Grzmot słysząc rejwach, a i tak już przygnieciony normalnym miejskim zgiełkiem, wybiegł w kierunku zamieszania, nie mając na sobie wiele. Buty, przepaska biodrowa i zielone wlosy powoli porastajace łysy niegdyś czerep, stanowiły całe jego ubranie. Jednak nie było mu zimno dzięki magicznym butom. Biegł za krzykami i swądem spalenizny innym niż dym wydobywający się z kominów. Próbował na szybko zorientować się co dokładnie się wydarzyło, przy okazji wyrabiając na zakrętach. Burro zaś po rejwachu jaki zrobił w pokoju, zerwał z głowy szlafmycę, na piżamę zarzucił Agradową szubę i wybiegł przez drzwi. Tuż za nimi wyhamował na piętach i wrócił się do swoich klamotów po czym wyciągnął z samonośki największy swój kocioł i linę z hakiem. Pognał co sił za Grzmotem choć wielkolud już znikał za zakrętem. Zasapany dobiegł do niego kierując się na łunę i dysząc jak miech kowalski wcisnął mu w rękę linę z kotwiczką. Sam rozglądał się panicznie by nabrać z czegoś wody do kociołka. Szybko zorientował się, że śnieg jest lepszym pomysłem, jako że po ostatniej zamieci zalegał dosłownie wszędzie. - Cicho tam. Tu ludzie śpią... - warknął smacznie śpiący czarodziej słysząc hałasy z zewnątrz i obrócił się na drugi bok, szczelniej przykrywając ciało kocami. Wysiłki Burra podniosły go jednak do pionu. - Do Stu Haboobów, nie było lepszej pory na katastrofę!? - Czarodziej prawie nie zużył wczorajszych zaklęć więc sen był dla niego czystą regeneracją sił, nie przymusem zawodowym. Zostawiłby normalnie rwetes straży miejskiej, która ma za gaszenie pożarów płacone... ale Grzmot i halfing już wybiegli pomóc pogorzelcom i ratownikom. - Tibor, Mara, czekajcie - czarodziej już był przytomny - nie wybiegajmy jak wariaci, pamiętajcie że paru złodziei ma oko na nasze dobra. - Thog, zostań i przypilnuj proszę dobytku! - odezwał się Oestergaard, łapiąc na wszelki wypadek najpotrzebniejszy ekwipunek i zmierzając do drzwi wraz z rozbudzonym Ferengiem. - Zostanę z Thogiem - zdecydował Shando - Mam głównie ogniste zaklęcia, nic tam po mnie. A ogień to najstarsza złodziejska sztuczka pod słońcem na opróżnienie domów w mieście i łatwy rabunek. Przynajmniej na południu, bo tu sprawy mogą się mieć inaczej. Chyba że... - czarodziej zaniemówił przez chwilę i oczy otworzyły mu się szerzej. Ogień można zwalczać też ogniem! Wrzucił na siebie ciuchy, zabrał sprzęt i księgi, po czym pognał za resztą, mając nadzieję, że Thog wystarczy by odstraszyć rabusiów. Gdy wszyscy dobiegli do płonącego domu zobaczyli Arnulfa, który właśnie wygrzebywał się z zaspy. Co prawda nie wiedzieli czyje domostwo mają przed sobą, ale Var zobaczył w tłumie zanoszącą się płaczem siostrę van Dyce’a - jasny znak, że tajemniczy porywacze jednak nie odpuścili. Burro wraz z shanderczykami zaczął rzucać śnieg w płomienie; szybko jednak zorientował się, że ogień bynajmniej nie wygląda na naturalny - w końcu napatrzył się na ogniste zaklęcia Shanda przez ten czas aż nadto. Grzmot próbował dojrzeć cokolwiek przez płomienie, kiedy w końcu zdecydował się na może niezbyt mądry, ale zdecydowany ruch - zaszarżować ramieniem na spowite płomieniami drzwi. Zatrzymał się jednak, widząc ze Ignis opuszcza kogoś na linie; sięgnął do góry po człowieka, nawet za specjalnie nie podskakując, miał dość długie ręce, a ojciec Tibora w porównaniu do tobołów, z jakimi Var podróżował zazwyczaj, nie ważył nawet tak dużo. Mężczyzna osunął się ciężko na goliata, skąd zaraz wyciągnęły go drżące ręce żony i córek. Widząc to Innocenty również spróbował zejść po sznurze; ledwie po paru krokach zakręciło mu się w głowie z bólu i dymu - byłby spadł; na szczęście czuwający na dole Grzmot w porę chwycił go mocno. Ignis wrzasnął, gdy towarzysz mocno ścisnął jego poharatany wewnątrz brzuch. Przynajmniej jednak nic sobie nie połamał i nie spalił się na skwarek. Wśród tłumu zobaczył Burra, Tibora, Arnulfa i Shando, którzy również przybyli na pomoc.
__________________ Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości... |