Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-05-2015, 03:16   #94
Tyaestyra
 
Tyaestyra's Avatar
 
Reputacja: 1 Tyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputację
-I musimy się godnie zaprezentować, w końcu nobliwi szlachcice i ważne osobistości będą na nas patrzeć, a ty moja droga powinnaś poćwiczyć gamy, by zachwycić swą grą na klawesynie. Jeśli oczywiście nadarzy się okazja.- Antonina zapewne zamierzała zrobić wszystko, by się nadarzyła. Dla niej bal był polem bitwy i jak każdy generał już planowała posunięcia swoje i swych żołnierzy. A dokładnie jednego wojaka w osobie swego jasnowłosego aniołka.

-Miałabym grać na.. królewskim balu? -już samo to pytanie, własne przecież, brzmiało dla hrabianki co najmniej absurdalnie. Może i miała za sobą lata ćwiczeń, może i potrafiła swą grą obudzić zachwyt w sercach arystokratów, lecz.. mon Dieu, przecież że nie wśród szlachty otaczającej króla, lub w nim samym! Może i czas.. często podziwiała samą siebie za zwinność palców tańczących po klawiszach klawesynu, ale wizja bycia słuchaną przez samą śmietankę towarzyską Francji była po prostu przerażająca! Nie miała w sobie aż takiej śmiałości!

-To coś zupełnie innego, niż zabawianie gości Twojej przyjaciółki na tym jej nużącym spotkanku. Jestem przekonana, że Jego Wysokość ma na byle swoje skinienie istny tabun dworskich muzyków, gotowych zawsze i wszędzie dla niego zagrać na wszystkich instrumentach świata -wymruczała skupiając się marszczeniach sukni, które akurat teraz próbowała wygładzić dłonią. Zerknęła niepewnie na swą matkę, poszukując u niej potwierdzenia swych przypuszczeń -Tylko bym się ośmieszyła taką próbą popisania się, nie sądzisz?
-Och, nie bądź niedorzeczna kochanie… oczywiście, że nie będziesz grała dla króla.
- odparła Antonina z pobłażliwym uśmieszkiem. - Nie jesteśmy na tyle znane, ani poważane by choćby zbliżyć się do królewskich ministrów czy też królewskich krewnych. Ale taki bal jest w rzeczywistości gigantyczną imprezą, kilkoma uroczystościami i balami odbywającymi się jednocześnie. Może jednak znajdzie się na nim okazja byś mogła popisać się swą urodą i wirtuozerią podczas spontanicznego recitalu dla kilku ważnych arystokratów i arystokratek.
Oczywiście w planach maman nie było miejsca na “spontaniczność”. Na pewno już hrabina planowała jakich to arystokratów i arystokratki chce oczarować swą córeczką. Po czym westchnęła znacząco. - Bo narzeczonym pochwalić się nie możesz niestety.

-Jestem przekonana maman, że w końcu mój drogi Gilbert i Ciebie czymś do siebie przekona. Zachwyci tak bardzo, że zaczniesz być dumna z mojego wyboru i sama zaczniesz go nazywać.. synkiem
– ostatniemu słowu Marjolaine, tak złowieszczemu w sposobie w jaki wypowiedziała je szeptem, towarzyszył równie kąśliwy uśmieszek odsłaniający perełki jej zębów. Wiele mogła sobie panieneczka wyobrazić, ale mateczkę zwracającą się troskliwie do Maura? To przekraczało możliwości nawet największych bajkopisarzy.
-I z nim przynajmniej będę mogła wystąpić na królewskim balu. A jakże bym skończyła, gdyby udało Ci się mnie wyswatać z tym de Avenierem? - prychnęła sobie wzgardliwie -Bal bez wybranka u boku, bo ten się gdzieś zaszył w ukryciu. Żadna to przyjemność.
- Hrabia de Roque, baron de Roshfort, nasz drogi Merle
- prychnęła w irytacji Antonina wyliczając kilku kandydatów do rączki swej córki.- … Przedstawiałam cię tylu statecznym szlachcicom Marjolaine. Ale ty nie potrafiłaś docenić żadnego z nich.
-Ale czy któryś z nich gościł w swym zamku poselstwo z dalekiego kraju, przyjaciół samego króla?
- odparła panieneczka, a chociaż nie potrafiła w myślach dopasować twarzy do tych tytułów, to domyślała się jaki typ arystokratów reprezentowali szacowni przyjaciele maman -Pomyśl tylko jak nudnymi byłyby spotkania z innymi szlachcicami ich pokroju. Brak ekscytujących polowań, bo każdy bałby się zabrudzić swoją perukę, brak opowiastek o niedźwiedziach i ciągle tylko rozmowy o polityce, lub dzieciach, lub powiększeniu swej fortuny.

Aż wzdrygnęła się cała na samą myśl. Prawdą było, że Gilbert nie raczył jej nigdy długimi monologami na którykolwiek z tych okrutnych tematów. Cóż.. a jeszcze większą prawdą było to, że zwykle wolał wykorzystywać swe usta i język w innych rozrywkach, których wspomnienie również przywołało dreszcz na skórze panieneczki. Odchrząknęła cicho -Nie mówiąc o tym, że nie byłoby wtedy nikogo, przed kim mogłabyś się wyjątkowo stroić. Czyż mój wybór nie okazał się być lepszym także i dla Ciebie?
-Na szczęście nasz gospodarz bardziej woli twoje towarzystwo, niż moje.
- odparła Antonina złośliwie.- Choć wolałbym, żeby nie nachodził cię po nocach w celach równie nieobyczajnych co skandalicznych… a co do ekscytacji. Od męża nie powinno się jej wymagać. - rozpoczęła wykład wielce mentorskim tonem.- Mąż powinien zapewnić żonie stabilność finansową z wygodnymi godnymi jej urodzenia, bezpieczeństwo, spokój, dobre imię u sąsiadów jak i… nie szkodziłoby też rozwijać się towarzysko… a nie wykorzystać bali do gubienia garderoby pokojach. Twój narzeczony zachowuje się jak kochanek z komedii teatralnych, a nie jak twój przyszły małżonek.

Marjolaine milczała, jak gdyby wyjątkowo, jak wprost nie ona, w skupieniu słuchała kazań swej mateczki. Potem zaś również w ciszy, zdawała się rozmyślać nad nimi, może nawet dopuszczając powoli do siebie myśl wzięcia pod uwagę jej dobrych porad dotyczących mężczyzn. Pierwszy raz w swym życiu.
Lecz ten szczególny moment jeszcze nie nadszedł. Oczka wpatrzone w Antoninę przymrużyły się podejrzliwie, a usteczka rozchyliły, by zaraz poddać w wątpliwość tę nieskazitelność wielkiej hrabiny Niort.
-Chcesz powiedzieć maman, że jak byłaś w moim wieku, to nie pragnęłaś odrobiny dreszczyku emocji w swym życiu? Wolałaś towarzystwo drętwych, starszych od siebie i upudrowanych szlachciców, niż kogoś nieprzewidującego, kto mógłby Cię i zabrać na bal, i nosić na rękach, i porwać konno na podwieczorek na leśnej polance? - duma z odkrycia jakiego właśnie samodzielnie dokonała, aż ją rozpierała. Wyprostowała się i kiwnęła znacząco główką -Bo sądzę, że wybrzydzałaś tak samo jak ja. A i papa nie był jakimś wydelikaconym paniczykiem chodzącym w lśniących pantofelkach, non?

Antonina wpierw zbladła, a potem zaczerwieniła się… jak dziewczę przyłapane na niecnym uczynku.
Po czym dodała.- Twój ojciec był bardzo szarmanckim i uprzejmym mężczyzną. W niczym nie przypominał twojego Gilberta i nosił peruką, acz… jeździł jak szatan i naprawdę wspaniale prezentował się na koniu. Jak dobrze wiesz… Bénédicte uwielbiał konie. Ach… żebyś go wtedy widziała, jak ścigał się z przyjaciółmi zostawiając wszystkich za sobą, nawet wtedy, gdy wiózł mnie ze sobą. Ten wiatr we włosach, te zapachy, te twarde mięśnie pod koszuą...mmm…- hrabina zorientowawszy że odbiła w kierunku wspomnień młodości, opanowała się i dodała karcącym tonem.- Ale nie mówimy o mnie, tylko o tobie. Myślisz że zdołasz obłaskawić swojego narzeczonego jak dzikiego ogiera? Przecież to ci się nie uda. Mój Bénédicte mimo wszystko był bardziej spokojnym i co najważniejsze… przewidywalnym człowiekiem.

Marjolaine była zaskoczona tym, co z jej winy wymsknęło się z ust maman. Owszem, wiele razy słyszała od obojga rodziców o ich młodości, lecz to zwykle były bardzo grzeczne historyjki, opiewające wręcz niewinną i romantyczną miłość dwojga ludzi. Nie spodziewała się, że drogi papa jeszcze jako kawaler był porywaczem podobnym Maurowi. Czy zatem Antonina była przestraszoną, choć niewątpliwie podekscytowaną ptaszyną podobną jej samej?
Zachichotała sobie cicho.

-Nie mam zamiaru nikogo obłaskawiać. To straszliwie marnotrawstwo ujarzmiać dzikiego ogiera, by stał się szkapą grzecznie chodzącą w kółeczko – odparła ze spokojem, a następnie znów się uśmiechnęła, lecz ten uśmiech był odmienny od swych poprzedników, często mających złośliwą naturę. Tym razem uniesienie kącików ust panieneczki było.. ciepłe, czułe wręcz -Ale.. jestem wszak Twoją córką, non? I jeśli jestem podobna do Ciebie z czasów przedmałżeńskich, to sama możesz sobie odpowiedzieć na pytanie, czy uda mi się uczynić mego narzeczonego bardziej ułożonym - wyciągnęła dłoń i serdecznie uścisnęła palce swej rodzicielki - Uda mi się, maman?
- Kochanie… wiesz, że chcę dla ciebie jak najlepiej
.- odparła czule Antonina, po czym westchnęła głośno.- Ale ten twój narzeczony jest po prostu nieznośny. Spójrz do czego już cię skłonił. To niepoprawny rozpustnik i w dodatku niezwykle przekonujący, non?
-Maman, widzisz tylko co to i inni ludzie, a wszak dobrze powinnaś wiedzieć jak łatwo jest manipulować cudzą reputacją. Może i mój narzeczony nie jest zainteresowany byciem idealnym arystokratą, ale nie jest także jakimś barbarzyńcą
-musiały kierować panieneczką jakieś dziwne pobudki, skoro tak żarliwie stawała w obronie dobrego imienia Maura. Ale czy on naprawdę takie miał? Czasem sama już nie wiedziała co myśleć. Czy tylko się nią bawił, czy wszystko co o nim opowiadano było prawdą, czy może dostrzegała w nim szczere przejawy troskliwości wobec siebie? -Ma swój honor i na pewno jest większym mężczyzną niż niejeden z tych upudrowanych szlachciców leżących tylko na kanapach w swych pałacach. Czyż nie stanął w mojej obronie? Czy nie leży teraz w łożu, bo został zraniony walcząc o mnie? Czyż samo to nie było godne rycerza?

- Eeehmm…
- Antonina zamilkła zaskoczona słowami swej córki. Nie wiedząc co odpowiedzieć zamarła na moment z otwartymi ustami, po czym bezradnie zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu zastępczego tematu. W końcu jej oczy natrafiły na lawendowej barwy suknię.- Myślisz że ta się nada, dziecko moje?
-Na pewno wyglądałabyś w niej niezwykle delikatnie, maman. Ale czy nie nazbyt słodko i dziewczęco dla kogoś z kraju niedźwiedzi?
-zatroskała się Marjolaine, tuż po tym jak zdołała powstrzymać grymas zadowolenia przed pojawieniem się na jej twarzyczce po tak zręcznym odebraniu mateczce mowy. Maleńkie zwycięstwo, choć o co właściwie walczyła?

-Może tamta byłaby lepsza? Ta w kolorze złota? - ruchem dłoni wskazała na suknię ułożoną z pietyzmem na pobliskim fotelu. Uszytej dłońmi jakiegoś mistrza igły i nici, zgodną z obecną modą panującą na dworskich targowiskach próżności i misternie ozdobioną czerwonymi wstawkami. Świadomie pominęła określenie barwy jej materiału jako „stare złoto”, bo choć z całą pewnością pięknie się mieniła w słońcu wpadającym przez okna, to maman mogłaby źle odebrać tę poradę -Przywodzi na myśl coś drogocennego, nie uważasz? Jak skarb.






* * *





Ten dźwięk był jeszcze straszniejszy od wrzeszczących ptaszysk w ogrodzie Maura. Ten trzask, może nie bardzo głośny, ale silnie zwielokrotniony wyobraźnią w głowie panieneczki. Trzask kości udowej łamanej pod siłą kopnięcia kopyt należących do jej osobistego podarunku od poselstwa.

Gwałtownie uniesionymi dłońmi zdołała stłumić okrzyk zaskoczenia oraz trwogi. Owszem, zdarzało jej się spadać z końskiego grzbietu, ku świętemu niezadowoleniu maman i słowach zachęty papy. Nigdy jednak nie pozostawiało to po sobie nic poza kolorowymi siniakami i urazami na hrabiowskiej dumie, bo i wierzchowce w rodowym Niort były na tyle dobrze wychowane, aby nikogo nie kopać, ani nie zrzucać w nagłym szale. Ten tutaj był ich całkowitym przeciwieństwem.

I może to była tylko jej wyobraźnia, a może kapryśna rzeczywistość, lecz odniosła wrażenie, że Diablątko odczuwało dziką satysfakcję ze swego wybryku. A gdyby tylko konie potrafiły się uśmiechać, to z całą pewnością sposób w jaki szczerzył zęby byłby złośliwym uśmieszkiem.

-Monsieur.. -zwróciła się z wolna do stojącego nieopodal petit chevaliera, również będącego świadkiem tego mrożącego krew w żyłach zdarzenia. Nie pamiętała jak się nazywała. Nie potrzebowała nawet pamiętać, bo po cóż? Zapewne i tak nie potrafiłaby go nawet wymówić, bez uprzedniego powykręcania swego języka od tych wszystkich świstów i zgrzytów -Nie wiem jak w waszym kraju, lecz we Francji narzeczonej swego gospodarza daje się prezenty mające podkreślić jej urodę, nie połamać kości. Czyżbyście złe zamiary wobec mnie mieli, że taką bestyjką mnie obdarowaliście?

-Non… oczywiście że nie “waćpann…” mademoiselle. Rzecz w tym, że w moim kraju najlepsze konie nie są hodowane do niedzielnych przejażdżek po lesie. Te konie są towarzyszami broni i tak hodowane i szkolone.
- zaczął wyjaśniać stojący obok niej szlachcic.- Ten tu rumak, to wierzchowiec godny “zagończyka”... przywykły do pościgów za “Tatary” i spania z właścicielem na “stepie”... “step?”... wielka pusta równina? Mądry niczym człowiek i wierny niczym pies, uparty niczym osioł i.. złośliwy niczym muł.
Splótł ramiona razem dodając z dumą.- Taki konik potrafi więcej niż wasze wierzchowce. Kłaść się na boku z właścicielem, zawracać na miejscu. Iść bok w bok… ścieśnić i rozluźnić szyk w galopie. Był szkolony jak “husarskie”.

Ech… żeby jeszcze jej własny petit chevalier lepiej radził sobie z francuskim, to może by lepiej rozumiała co do niej mówi.
I z tego powodu nie odpowiedziała mu od razu, bowiem musiała sobie w główce poukładać co usłyszała pośród tego łamanego francuskiego i dziwnie szeleszczącego języka jakim posługiwało się całe poselstwo. Doprawdy, w innej sytuacji nawet nie męczyłaby się z prowadzeniem tak ciężkiej rozmowy, lecz uratował on jej narzeczonego. Był też mniej barbarzyński od innych swych towarzyszy, a przy tym nie tak wydelikacony jak większość paryskiej arystokracji.

-Zatem musicie mieć doprawdy niezwykłych jeźdźców tam w swojej Rzeczpospolitej. O kościach ze stali, bądź równie upartych oraz złośliwych co i wasze konie -uśmiechnęła się delikatnie, aby nie odebrał jej słów za obrazę -Nie sądzę jednak, byśmy we Francji mieli te wasze... „stepy”. Jedynie karoce, polowania i okazyjne pościgi po lasach otaczających posiadłości. Ze mną na grzbiecie na pewno nie będzie ruszał ku żadnej bitwie, a chociaż jeżdżę konno od maleńkości, to obawiam się jak bardzo wasz podarek może mnie... - powiodła spojrzeniem za, przecież specjalistą od ujeżdżania koni, którego teraz ostrożnie wynoszono z ujeżdżalni. Chyba nawet posłyszała kilka przekleństw wypowiadanych w bólu -..poturbować.
-Ma to swe zalety… można tego wierzchowca przyuczyć ku nowemu panu… lub “waćpannie”. Trochę go przegłodzić, by spokorniał… a potem tylko jedna dłoń powinna go karmić i czyścić. Twoja mademoiselle. Wkrótce stanie się tobie posłuszny i wierny jak pies… i nigdy nie zrzuci cię ze swego siodła. Ani nie da nikomu innemu dosiąść… poza tobą. Musi się tylko do panienki przekonać i jej zaufać.
- przedstawił swój plan szlachcic i potarł podbródek.- W teorii mógłbym złamać jego wolę i upór… ale szkoda tego.

-Oui, szkoda
-przytaknęła Marjolaine obserwując tym razem jak to Diablątko hasa po ujeżdżalni i szczerzy mocne zęby ani myśląc dać się złapać któremuś ze stajennych parobków. Cóż za perfidną bestyjkę sobie wynegocjowała u poselstwa! -Nie chcę, aby i mi zrobił krzywdę, lecz ani myślę uczynić z niego potulnego i grzecznego kucyka. Taka dzikość się chwali, póki wie czyjej dłoni nie gryźć.
I tymi palcami, których tak bardzo obawiała się stracić w złośliwym, końskim pysku, zastukała lekko o balustradę bezpiecznie oddzielającą ją od istnego pola bitwy, w jakie zmienił pomieszczenie niepozorny konik -A jego poprzedni właściciel? Zdrów jest, nogi i ręce ma całe?
- Poprzedni właściciel zginął w walce.
- odparł krótko petit chevalier splatając dłonie za sobą.- Myślę jednak mademoiselle, iż jeśli włoży “waćpanna” odrobinę wysiłku i zrobi co mówiłem, to nie zrobi panience krzywdy… a stanie się wierniejszym wierzchowcem, niż wszelkie inne jakie mademoiselle dosiadała.
-To duże słowa, monsieur
-odparła mu wdzięcznym chichotem panieneczka -Ufam moim wierzchowcom na tyle, aby ścigać się stawiając wiele na szali, zawierzając ich sile oraz dobremu wytrenowaniu. A z tego co mówisz, stworzenie takiej więzi z tym waszym Czortem nie będzie łatwe, choć na pewno warto spróbować, non?

Zwróciła ku niemu swą cud twarzyczkę okoloną anielsko jasnymi puklami włosów, po czym uśmiechnęła się czarująco, lecz w tym uniesieniu kącików ust kryła się także pewna zadziorność -Być może przy okazji kolejnej wizyty poselstwa na ziemiach francuskich, będziemy mogli zaplanować mały wyścig, ze mną na grzbiecie tego Diablika.
-Liczę więc na tą okazję do wyścigu.- uśmiechnął się szlachcic i dwornie skłonił pytając uprzejmie.- Będę więc oczekiwał go przy następnym naszym … jak to mówią… zbliżeniu?

I znów ją rozbawił, choć tym razem swą nieporadnością językową. Zaśmiała się jednak delikatnie i szczerze, na pewno nie drwiąco. Pokręciła potem głową.
-Non, non. Za zbliżenie do mnie czekałby Cię kolejny pojedynek, acz tym razem z mym narzeczonym -wytłumaczyła z wesołością w głosie. Następnie również dygnęła elegancko przed nim, szeleszcząc swą suknią i postukując obcasikami.
-Przy naszym następnym spotkaniu, monsieur. Spo-tka-niu – powoli i z pietyzmem wypowiedziała swe ostatnie słowo, jak guwernantka nauczająca swego podopiecznego mówienia.
Bez pytania potem ujęła pod ramię, tak samo beztrosko jak w czasie ostatniej audiencji, w której musiała przyjąć rolę pani na zamku d'Eon, po czym zaświergotała -A czy miałeś już okazję obejrzeć stajnie Gilberta? Ma on całkiem liczną kolekcję arabów o gorącej krwi, a jeden z nich od kilku dni już należy do mnie. Chciałbyś zobaczyć?
-Z przyjemnością…? Tak to powinno brzmieć mademoiselle?
- zapytał szlachcic.
-Oh, oui. Z całą pewnością – przytaknęła mu wesoło Marjolaine prowadząc wzdłuż balkoniku, z którego mieli tak dobry widok na rozgrywającą się w dole tragedię. Nie zepsuło to jednak jej nastroju, a wręcz, dzięki szlachcicowi tak nieporadnie posługującemu się językiem francuskim, wręcz go poprawiło. Nie wątpiła także , że zaszczyt bycia w jej towarzystwie mógł być tylko dla niego przyjemnością.

Ale z czasem okazało się, że i ona całkiem dobrze się bawiła lawirując z nim pośród boksów z maurowymi wierzchowcami. Nie był to może bal pełen tańców i prywatnych dramatów będących dla niej rozkoszą do oglądania, nie była to też karkołomna przejażdżka na końskich grzbiecie z wiatrem dziko plączącym jej włosy, lecz.. było miło.
Hrabianka już zdążyła zauważyć przez tych kilka dni, iż poselstwo z Rzeczypospolitej ani trochę nie przypomina drętwych, paryskich szlachciców. Przypominali bardziej wojowników, niż pudelki w nastroszonych perukach i twarzach białych od pudru. Oh, oczywiście swą drapieżnością nie mogli się przyrównywać choćby do Gilberta ( pomijając naturalnie tego jednego, który ośmielił się ją napaść, lecz o całym zajściu i samym jego istnieniu starała się zapomnieć ), ale to akurat było dobre. Inaczej ona nie odważyłaby się zostać z żadnym z nich sam na sam.

Petit chevalier okazał się być nie tylko mistrzem pojedynków, ale także niemałym znawcą tych kopytnych zwierząt, do których uwielbienie płynęło w krwi panieneczki. Mógł się pochwalić wiedzą w ich temacie, lecz nie robił tego natarczywie, czy aby jej się przypodobać i zaciągnąć prosto do stogu siana. A.. przynajmniej nie sprawiał takiego wrażenia. Uprzejmy i chyba nie do końca odnajdujący się w zawiłościach dworskich pogaduszek mężczyzna, nawet nie próbował z nią natarczywie flirtować! Dla Marjolaine, przyzwyczajonej do często dość obscenicznych „komplementów” wypowiadanych ku niej i zwykle owiewających ją aromatem alkoholu wypitego przez natrętnego wielbiciela, taka sytuacja była czymś nie do pomyślenia.

Aż ciężko było jej sobie wyobrazić, że przecież z nastaniem zmierzchu znów będzie zmuszona do walki z najbardziej żarliwych ze swych kawalerów.
 
Tyaestyra jest offline