Troje poranionych w nocnej potyczce towarzyszy wolno ruszyło ku wiosce, cały czas mając baczenie na miejsce, w którym zniknęli mutanci. Po przekroczeniu strumyka znaleźli się we wsi. Powitał ich jazgot kilku psów, które niczym strzały wyleciały z obejść. Zaraz za szczekającą zwierzyną pojawiły się zaciekawione głowy mieszkańców. Pierwsza zapytana o zielarza lub znachora osoba – kilkuletni, ryży chłopak – uciekł z wrzaskiem, który zaalarmował jego rodzica. Wielki niczym niedźwiedź mężczyzna wychynął z chaty i opiekuńczym gestem zagarnął potomka za siebie. W muskularnym łapsku dzierżył sękaty drąg, jakby stworzony do rozłupywania czaszek. Chwilę trwało nim wyjaśnili wielkoludowi, że nie chcą porwać mu syna a szukają znachora. Wieśniak skierował ich do jednego z stojących z tyłu domów, do Edhildy.
Niewielki domek mógłby zostać uznany za opuszczony, gdyby nie unosząca się z przekrzywionego komina smuga dymu. Płot już dawno przegnił i rozpadł się. Po psie zostały resztki budy i pordzewiały kawałek łańcucha. Ogródek zarósł chwastami na wysokość dorosłego mężczyzny. Zapadnięty dach i podparte kołkami ściany aż prosiły się o jakikolwiek remont.
-
Wejść – zabrzmiało ze środka, a głos przypominał krakanie chorej na zapalenie krtani, zachrypniętej wrony. Wnętrze, ciemne i zadymione śmierdziało stęchlizną. Wszędzie pełno było kurzu i pajęczyn. Obok nóg Oswalda przemknęły dwa wielkie szczury. Właścicielka ruiny siedziała w kącie, w bujanym fotelu. Odziana w łachmany w bliżej nieokreślonym kolorze, na których łata naszyta była na łatę, miała co najmniej sto lat. Była siwiuteńka i pomarszczona niczym suszona śliwka. Jedno z jej oczu pokrywało bielmo, drugie błyszczało w świetle paleniska niezdrowym blaskiem. Wizerunku wiedźmy dopełniał długi nos z obowiązkową brodawką.
-
To będzie was kosztowało, cukiereczki – wychrypiała, wykazując się niebywałą przenikliwością i zaśmiała się, odsłaniając jednego, czarnego i przegniłego zęba. –
Fanty na stół – wskazała pokrzywionym przez artretyzm paluchem blat zawalonego glinianymi naczyniami stołu. Spomiędzy nich wystawała głowa wyliniałego, starego kocura, który dystyngowanie podniósł się i zeskoczył na ziemię, niemal rozpłaszczając się na podłodze, gdy źle ocenił wysokość.
-
Bardzo mnie cieszy wasza wola współpracy – odpowiedział hrabia i zabrzmiało to bardzo złowieszczo. Bezwiednie potarł zranioną dłoń, ziewnął i zaczął wyjaśniać. –
Cztery dni minęły od kradzieży. Złodziei było dwóch, tak donieśli mi moi poddani. Jeden starszy, nie więcej niż pięćdziesiąt lat miał, siwowłosy i siwobrody. Drugi, jego pomocnik chyba, syn może. Około dwudziestu wiosen przeżył, blondyn, po akcencie można by sądzić, że z zachodniego Nordlandu. Zjawili się wieczorem, nie wiadomo skąd nadeszli. O nocleg prosili, więc bogobojni mieszkańcy Ludenhoffu ich przyjęli. Nocą dżdżystą i mglistą do dworu się włamali, kiedy służba mocno spała. W piwnicy do skrzyni się dostali i zabrali dwie sakwy z pieniędzmi. Oceniam, że było w nich koło stu złotych koron. Ukradli też kilka złotych i srebrnych bransolet, dwie srebrne patery, złocony, wysadzany topazami kielich i to, na czym najbardziej mi zależy – diadem mej pra-pra-babki. To prosta, acz kunsztowna opaska ze złota, grawerowana w zawiłe, geometryczne wzory. Zdobią ja dwa kamienie. Nad lewą skronią zielony szmaragd, a nad prawą czerwony rubin.
-
Rankiem złodzieje odeszli, dziękując za gościnę i płacąc za nią moim złotem – twarz hrabiego przyozdobił grymas. –
Kierowali się na północ, ku wybrzeżu.