Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-04-2015, 12:07   #81
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
VANNESSA BILINGSLEY, AMY S. LITTLE

Uzupełniły zapas tytoniu, na który tak nalegała Amy, spacerując samotnie ciemnymi ulicami Londynu, aż do deptaka, przy którym nadal działało kilka sklepików z artykułami pierwszej potrzeby: tytoniem, alkoholem i prezerwatywami.

Potem wróciły na miejsce spotkania. Na bulwar.

Czas mijał powoli. Nad Rewirem, na drugim brzegu Tamizy, ujrzały w pewnym momencie potężny rozbłysk światła, a wyczulone zmysły Vannessy odebrały coś niepokojąco silnego z tamtego miejsca. Na szczęście rozdzielała ich ciemna, szeroka rzeka, która dla wielu Martwych była naturalną barierą i przekraczać ją mogli jedynie po mostach.

Mijały kolejne minuty. W zupełnej ciszy i spokoju. Czas zdawał się płynąć w jakimś zwolnionym, ślimaczym tempie.

Znany już świst poprzedził pojawienie się Holinswortha. Równo po godzinie. Jakby odmierzał czas szwajcarskim zegarkiem. Pojawił się kilka kroków od nich, jakby nigdy nic. Surowy. Wręcz zimny, albo tylko im taki się wydawał.

- Więc podjęłyście się tego? Zrozumiałyście, jak wielka odpowiedzialność spoczęła teraz na waszych barkach.

Milczały i zadrżały. Chciały móc to sobie wytłumaczyć tym, że znad rzeki powiała w ich stronę wilgotna, zimna bryza, lecz powodem ich drżenia była moc, jaką podświadomie wyczuwały w głosie tego … stworzenia. Tego … anioła.

Apollyn przyglądał się im uważnie. Jak sędzia i kat. Vannessa, pracując w Ministerstwie Regulacji miała już do czynienia z wieloma potworami, ale żadne z nich nie miało tak zimnego, przenikliwego, nieludzkiego spojrzenia. Podobnie Amy spotkała już wielu drani i zabójców w swej pracy, lecz te oczy … były wyjątkowo nieludzkie. Zdolne zgładzić kilkunastomilionowe miasto i jego mieszkańców. W imieniu jakiejś wyższej, z perspektywy ich właściciela, sprawy.

Zadrżały ponownie.

- Teraz powiem wam, od czego powinniście zacząć.

Anioł uśmiechnął się kącikiem ust.

- Musicie zrobić to obie, ze względu na to, że Vannessa jest ściganym przez prawo zbiegiem, a ty pracujesz dla organizacji, za którą skrył się mój prawdziwy wróg i ten, który pragnie zwycięstwa i zagłady całej ludzkości za wszelką cenę. Pojedziecie rano do Stonehenge. Razem. Przy tym zabytkowym, tajemniczym miejscu kordon utrzymuje kilku zaufanych ludzi. To członkowie starożytnego Zakonu Leopolda. Kiedy was zatrzymają powiedzcie im, że ja was przysłałem. Holinsworth oczywiście. A potem dodajcie Krew Odkupiciela. Powinni odpowiedzieć wam słowami Krew Pomazańca, jeżeli tego nie zrobią, zabijcie ich lub uciekajcie. Na miejscu odszukajcie Jenkinsa lub Windsora. To moi pomocnicy. Powiedzcie im, że to ja was przysłałem. Wiedzą o mojej prawdziwej naturze, więc zaakceptują waszą pomoc.

- Miałyśmy ocalić Londyn – przypomniała Amy. – Dałeś nam siedemdziesiąt dwie godziny. Pamiętasz?

- To, co dzieje się w Stonehenge jest ściśle skorelowane z tym, co dzieję się w Londynie. Pomiędzy starożytnymi kamieniami otwiera się przejście. Jeżeli moje przypuszczenia są słuszne, przejdę przez nie pradawne, zapomniane istoty. W każdej ludzkiej religii byli tacy, którzy zostali pokonani przez nowe panteony. Giganci w mitologii wikingów. Tytani w mitologii greckiej. W tutejszej mitologii tymi pokonanymi byli fomorianie. W nauczaniu chrześcijan tymi pierwszymi zdrajcami byli upadli aniołowie. Ja nazywam ich Zapomnianymi. I oni wracają. Między innymi dzięki twojemu zaangażowaniu Vannesso Bilingsley.

- Jak to?

- Uzurpacja. Odrzucenie brzemienia mocy. Ta odrzucona magia powracała do nich.

Vennessa pokręciła głową. Nie wierzyła w te słowa. Wiedziała, że to, co zrobiła wtedy, prawie rok temu, było rozsądnym wyborem. I żadne słowa, nawet wypowiedziane ustami boskiego posłańca, nie mogły zmienić jej przekonania.

- Dołączcie do Jenkinsa i Windsora przy kręgu. Pomóżcie im z tym, co ma nadejść. Dopiero po tym zacznę odliczanie dla Londynu. Ale po tym, co może wydarzyć się w Stonehenge może się okazać, że zyskacie więcej czasu i nowych sojuszników.

Spojrzał na Vannessę.

- Ten, którego szukasz i pragniesz znaleźć nie żyje. Został zamordowany tej nocy w miejscu, które ministerstwo nazywało Komorą. Chciano wyciągnąć z niego wszystko, co wiedział na twój temat, Vannesso. Nie powiedział nic. Jeżeli jednak dobrze się spiszesz i markiz piekieł zostanie pokonany, wszelkie uwięzione przez niego dusze, wszystkie ofiary złożone dla niego przez nieświadomych nawet tego faktu agentów Biura, zostaną uwolnione z piekielnych łańcuchów. A wtedy, w niestabilnej sytuacji końca świata, wiele może się wydarzyć, orędowniczko. Obiecuję ci, że jeżeli Andrealfus zostanie pokonany, wiele rzeczy zmieni się na lepsze. Warto o to walczyć. I warto stać u mego boku, w jednym szeregu z tymi, których wybrałem.
Uniósł rękę dłonią w ich stronę.

- Niedaleko stąd jest hotel. Nazywa się „Grand”. Macie tam opłacone dwa pokoje na dzisiejszą noc. Rano pojedziecie do Stonehenge. Zatankowany samochód będzie czekał na was na hotelowym parkingu na stanowisku dwunastym. Kluczyki będą pod siedzeniem kierowcy. Spotkamy się na miejscu.

Nim zdążyły o cokolwiek zapytać rozległ się znany im furkot i skrzydlaty posłaniec niebios zniknął zostawiając je sam, nad ciemną Tamizą. Zmęczone i oszołomione.

EMMA HARCOURT

Emma próbowała dodzwonić się do Towarzystwa, ale telefon odbierał tylko pomocnik Greya, który nie potrafił powiedzieć nic więcej: ani, gdzie jest, ani kiedy wróci.

Morris spał w najlepsze, pochrapując gdzieś tam, niedaleko, a świadomość tego, że znajduje się z nieznanym sobie człowiekiem w jednym miejscu, dobijała Emmę. A co będzie, jeżeli coś opęta ojczulka w nocy, albo umrze, albo …

Rozmyślania przerwał jej dźwięk otwieranych drzwi.

Ukryła się w cieniu z jednym ze swoich ostrzy. Zmysł śmierci milczał.

- To tylko ja, Emma – usłyszała znajomy głos Fincha O’Hary.

Znał ją na tyle, by domyślać się, że czai się gdzieś w cieniach gotowa poderżnąć mu gardło.

Usłyszała jego kroki. Pierwszy raz widziała go zmęczonego. Wyglądał jak żywy trup.

Skierował się na dół, do baru, bez słowa, nie patrząc na nią. Usłyszała, że nalewa sobie czegoś do szklanki pobrzękując nią cicho.

- Zejdź na chwilę na dół. Mam ci coś ważnego do powiedzenia.

Zeszła. Siedział przy barze wpatrując się na wchodzącą Emmę z powagą na postarzałej przedwcześnie twarzy.

- Topper zginął. Jeden kieliszek za niego?

Nie odmówiła.

Wypili w milczeniu.

- Wiem, że nie lubisz spać, gdy obok są inni. Na drugim piętrze tego budynku masz moją kryjówkę. Nikt, poza mną, o niej nie wie. Jest doskonale zabezpieczona. Mieszkanie numer jedenaście. Spadaj już.

Położył kluczyki na stole.

- Za trzy godziny przyjedzie po nas Horror. Mamy pojechać poza Londyn. Pomóc Zakonowi Leopolda w jakiejś sprawie przy Stonehenge. Nie cierpię ich. Tych z Zakonu. Nie cierpię ich szefa. W jakiś sposób ten cały Holinsworth działa na mnie, jak płachta na byka. Mniej więcej, jak ja na ciebie, Emma.

Rozumiała co czuje. Ona, co prawda nie miała przyjemności spotkać komandora zakonu, którego celem było zbieranie informacji o martwych i obserwacja ich mocy. Tajne bractw, które kiedyś, pod nieco inną nazwą, polowało na wampiry i wilkołaki, gdy świat jeszcze nie miał możliwości poznać ich bliżej, tak jak po Fenomenie Noworocznym. Kultyści i fanatycy religijni – nieprzyjemna mieszanka. Nie przepadała za nią. Nikt z Towarzystwa nie przepadał.

Finch nalał sobie drugą, niedużą porcję alkoholu i przez chwile bawił się zawartością szklaneczki, okręcając ją tak, by przelewała się po wewnętrznych ściankach naczynka. Potem spojrzał na Emmę.

- Idź już. Grey chce cię jutro mieć możliwie wypoczętą i w pełni sił. Złożysz mu raport o Kantyku w dzień. Założył, że i tak dopiero nocą będzie można podjąć jakieś działania w sprawie barona.

Głos Fincha był ciężki, zmęczony. Posłuchała jego prośby. Padała na twarz ze zmęczenia.

Mieszkanie faktycznie było dobrze zabezpieczone. Małe, nie oferowało wielu kryjówek, ale dało się je zamknąć od środka na kilkanaście zamków i rygli co – od biedy – zaspokoiło jej potrzebę bezpieczeństwa.

NATHAN SCOTT

Poszedł spać, zaraz po tym, jak zrobił to Horror.

Rano to właśnie małomówny mężczyzna z kamienną twarzą obudził Scotta.

- Zrobiłem nam jajecznicę. Ogromną porcję.

Za oknem jeszcze było ciemno.

- Zjedz i jedziemy. Mamy sprawę do załatwienia po drodze.

- Przysięga?

- Też.

Jajecznicę spałaszowali w tempie wygłodzonej watahy zdziczałych psów wyżerającej michę. Potem wsiedli do samochodu- minibusa na 8 osób. Horror za kółko.

- Siądź do tyłu. Nie rzucaj się w oczy. Będziemy musieli jechać poza miasto gdzie Biuro pewnie ma punkty obserwacyjne.

- Jasne. – Zrobił tak, jak polecił mu Horror.

Zauważył, że w Towarzystwie było trochę jak w wojsku. Dostajesz rozkaz lub polecenie i każdy zakłada, ze je wykonasz. Co nawet mu pasowało.

Ruszyli przez jeszcze ciemne ulice Londynu.

EMMA HARCOURT, MORRIS LEAF

Morrisa obudził Finch O’Hara. Dość gwałtownie i hałaśliwie.

- Jak głowa?

Bolała. Morris nie odpowiedział.

- Na dole, w barku masz dwie aspiryny, wodę i jakieś tosty. Za pół godziny masz być gotowy do drogi. Spotkasz się z naszym szefem. Idę postawić na nogi Emmę.

Leaf pokiwał głową, powoli wracając do świata żywych i bólu głowy.

* * *

Emmę obudziło pukanie do drzwi.

- To ja. Finch – usłyszała stłumiony przez wzmocnione drzwi głos. – Zejdź do nas za pół godziny. Będziemy jechać.

Emma wahała się przez chwilę. Czuła, że dzieje się coś ważnego. I to ją niepokoiło. Czyżby miała rację, że Towarzystwo i Andrealfus … Nie. To raczej nie było to. Chociaż wykluczyć tego nie mogła.

Zeszła na dół. Mocno zmęczona i marząca o śnie i kubku mocnej, czarnej kawy. To drugie marzenie udało się zaspokoić szybko.

Na dole, poza Leafem i Finchem, jak się okazało, była już Kopaczka. W swoim "stroju bojowym".

- Zaraz zjawi się Horror.

Zaspanemu i zapatrzonemu w rudowłosą kobietę morrisowi chwilę zajęło poskładanie do kupy faktów, że mówią o człowieku.

- Skąd ten pośpiech? – zaciekawiła się Emma.

- Coś dzieje się w Stonehenge. – Wyjaśniła Alicja Voorda zwana też Kopaczką. - Jakaś wyrwa. Zakon Leopolda rozsiadł się na kamieniach, jak kwoka na jajach. Mamy im pomóc ogarnąć ten burdel.

- Co to za szczelina?

- Nie mam zielonego pojęcia. Dlatego szef wysyła nas.

- I jego – Finch odzyskał już swój „pazur” wskazując palcem zaspanego i skacowanego Morrisa Leafa.

- Ej. – To było wszystko, co udało się wydukać ojczulkowi.

Po kilku minutach, kilku tostach i kilku porcjach kofeiny ktoś zapukał do drzwi. Ustalonym kodem.

- Dobra, dziewczynki, zawijamy się – powiedział Finch poklepując jednocześnie Morrisa po ramieniu.

Wyszli na zewnątrz, gdzie czekał na nich biały minbus pasażerski.
Przed drzwiami stał Horror.

W milczeniu wsiedli do środka. Emma i Morris tak zaspani, że dopiero kiedy ruszyli, zorientowali się, że ktoś jeszcze siedzi w środku.

EMMA HARCOURT, MORRIS LEAF, NATHAN SCOTT

Podjechali z Horrorem pod jakiś budynek niemal w ścisłym centrum Londynu. Potem kierowca wyskoczył, nie gasząc silnika i w drzwiach pojawił się korowód postaci. W tym jedna bardzo dobrze znana Nathanowi.

Emma. Emma Harcourt.

Wsiedli do środka. Koło Nathana usiadł szczupły, brodaty mężczyzna.

- Siemanko – rzucił. – Jestem Finch. Nie budź mnie, aż dojedziemy na miejsce.
- Nathan. – przedstawił się Scott.

Emma poznała ten głos. Odwróciła się gwałtownie widząc Nathana Scotta. Zmienionego tak, jak po uzurpacji.


DUNCAN SINCLAIR


Przypieczętowali pakt. Uścisk ręki Zapomnianego był niczym imadło.

- Coś ty uczynił – pisnął Rączka w zwierzęcym wyrazie autentycznego przerażenia. – Nie mogłeś decydować za nas wszystkich.

- Zawsze ktoś decyduje za nas wszystkich, Rączka – mężczyzna w masce, Renegat, zwrócił się w stronę przewodnika. – Teraz uciekaj. Opowiedz o tym innym. Niech wiedzą. Niech się zaczną bać.

Rączka pisnął, jak szczur, ale ni uciekł.

Nac już na niego nie patrzył. Pochylił się nad konającą Lunnaviel i położył jej potężną dłoń na czole.

Rączka pisnął ponownie i skoczył na olbrzyma z nożem w ręku.

Nac był szybszy niż rączka. Szybszy, niż Duncan. Szybszy, niż myśl. Nie odrywając prawej dłoni od Lunnaviel, lewą złapał przewodnika za głowę i ścisnął, zmieniając ją w rozbryzg krwi, kości i mózgu. Odrzucił trupa w bok, jak zgniecionego robaka. Maska skierował się na Duncana, który zamarł w pół ruchu.

Nac był potwornie szybki. Poza jego ligą. Mimo Uzurpacji. Nie tu i nie teraz.

- Sam wybrał tą ścieżkę. Naprawdę nie chciałem go zabijać.

Tak. Na pewno. - pomyślał Duncan.

Postura, ciało i wszystko w tym Renegacie wskazywało, że było wręcz odwrotnie. Lubił walkę i towarzyszącą jej śmierć.

Lunnaviel zakaszlała.

- Szybko. Wnieś ją w portal!

Duncanowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Podniósł ciało elfki i rzucił się z nim na rękach prosto w wirujący lej pomiędzy wymiarami.

* * *

Pamiętał ból.

Pamiętał oślepiającą jasność i żar niemal spopielający go na węgiel.

Pamiętał … tylko tyle.

Otworzył oczy i zorientował się, że leży na trawie. Wilgotnej, chłodnej, pachnącej rosą trawie.

Obok niego leżała Lunnaviel. Kaszlała głośno.

Ujrzał światła latarek. Usłyszał podniesione głosy mówiące coś po angielsku.
Lunnaviel usiadła z trudem i zawołała go po imieniu. Spojrzał na nią. Lunnaviel była cała i zdrowa, ale jej brzuch … jej brzuch wyglądał, jakby za chwilę miała urodzić.

- Co się dzieje? Gdzie jesteśmy? – wyglądała na równie zdezorientowaną, co i on.

Jęknęła z bólu.

- Duncael. Ja chyba… ja chyba zaraz urodzę!

Świtało. Dzięki temu ujrzał, że znajduje się w centrum kamiennego kręgu, które znał chyba każdy mieszkaniec Wielkiej Brytanii. To było Stonehenge. Ze wszystkich stron otaczali go policjanci w taktycznym, bojowym osprzęcie, z karabinami w rekach.

Za plecami Duncan ujrzał rozdarcie wielkości człowieka. Pulsującą błękitnawym ogniem szczelinę prowadzącą zapewne tam, skąd przybył.

Snopy świateł zatrzymały się na nich. Podobnie jak punkciki celowników laserowych.

- Nie ruszajcie się! Ręce na widoku!

Nie żartowali. Duncan czuł to. Byli przerażeni ich nagłym pojawieniem się. Przerażeni jego wyglądem. A przerażeni, uzbrojeni ludzie mogli zrobić wiele głupot.

- Kim jesteście?!

Przed policjantów wyszedł mężczyzna w cywilnej kurtce, okularach i robionym na drutach szaro- zielonym szaliku.

Lunnaviel znów jęknęła przeciągle.

- Ta demonica chyba zaraz urodzi! Czy mam ją zabić, panie Jenkins? - zapytał któryś z policjantów mierząc w głowę ciężarnej elfki.

- Nikogo jeszcze nie likwidujemy - rozkazał mężczyzna w szaliku, nazwany Jenkinsem. najwyraźniej on tutaj rządził.

Duncanowi nie spodobał się głos Jenkinsa i sposób, w jaki patrzył na niego. Nie znosił fanatyków, a najwyraźniej miał właśnie do czynienia z jednym z nich.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 12-04-2015 o 12:56.
Armiel jest offline