Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-04-2015, 14:04   #12
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
PROLOG: Sprzysiężenie losu

Feylan Dandradin, Treal Naralthir

Czy potrafili znaleźć wytłumaczenie na to, co się wokół nich działo? Czy to był nieprzyjazny im, szalony duch, czy może była to sprawka jakiegoś maga, który z nieznanych powodów postanowił męczyć tę dwójkę wędrowców?
A może znanych?

Las szumiał wokół nich, melodią liści targanych lodowatymi podmuchami, pomrukiwaniem traw, pieśnią wiatru. Wszystko wokół nich zdawało się nucić rytm jakiejś melodii, której ani Treal, ani Feylan nie znali, jednak ta melodia, ta melodia nie sprawiała, że czuli się błogo roznoszącymi się po lesie dźwiękami. Odczuwali nienazwany niepokój i obawę, która nie miała swojego jasnego źródła.
Las szeptał, las podśpiewywał, ale w tym wszystkim brakowało jakiejkolwiek aktywności zwierząt Cormanthoru; Cormanthor mimo, że wyśpiewywał słowa, których nie rozumieli, jakby swoim występem powodował, że nocni mieszkańcy tego lasu truchleli i zawstydzeni uciekali ku swoim kryjówkom.
Treal i Feylan byli przekonani, że słyszą słowa, ale nie mogli ich zrozumieć, a te słowa zdawały się nie należeć do świata, jaki znali.

Znajdowali się w pobliżu ziem Semberholme, ale szybko zorientowali się, iż zabłądzili, a co najgorsze nie mogli znaleźć drogi powrotnej. Mapa była bezużyteczna, a kiedy postanowili spróbować wrócić po swoich śladach do ruin, przy których się spotkali okazało się to… niemożliwe. Niezależnie jak szli nie mogli znaleźć własnych śladów, a szybko zorientowali się, że nawet wracając nie natrafiają na znane im miejsce, w którym już byli.
A pieśń lasu niestrudzenie trwała niepomna na jakiekolwiek słowa wypowiedziane na głos.
Wciąż jednak mieli nadzieję, a przecież nadzieja jest najważniejsza. Musiało być jakiejś wyjście z tej plątaniny, w której trwali zagubieni. Kiedyś to się przecież skończy, jak i skończy się ta pieśń i ten lodowaty wiatr, znajdą wyjście. Inaczej być nie może. To szaleństwo musi dobiec kresu, jakiekolwiek miało źródło, czymkolwiek zostało spowodowane. Oni zawinili? W jakiś sposób urazili ducha, maga? Obaj czy… któryś konkretnie, a ten drugi był jedynie przypadkową ofiarą tej… kary?
Wtedy rozległo się huczenie sowy; huczenie przerwane nagle i wręcz okrutnie w pół tonu, jakby cięciem ostrza.

Nie odezwała się już żadna inna sowa.

~~~~~~

Treal trochę już zmęczony kroczył przed siebie, co pewien czas spoglądając na Aprillę, którą w pewnym momencie posadził na swoim ramieniu, aby nie przemęczać zbytnio towarzyszki tą wędrówką. Był zaniepokojony dodatkowo o nią, jako że łasiczka wyglądała na bardzo wyczerpaną, wręcz chorą, a chora nie była, jeszcze kiedy obozowali i zaczęli opuszczać polanę. Jedno spojrzenie wystarczyło, aby określić, że jest ona po prostu przerażona i zdezorientowana, a przy jej panu trzyma ją tylko ich magiczna więź i przywiązanie. Niemniej, jak i inne zwierzęta tego lasu, tak i Aprilla nie śmiała wydać z siebie najmniejszego dźwięku, jak i zachowywała milczenie, kiedy Treal się do niej zwracał.
Elf podniósł wzrok na Felyana, aby zobaczyć, jak ten znika za drzewami. Przyspieszył kroku, nie chcąc na długo tracić swojego towarzysza z widoku, jednak kiedy i sam zniknął za tymi drzewami, nie zobaczył nigdzie elfa. Zupełnie jakby go tam nigdy nie było, zupełnie jakby…
...celowo go opuścił…?
Co w sumie Treal o nim wiedział? Prawie nic, z tym, że na powitanie wyszedł do niego z bronią i wyraźnie był nieufny w stopniu, który wydał się słonecznemu elfowi bardzo dziwny, ale czemu chciałby on go porzucić w Cormanthorze? Zostawić samego przeciw temu wszystkiemu?
Lodowaty podmuch wbił mroźne igły w skórę elfa.

Do uszu Treala dobiegło gwizdanie, a kiedy zwrócił spojrzenie w tamtą stronę zobaczył kawałek od siebie wpierw czerwień oczu wpatrzonych w niego z rozbawieniem, później zaś sylwetkę drowa, którego miał już nigdy nie spotkać...

~~~~~~

Feylan miał wrażenie, że tak jak dochodzi ze wszystkich stron ten śpiew lasu, tak są oni ze wszystkich stron okrążeni, a przeciwnik tylko czeka na ich moment słabości. Nie widział jednak nikogo, nie słyszał nic prócz kroczącego za nim Treala i tej pieśni, która nie odstępowała ich na krok i nie dawała ich uszom zapomnieć o sobie nawet na chwilę.
Niepokój nie opuszczał Feylana powodowany nie tylko poczuciem, że są okrążeni, ale także tym uczuciem, którego źródła nie mógł określić ani go zidentyfikować. Jakby to był strach przed nieznanym, przed którym nie sposób się obronić, którego się nie widzi, jakie nie ma formy, a zamiarów i powodów określić nie można. Jak z czymś takim walczyć? Czy trzeba walczyć w ogóle, czy wystarczy się po prostu wydostać z tego zmiennokształtnego labiryntu zieleni? Czy się ukrywać, przeczekać do światu, który wymaże cały niepokój i przegoni niebezpieczeństwo promieniami poranka?
A jeżeli słońce nigdy nie wstanie?
Księżyc natomiast, pomyślał Feylan, księżyc wydawał się być nieczuły na ich kłopoty, zupełnie jakby z całkowitym spokojem i brakiem zainteresowania oddawać dwóch Tel’Quessir w objęcia niebezpieczeństwa, a może nawet i… śmierci. Na pożarcie obłędnym siłom, za nic mając sobie ich błagania.
Feylan otrząsnąwszy się ze swoich myśli zrozumiał, że pozostawił kawałek za sobą Treala i musiał mu zniknąć z oczu za drzewami, więc odwrócił się, zrobił kilka kroków, aby dostrzec słonecznego elfa , jednak nie było tam nikogo. Czy przegapił moment, skupiony na swoich myślach, kiedy elf się oddalił? Nie, to niemożliwe, nie był aż tak rozproszony, przecież on zawsze był czujny! A jednak, a jednak, Treal go… zostawił? Czy pomimo wszystko Feylan miał rację, jego przypuszczenia były słuszne? Czy Treal go… zdradził?
I niewiadome było co planował…

Feylan odwrócił się ponownie w stronę, w którą chciał iść. Nie miał planu, nie wiedział czy podróżował z wrogiem, czy z przyjacielem. Szukać go czy może ustawić się na pozycji obronnej? Uniósł głowę i zobaczył jak światło księżyca lawirując pomiędzy liśćmi drzew pada łaskawie na jeden punkt oświetlając go czule, oświetlając stojącą w tamtym miejscu osobę.
Opalonego elfa o rudych włosach odzianego w lekką zbroję, z przytroczoną do pasa tubą na zwoje i małą sakiewkę.





Ellethiel Davar, Thorendil

Sposób, w jaki Ellethiel przedostał się z Thorendilem z okolicy grobowca do tego nieznanego pół elfowi miejsca był dla młodego Davara… fascynującym doświadczeniem. Nigdy wcześniej nie przeżył czegoś, co można było przyrównać do podróży poprzez dąb. Było to dla niego fascynujące, ale bardziej fascynujący dla pół elfa musiał być sam druid. W końcu najwyraźniej spotkał nowego towarzysza, może nawet przyjaciela! Prawdopodobnie i tak odnajdzie w końcu swoich poprzednich kompanów i wszystko sobie wyjaśnią, ale to nie zmieni faktu, że od tego momentu posiadał kolejnego towarzysza… a przynajmniej tak mógł sądzić.
Życie w końcu było piękne i pozbawione trosk, prawda?
Zrozumienie tego, co się stało w grobowcu najwyraźniej przerastało pojmowanie tego dziecinnego pół elfa… przynajmniej na razie. W końcu owo życie, które jawiło mu się takim doskonałym, a świat miejscem pozbawionym problemów, zapewne prędzej czy później upomni się o swoje i przypomni o swoich prawach, które mogło uczynić lekcję dla Ellethiela bardzo gorzką i bolesną, o ile nie wręcz śmiertelną w skutkach. Pytanie brzmiało tylko, jak szybko ta młoda dusza zrozumie to, czego świat zechce ją nauczyć i cy zrobi to na tyle szybko, aby mieć szansę na przetrwanie w rzeczywistości, która wcale nie była cukierkowa.
Czy ta naiwność ma swoje granice?

~~~~~~

Dla Thorendila natomiast przeniesienie się do swojej wioski nie było niczym niezwykłym. Niezwykłym za to był ten chorobliwie naiwny pół elf, którego postrzeganie świata nijak się miało do tego, co tak naprawdę czaiło się na każdego z nich. Thorendil był przynajmniej doświadczony, ale Ellethiel? Czy ten dzieciak w ogóle wiedział na co się rzucił? Przeszukać samemu Cormanthor? To przecież zadanie dla szaleńca… a może i ten pół elf był niespełna rozumu? Jaka nie byłaby prawda, druid zabrał go ze sobą.
Z nadzieją, że coś zdoła mu przetłumaczyć czy ochronić go przez największymi objawami jego dziecięcej głupoty? Nawet jeśli miał takie zamiary, to przecież nie mógł go chronić w nieskończoność, a szanse, iż zdoła cokolwiek w tej młodej głowie zaszczepić były… jakie?
Można się obawiać, że przerażająco niskie, ale w końcu los potrafi zmienić najsilniejszych w słabeuszy, a naiwnych w nieufnych. Był przecież surowym nauczycielem, który zdawał się mieć sadystyczne skłonności i zacierać ręce na możliwość szkody swoich podopiecznych, ale jednocześnie zdawał się być poprzez ową surowość szczególnie skuteczny.

~~~~~~

Pierwsze czym zostały zaatakowane oczy obydwojga po dotarciu na miejsce, była wszechobecna mgła. Sprawiała, że nie byli w stanie dostrzec niczego, co było dalej niż na metr przed nimi. Nawet bystre oczy Ellethiela czy Thorendila nie mogły przejrzeć tej mlecznej zasłony, która oplotła ich i całe otoczenie. Nie widzieli żadnych świateł, ledwo mogli dostrzec poświatę Selune, a do tego żaden z nich nie słyszał nawet najmniejszego szmeru, jakiegokolwiek dowodu, że Cormanthor żyje. Zupełnie jakby wymazano każdy dźwięk, nawet szelest liści na wietrze, pozostawiając tylko tę ciszę, która tak okrutnie wdzierała się do uszu łaknących usłyszeć cokolwiek.
Cisza naznaczyła to miejsce.

Drugim doznaniem, jakie odczuli było zimno nocy, ale nie nocy wczesnej jesieni, a mrozu zimy. Widzieli swoje oddechy, jak uciekają w obłoczkach pary. Zimno kuło w odsłoniętą skórę, drażniło gardło, wdzierało się pod ubrania. Była to pogoda godna Mightalu, a nie końca Eleint.

Jednak to nie tylko pogoda i milczenie lasu napawało serca czymś nieokreślonym. Niepokojem? Strachem? Niepewnością? Na pewno jednak jak i Thorendil, jak i Ellethiel czuli coś, co jedynie można było określić poczuciem zagrożenia, ale źródła tego zagrożenia określić nie mogli. Czy ktoś się czaił w tej mgle? Jeżeli nawet, to jak mógł ich zauważyć w tym lotnym mleku ograniczającym nawet elfim zmysłom widoczność? Nie wiedzieli skąd może nadejść zagrożenie o ile jakiekolwiek miało nadejść, o ile jakiekolwiek się czaiło, a nie było tylko wymysłem ich umysłów.

Cormanthor spowity niesamowitą mgłą milczał, jakby w oczekiwaniu na coś, jakby w nienazwanym strachu; milczał, a to milczenie przywodziło na myśl koniec.

Jedynie śmierć mogła być tak cicha.
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 14-04-2015 o 14:34.
Zell jest offline