dość bardziej doświadczonych w opiece kobiet - otworzyła przypiętą do paska skórzaną torbę, chwilę w niej czegoś szukała, a potem starannie odliczyła kilka składników i wrzuciła do wody. Na blacie położyła też kilka suchych liści “na spokój ducha dla Erica”.
- Odbar jest akolitą Lathandera… już długi czas. Pomaga Opiekunowi Kelvinowi w świątyni. To znaczy… że jesteś tu tylko przejazdem? - zmartwiła się - W tym całym zamieszaniu i wszystkim, co się dzieje w Futenbergu, naprawdę przydałaby się każda pomoc...
- Myślisz, że oddam malucha komuś innemu? - Franka odwróciła się na chwilę z zadziornym uśmiechem - Poza tym wątpisz w moje umiejętności, bardzo niepotrzebnie. - oceniła wracając do składania swoich rzeczy. - Przejazdem, czy nie, na parę dni tu zostanę. Każda pomoc im się przyda, a ja nie zamierzam im jej zabierać.
- Kto by pomyślał, że na niewielką świątynię jest takie zapotrzebowanie. Myślałam, że to na północy taki ruch, a tu proszę... Cieszy mnie, że nie będę sama o poranku. Czy Kelvinowi również sprzyja Ilmater, czy jego pokłony są skierowane ku komuś innemu? - W tym czasie Franka zabrała się za przygotowanie okładów i miski z ciepłą wodą.
Zoja nie za bardzo zrozumiała, co kapłanka miała na myśli z “oddaniem dziecka” - chyba Lathanderowi; wszak bogowie nie mieli wyłączności na ludzi i często zdarzało się, że ktoś wyznawał jednego boga, a w potrzebie zwracał się do innego; to była normalna kolej rzeczy. No, ale może Franka miała inne zdanie na ten temat; była wszak kapłanką, a oni przecież wiedzieli więcej o tych wszystkich skomplikowanych sprawach. Uzdrowicielka postanowiła więc dyplomatycznie nie poruszać dalej tej kwestii.
- Niedługo zjawi się rodzina, a chatka jest niewielka. - wyjaśniła grzecznie - A żadna z nas nie miała chyba jeszcze dziecka, prawda? - uśmiechnęła się do kapłanki - Dlatego myślę, że nasze zadanie już tu się na razie skończyło. Oczywiście będziemy ich odwiedzać! - dodała szybko - Ale w mieście i okolicach jest więcej osób szukających pomocy kapłana: chorych, zagubionych… Opiekun Kelvin robi co może, ale Helm jest bogiem obrońców, a nie pełniących posługę wśród cierpiących. Zresztą, do świątyni przychodzi najwięcej osób; tam właśnie są prawdziwie potrzebujący. - pokiwała głową i ostrożnie zdjęła napar z ognia, przelewając pachnący płyn do glinianego kubka.
- Oh, rodzina! Zapomniałam o niej całkowicie. Moja żyje dzień drogi od klasztoru w Darrow. W większości wychowywała mnie siostra. Na każdym kroku uczyła samodzielności, więc wybacz za przyzwyczajenia. - odwróciła się do pomocniczki trzymając miskę z ciepłą wodą - Wcale nie musisz mieć dzieci, by się nimi zajmować. Wcale nie musisz być na to przygotowana. Gdy przydarzy się sytuacja, w której będziesz potrzebna, stajesz się położną, uzdrowicielką, chirurgiem, matką czy kimkolwiek będzie trzeba. Dokładnie tak, jak dzisiaj. - uśmiechnęła się chwytając wąsko poskładany materiał - Idziemy?
- Oczywiście! - odpowiedziała entuzjastycznie Zoja i wzięła z blatu parujące kubki i razem z towarzyszką skierowały się do młodych rodziców.
Domostwo młodego małżeństwa, okolice Futenbergu
12 Tarsakh, Rok Orczej Wiosny
Ranek

- COO?! - podniosłą głos w niedowierzaniu - ZWARIOWAŁEŚ?! - oczy Franki zrobiły się wielkie - Nie możesz!
Reakcja kapłanki zaskoczyła mężczyznę.
- Mam zajmować się swoją rodziną. Będzie potrzeba nam więcej pieniędzy, a obecnie to jest najlepszy sposób, by temu zaradzić.
- ~Nie! Nie możesz! Czyś ty w ogóle pomyślał, co będzie jak coś się tobie tam stanie?! Co będzie jak nie wrócisz?!
- Fran~
- ~N-nie! Nie możesz! Nie pozwalam ci! - zaczęła panikować i zakazywać, jakby miała nad Ericiem jakąś matczyną władzę - To jest zbyt niebezpieczne!
- Franka, ciszej! Pobudzisz wszystkich! - uciszał - Przecież muszę zająć wszystkim. Tak właśnie to zrobię. Podpisałem już kontrakt.
Uciszana kapłanka milczała parę chwil ważąc w głowie następne słowa. Nie mogła dopuścić do ziszczenia się jego pomysłu. Podobnie jak podczas pierwszego spotkania położyła swoje dłonie na jego policzkach. Spojrzała mu głęboko w oczy i zaczęła z przejęciem.
- Ericu, teraz najważniejszymi ze wszystkich rzeczy są Ester i Uma. Wszystko inne jest nie istotne. Ty zajmujesz się najważniejszymi rzeczami. Ja mogę zająć się mniej istotnymi rzeczami.
- Ale~
- ~Nie ale, Ericu. Potrzebują cię. Bardziej niż kiedykolwiek. Potrzebują cię obok, nie na drugim końcu królestwa. Rozumiem, że chcesz dla nich jak najlepiej. Tak samo ja chcę jak najlepiej dla was. Dlatego mówię tobie, że Gildia Najemników jest bardzo złym pomysłem. Wybij to sobie z głowy. Tak samo jak zrobiłam to dwa tygodnie temu, przez co Ester nie rodziła na drodze. Rozumiesz mnie?
- Rozumiem... - westchnął Eric, nie mogąc dodatkowo opuścić przytrzymywanej przez dziewczynę głowy.
- Jesteś cieślą i spokojnie poradzisz sobie w utrzymaniu rodziny jako cieśla. Gildia Najemników jest zbyt ryzykowna. Chcesz zostawić ich samych na nie wiadomo ile dni? Skazać na zamartwianie się przez ten cały czas? Umiem wam pomagać, ale niestety nie zastąpię Ester męża, a Umie ojca. Nikt ciebie nie jest w stanie zastąpić. Chcesz to wszystko zostawić biorąc pieniądze za ważniejsze niż oni? - klarowała przejęta sytuacją.
- Dobrze, masz racje. Nie był to najlepszy pomysł.
Dziewczyna odpuściła trzymanie policzków mężczyzny.
- Ale podpisałem kontrakt. Muszę tam pójść.
- Daj mi ten kontrakt. Zostań przy nich a ja zajmę się mniej istotnymi rzeczami, hm?
Biuro Garda Whiplasha, Gildia Najemników, Futenberg
12 Tarsakh, Rok Orczej Wiosny
Ranek

- Panno Franko - odezwał się spokojnym głosem Whiplash - Cóż trzyma pani w dłoniach?
- ...Kontrakt - odpowiedziała kapłanka niezbyt łapiąc powód takiego pytania.
- Konktrakt, dokładnie. A czyjeż to nazwisko widnieje na tymże kontrakcie? - ciągnął dalej swój wątek.
- ...Erica Blackwooda - odpowiedziała raz jeszcze z pamięci, choć rozwinęła z tuby kawałek pergaminu, jakby dla potwierdzenia swoich słów.
- Erica Blackwooda, w rzeczy samej. Nie pani, panno Franko, lecz Erica Blackwooda - siwy mężczyzna zza swojego stołu bardzo stoickim głosem niemalże recytował - A cóż może to oznaczać?

To pytanie było nieco trudniejsze, ponieważ wymagało próby sposobu myślenia dowódcy Gildii Najemników. Przez parę chwil milczenia w głowie pojawiło się parę propozycji. Kolejne chwile wyłoniły te nieco lepsze i bardziej sensowne. Franka nie była pośpieszana. Whiplash doglądając umysłowych starań dziewczyny czekał cierpliwie, aż wyciągnie swoje wnioski.
- Że powinien z panem rozmawiać Eric, nie ja - odpowiedziała niezbyt pocieszona tokiem prowadzonej rozmowy.
- W rzeczy samej - odpowiedział prawdopodobnie swoim ulubionym powiedzeniem - Czy wie pani, panno Franko, po co te wszystkie ceregiele z umowami i kontraktami? - przystanął na chwilę. Jedyne, co otrzymał to pytający wzrok dziewczyny - Dlategoż, że tylko w ten sposób jesteśmy w stanie zapanować nad chaosem. Prawo nie jest jakimś bzdurnym wymysłem pijaczyny znad Srebrnego Jeziora. Prawo jest potrzebne. Pozwala nam odróżnić cywilizację od zielonych hord, z którymi zmagają się na północy - wytłumaczył belfersko z uprzejmością w żadnym stopniu nie tracąc cierpliwości.
- Panie Whiplash... - ciągnęła po raz n-ty - Dwa tygodnie temu urodziła mu się córka. Cóż ważniejsze podczas wojny jest jak nie narodziny dziecka? Nie proszę o zmianę wszystkich zasad, ani o zmianę jakiejkolwiek zasady. Proszę jedynie o wyjątek... Właśnie z uwagi na ten niezwykle ważny moment.
- Panno Franko, prosi mnie pani, abym zrezygnował z własnego doświadczenia. Własny interes prowadził w sposób nieprofesjonalny. Niestety nie mogę tego dla pani zrobić i zgodzić się na to, o co pani prosi. Jeśli Eric podpisał kontrakt, potwierdził i zgodził się na wszystkie kwestie, które zostały w nim zapisane. Również tę, którą pani, Panno Franko, ma szczere chęci uchylić - wyjaśnił.

Kapłanka nie odzywała się już. Kwadrans usilnych próśb i dyskusji nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Dowódca nie był typem człowieka, którego dało się ubłagać. Miał swoje żelazne zasady, których nie sposób było nagiąć. Jej wzrok opadł z całkowitym zrezygnowaniem. Mimo wszystko dalej stała naprzeciwko drewnianego stołu do ostatniej chwili walcząc o swoje idee. Starszy mężczyzna spoglądał nieustannie. W milczeniu minęło kolejnych parę chwil, w końcu Whiplash zabrał głos.
- Pani poświęcenie jest niezwykłe i widzę, że nasza rozmowa tak na prawdę nie skończy się nawet jeśli pani wyjdzie, panno Franko. Postawię więc sprawę inaczej... Tom Larsson podpisał ze mną umowę, w której zobowiązałem się zapewnić mu dziesięciu najemników. Zapłacił, więc jestem zobowiązany zapewnić mu dziesięciu najemników. Ani jednego mniej, gdyż byłoby ze stratą dla niego. Ani jednego więcej, gdyż byłoby ze stratą dla mnie. To są fakty, na których się opieram i nie mogę odstąpić od nich ani o krok, w żadną ze stron - zrobił chwilę przerwy - Czy teraz pani rozumie moje stanowisko?

Dziewczyna nie odpowiedziała, a całkowicie opuściła wzrok w swojej bezsilności. Opuściła również dłonie trzymające otwarty tubus z kontraktem. Pokiwała ze zrezygnowaniem parę razy głową i nie chcąc już zajmować Whiplasha, odwróciła się i skierowała do drzwi. Jej głowa była zajęta burzą myśli. Najważniejszą była ta, która dotyczyła słów jakie będzie musiała powiedzieć Ericowi po swojej przegranej. Właśnie ta zatrzymała kapłankę tuż przed drzwiami.
- Powiedział pan, że potrzebuje dziesiątki ludzi - przeburknęła pod nosem.
- Słucham?
- Ale w tym nie było słowa, że musi to być Eric - kontynuowała równie cicho.
- Dalej nie słyszę - odezwał się tym razem z nieco ściągniętymi brwiami.
- Pójdę zamiast Erica - zadeklarowała się ni z gruszki ni z pietruszki.
- Panno Franko, to już nie te czasy, w których mam słuch jak nietoperz - odparł niby żartem, niby serio nie mogąc wyciągnąć z niewyraźnej mowy niczego sensownego - Proszę albo mówić głośniej albo podejść bliżej.
- Ja pójdę zamiast Erica - odezwała się nieco pewniej wracając pod masywny stół dowódcy.
- Interesujące, w rzeczy samej... - odpowiedział pod nosem bardziej do siebie niż do dziewczyny. Po raz pierwszy na jego twarzy pojawiło się zamyślenie i analizowanie wypowiedzianych przez dziewczynę słów - W rzeczy samej, byłoby to rozwiązaniem spełniającym moje potrzeby jak i pani prośby, panno Franko. Proszę zatem powiedzieć, czym mogłaby pani przydać się w zamian za pana Erica?
- Jestem kapłanką Lathandera. Z północy, z Darrow. Tam wojna, więc tarcza i buzdygan mimochodem wpisane. Wśród najemników jest akolitka o imieniu Zoja. Razem z nią pod opactwem kleru zajmujemy się potrzebującymi i rannymi. Nawet ostatnio z pańskiej gildii - zaczęła opowiadać o sobie, choć nie było jej dane rozwinąć wszystkiego.
- Kler miejski? - dopytał jakby w upewnieniu własnych rozważań - Z kapłanką Ethel wiąże mnie umowa, w której na dzisiejszej wyprawie będzie obecna jedna z jej akolitek. Podczas ustaleń otrzymałem jasną informację, iż nie dysponuje wystarczającą ilością ludzi, by wesprzeć wyprawę bardziej, nawet za większą cenę. W moim interesie leży to, by utrzymywać z kapłanką Ethel dobre stosunki. Natomiast zgoda na dodatkową obecność pani, panno Franko, w wyprawie, przy niewiedzy kapłanki Ethel, byłaby bardzo nieprofesjonalna. Nie chciałbym również wspominać o rzeczach oczywistych takich jak konsekwencje dla pani, panno Franko, płynące z tak śmiałej samowolki - wytłumaczył robiąc chwilową przerwę - Niestety więc... Nie mam możliwości pomóc w spełnieniu pani oczekiwań. Radziłbym więc, udać się do pana Erica, oddać mu jego dokumenty, których nawet nie powinien przekazywać pani, oraz przypomnieć mu o stawieniu się w umówione miejsce.
Karczma "Złoty Róg", Futenberg
12 Tarsakh, Rok Orczej Wiosny
Przedpołudnie

W ten sposób znalazła się przy stole w sali głównej karczmy. W miejscu, które ostatnie mogło przynieść ewentualne rozwiązania. Do zbiórki było jeszcze trochę czasu. W głowie wisiało uczucie porażki i słowa, jakie miała by na ustach wracając do domostwa Erica i Estery. Myśli te męczyły ją i nie dawały spokoju. Po prostu nie mogła wrócić do niego i powiedzieć "Jednak nie udało mi się zająć rzeczami mało istotnymi... Weź swoje rzeczy i udaj się do Złotego Rogu... Jesteś tam potrzebny...".

Nie... Nie... Nie... Nie...

Tak nie wyglądało zajęcie się maleństwem i jego młodymi rodzicami. Pozwalając na wyjście ojca z domu narażała ich wszystkich. To nie miało nic wspólnego z opieką. Nie było takiej możliwości, żeby wrócić do nich.
W głowie było za dużo rzeczy na raz. Minuty mijały a walka na myśli za i przeciw przeciągała się. Czas powoli zbliżał się do wyznaczonego spotkania. Zorientowała się w tym, gdy ilość schodzących się w jedno miejsce osób stawała się mało przypadkowa. Następnie zdała sobie sprawę z tego, że klamka zapadła. Właśnie przez przypadek stała się nielegalną najemniczką, złodziejką dokumentów prawnych, kapłanką praktykującą samowolkę i mającą w poważaniu swoich formalnych, czy nie formalnych przełożonych.
Było za późno na ucieczkę, czy zmianę planów. W takiej sytuacji jedyną możliwą reakcją był uśmiech. Z chwili na chwilę coraz bardziej nerwowy, jednak mimo wszystko, uśmiech.
 

Ostatnio edytowane przez Proxy : 10-04-2015 o 19:17.
Proxy jest offline