Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-05-2015, 21:16   #305
Romulus
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Sztuką było zachować świadomość i czujność kiedy naokoło rozlegało się pochrapywanie. Petru nie był z żelaza, choć jak zwykle trudno mu się było do tego przyznać.

Najlepiej gdyby syn Lśniącego Boga nie znał słabości. Niestety, nie było tak.

Z tego właśnie powodu Petru regularnie podnosił się, krążył wokół obozowiska, rozgrzewał i rozciągał w ciszy. Podczas jednego z pierwszych obchodów dostrzegł słaby, złocisty blask niedaleko Cetha. Był to kostur Mobba.


Tropiciel-dziki mag-kapłan Lśniącego Boga w jednym podszedł do śpiącego druida i usiadł obok, spoglądając na zadziwiający przedmiot. Wyciągnął nawet rękę by go dotknąć, ale zaraz ją cofnął. Na razie to Ceth posługiwał się kosturem i niech tak pozostanie do momentu gdy będzie mógł go oddać synowi Pelora.

Zacisnął szponiastą dłoń - szponiastą, bo od momentu gdy elegancko przyciął pazurki przed wizytą u Ta’Vi te zdążyły już odrosnąć - wspominając wizję… objawienie… błogosławieństwo… ciągle nie wiedział jak to nazwać. Wybór? Ojciec Słońce spojrzał na niego łaskawie i uśmiechnął się z miłością, wywyższając swe dziecko. Bycie Jego kapłanem było największym zaszczytem jaki Petru mógł sobie wymarzyć i przez chwilę duma sprawiała że miał ochotę wykrzyczeć to całemu światu.
- Ojcze, dziękuję Ci - szeptał i modlił się za dusze pięknej Esmeraldy, Drake’a paladyna i kapłana-przywódcę, którego imienia niestety nie znał. Na Pelora, ileż by dał by przytulić ojca Valeriana i opowiedzieć mu wszystko, pochwalić się przed przyjaciółmi, przed Vladem i matką Shameem, Fareibą-córką Vlada czy Nemertes!

Senność go odeszła na dłuższą chwilę a krew łomotała mu w skroniach. Daleka jeszcze była do tego droga - musiał najpierw poprowadzić Lu’ccię i Cetha do bezpieczeństwa, odnaleźć M’kolla, wrócić do Palenque… niemałe zadanie. Spojrzał na swe zbrojne pazurami dłonie i ciało szczupłe i twarde niczym rzemień.

Jeśli trzeba będzie - przetrwa wszystko.
- Tak mi dopomóż, Ojcze…

Zastanawiał się jak daleko jest do morza. Pogoń za goblinami-porywaczami Cetha, podróż w charakterze jeńców Graniczników a teraz ucieczka z ich wioski - mogły oddalić drużynę od wybrzeża. Pytanie jak bardzo. I jak daleko było do Skuld, do miejsca gdzie Ceth i Lu’ccia - i jej żółwik (tu Petru się uśmiechnął, widząc zawiniątko przy piersi zwiniętej w kłębek dziewczyny) będą bezpieczni. Nie miał na razie pomysłu jak szukać Rulfa ani M’kolla, ale napomniał się że musi się zajmować jednym problemem na raz. Więc na razie - droga do Skuld. Naprawdę przydałoby się wiedzieć więcej o geografii okolicy. Gdyby tak móc wznieść się w górę, ogarnąć spojrzeniem widnokrąg z lotu ptaka...

Szkoda że nie potrafię latać - pomyślał, nieświadom zasłony zmęczenia, atakującej podstępnie gdy marzenia osłabiły jego mentalną dyscyplinę. - Latać… - przymknął oczy, poruszył głową w jedną i drugą stronę, ledwo już czując szorstki kamień na potylicy.




Petru stał obok ogromnych żeber i szkieletu wystającego z piasku na podobieństwo… nie, z niczym tego nie mógł porównać. Czuł jak jego serce przyspiesza bicia. Wiedział że to nie jawa, ale wrażenie, gdy dotykał wyblakłej, szorstkiej kości, było wprost oszałamiająco realne. Tak samo jak syk wiatru wokół masywnych gnatów i poruszanego nim piasku, skrobiącego o nie. Ostre słońce paliło jego twarz i ciało. Coś w tym gigantycznym szkielecie wołało do niego, czuł zew, czuł przyciąganie. Przytknął twarz do kości, chłonąc ten zew.

Nawet teraz, w majaku, pamiętał że jego zdolności magiczne odezwały się po tym jak wystawił się na działanie magii Chaosu podczas Krwawego Wiecu. Pamiętał jak w wiosce Graniczników nie mógł oderwać spojrzenia od kłębiących się chmur i upiornych błysków na wschodzie. Może to bliskość Morza Chaosu wywoływała w nim takie sny… fascynacje… budziła w nim… coś?

Nagle nacisk na czoło zniknął i Petru otworzył oczy. Przemykał nad spieczoną słońcem pustynią unosząc się w podmuchach rozpalonego powietrza. Coś było cholernie nie w porządku, ale jednocześnie… miał wrażenie… Z frustracją potrząsnął łbem, a czerwone skrzydła uderzyły raz i drugi, odpowiadając na zdenerwowanie. Lękając się tego co ujrzy spojrzał w dół. Ostry cień ogromnego cielska o wielkich, gadzich skrzydłach i długim ogonie przemykał po wydmach, skałach i zakurzonych zaroślach...


Było ciemno, kiedy Petru otworzył oczy. Nie spał szczególnie długo, ale na pewne instynktowne reakcje nie mógł nic poradzić. Lu'ccia spała na swoim posłaniu, zwinięta ciasno w koc, w próbie odcięcia się od zimnej, pustynnej nocy.

W przypadku Cetha za górną połowę posłania robił Wicher, który wydawał się nie tyle spać co drzemać, co jakiś czas oblizując nos wielkim, różowym ozorem. Druid wspominał coś o astralnej naturze wilczura i że pewne potrzeby były u niego słabsze niż w przypadku miejscowych kuzynów.

Na pewno nie potrzeba jedzenia i gryzienia wszystkiego większego od siebie.

Nie to jednak sprawiło że Peloryta odruchowo podniósł głowę, sięgając odruchowo po leżący obok miecz.
- Ogień… - głos był słaby i stłumiony a dobiegał... zewsząd?

Po kilku sekundach niepewności szept, a raczej bardzo odległy, a jednocześnie bliski krzyk rozległ się znowu.
- Rozpal ogień...!

Jakby ktoś krzyczał zza kilku grubych, kamiennych ścian.

- Zasnąłem... - mimo tego iż mieszaniec błyskawicznie przechodził od snu do jawy, to zdumienie sprawiło że nie mógł powstrzymać chrapliwego mamrotania i wstydu. Dwa uderzenia serca później już się poruszał, już sięgał ku Cethowi i Lu'cci, nisko przy ziemi, nie unosząc ciała ani broni.
- Zbudźcie się! - rzucił naglącym szeptem, nie wypuszczając miecza z dłoni, dotknął też Wichra. Zdusił nagłą złość na samego siebie, bowiem jakiś raptowny impuls - a może wspomnienie? - sprawiło że coś złapało go lodowatym chwytem za serce.
- Ta'Vi...? - szepnął i ignorując Skuldyjczyków czym prędzej sięgnął po odrobinę nazrywanego dla konia zielska i parę skromnych kawałków drewna, przy użyciu których miał nadzieję rozniecić z rana ognisko.
- Valignat persvek sia ixen - wyrecytował, siłą woli maksymalnie ograniczając i dławiąc snop płomieni który trysnął z jego dłoni wprost ku palnemu materiałowi.

Ogień zatańczył niepewnie pośród kamieni i małych skał, rzucając pomiędzy nimi długie, rozchybotane cienie. Ceth rozejrzał się, marszcząc brwi, po czym bezwiednie podrapał się po brodzie.
- Nie żebym nie popierał rozpalania ognia w zimną noc ale...
- Co się dzieje? - przerwała mu Lu'ccia, mrugając niemrawo i ziewając potężnie. - Wicher nie spał przecież... A on zjadłby wszystko c... c...
- Co mogłoby próbować do nas podejść - dokończył za nią druid, korzystając z kolejnego długiego ziewnięcia dziewczyny.

Głos, będący ledwie słabym szeptem, bardzo odległym krzykiem, zabrzmiał znowu, gdzieś z ziemi, nieopodal nóg tropiciela.
- No. Lepiej - Ta'Vii. Zdecydowanie Ta'Vii. Tylko ona zamiast przywitać się na start tak niezwykłej konwersacji, zaczęłaby narzekać. No i zaczęła narzekać. - Cienie w półmroku. Okropna sprawa. Miałam wrażenie że jednocześnie mam za mało miejsca, co że cała ta cholerna pustynia jest przestrzenią gdzie mnie słychać... Ech.

Ceth przełknął ślinę, zaskoczony. Lu'ccia wbiła wzrok w ziemię.

- No więc… - szamanka po chwili podjęła wątek. - Żyjecie? Nic wam nikomu czegoś nie odgryzło?

Kamień spadł Petru z serca. Przez chwilę bał się że... no, sam nie wiedział czego się bał, ale osoba czarta nie opuszczała jego myśli, a to że umknęli nie biorąc udziału w obronie osady ciążyło mu na duszy, i to nie tylko ze względu na wojowniczą naturę.

Z drugiej strony takie zainteresowanie Ta’Vi nie do końca do niej pasowało… przynajmniej na tyle na ile ją poznał przez ten dzień czy dwa. O co chodziło?
- Wszystko w porządku, marudo - tropiciel odpowiedział wreszcie lekkim tonem, starannie unikając spojrzenia Lu’cci - przedarliśmy się i oddaliliśmy, znaleźliśmy wodę i odpoczywamy wreszcie. Natknęliśmy się na jakieś pustkowie-pobojowisko, ale wyczuwaliśmy tam magię i zagrożenie i umknęliśmy. Co z wioską? Jakie ponieśliście straty? - pytał ze zmarszczonym czołem, szukając dziewczyny w cieniach wokoło. - Czy czart się pojawił i włączył do walki?

- Dlatego właśnie kazano mi was odszukać, albo przynajmniej ostrzec. Czarta nie było. Rzucił na nas wszystko co miał, gobliny, orków... Górscy giganci będą mieli na czym żerować przez długie tygodnie, a my długie tygodnie będziemy znosić smród ich juchy spod naszej palisady...

- Ale...- zaczął Ceth, który mrużąc oczy przebiegł wzrokiem po tańczących dookoła ogniska cieniach. - Zawsze jest jakieś ale...

Ta'Vii westchnęła.
- A już liczyłam że śpisz jak na starucha przystało... Tak, jest ale. Po bitwie Wikmak wysłał naszych na zwiad. Znaleźliśmy tunel z którego wypełzliście, znaleźliśmy podziemne ruiny i znaleźliśmy leże czarta. Byłam tam... I ledwie wyczułam jego obecność. Musiał odejść kilka dni temu.
- Równie dobrze mógł to zrobić zaraz po naszej ucieczce… - dokończył druid, marszcząc brwi. - Ale czemu...? I czemu wysłał na was swoją armię? Czemu porzucił armię?!
- Właśnie… - mruknęła Lu'cia, rozglądając się dookoła niepewnie. - Czemu...?
- Zamiast zadawać pytania, na waszym miejscu spięłabym konia - odparła Ta'Vi. - Jutro. O świcie. Im szybciej dotrzecie do wybrzeża tym lepiej. Łatwiej wam będzie zmagać się z nieufnością klanów z tamtych stron niż z czartem dyszącym nad waszymi karkami.

- Oczywiście, Ta'Vi. I dziękujemy za ostrzeżenie - Petru odezwał się gdy przyswoił słowa dziewczyny, co nie zajęło mu dużo czasu. Zaklął w duchu. Gdyby wtedy ciął rogatego odrobinę mocniej, gdyby go przebił na wylot...

Zaraz jednak zdusił bezsilny gniew na samego siebie.
- Nic ci się nie stało? - zapytał szamankę, miękko, z uczuciem - Nie jesteś ranna? Duże ponieśliście straty? Ta'Vi, jeśli dotrzemy do któregoś z klanów, czy możemy się powołać na ciebie?
- Sam fakt że jedziecie na koniu Pograniczników powinien wystarczyć by nie zabili was na wstępie - Ta'Vi wydawała się lekko rozbawiona. - To z kolei sprawi że sprowadzeni zostaniecie przed wodza, co oznacza kontakt z ich szamanką a wtedy... Tak, moje imię powinno wystarczyć by puścili was dalej, ale na szczególną gościnę bym nie liczyła...
- Polegli - przerwała jej Lu'ccia. - Nie mówisz o poległych...

Szamanka westchnęła.
- A po co wam to wiedzieć. Żeby Petru miał znowu wyrzuty sumienia? Tak, wielu wojowników trafiło pomiędzy przodków, tak, układają im teraz stosy a ich wierzchowce naznaczono ich krwią i czekają by synowie zajęli miejsca swoich poległych ojców. Jak w każdej bitwie - szamanka prychnęła. - Skoro jednak nie zaczęłam od tego tematu, oznaczać to może chyba jednak że straty nie były na tyle duże by bitwę wpisać jako jeden z czarnych dni do kronik plemienia.

Cóż... Jej złość sugerowała że może być w tym wszystkim coś głębszego, czego lepiej nie poruszać na siłę.

Zawsze istniała szansa że posiadanie konia Pograniczników zostanie przypisane kradzieży, ale Peloryta machnął w duchu ręką. Gdyby miał się zamartwiać wszystkim co mu zagrozi w życiu, zostałby rolnikiem.

Co nie byłoby żadną ujmą dla honoru. Rolnicy byli bardzo potrzebni w Palenque.

"Starucha" miała jednak rację z czym innym - z wyrzutami sumienia. Petru ciągle zżymał się w duszy na to że opuścili wioskę, i nie pomagał fakt że sam wódz plemienia wydał taki rozkaz. Zgrzytnął zębami.
- Postaramy się dogadać z plemionami, jeśli już dojdzie do spotkania. Ta'Vi, wszystko z tobą w porządku? Odniosłaś rany? - zapytał łagodnie. Odchrząknął, starannie ważąc słowa.
- Kiedy będę znowu na tych ziemiach chętnie bym cię odwiedził - powiedział wreszcie. Po prostu, bez podtekstów czy dwuznacznego tonu. Naprawdę miał ochotę zobaczyć się ze “Staruchą”, nawet mimo jej niepokojących zdolności i pewnych niecodziennych upodobań.

- Nic trwalszego od migreny - odparła z przekąsem szamanka. - Naprawdę, biorąc pod uwagę że ściga was prawdopodobnie czart z zamiłowaniem do krojenia ludzi, powinieneś przestać się martwić mną i naszym plemieniem. Obecne utarczki ze ścierem z Naz'Raghul to pieszczoty w porównaniu do sytuacji sprzed stu czy dwustu lat. Wtedy przetrwaliśmy, przetrwamy i teraz... Ech. Gaście powoli ogień.
- Co? - Lu'ccia uniosła brwi. - A to czemu?
- Bo obojętnie jak daleko byście się nie schowali na pustkowiu, pozostanie ono pustkowiem. Z cieni widzę niedaleko oazę. Oazy oznaczają mniej lub bardziej inteligentnych mieszkańców...
- Z inteligentnymi się dogadamy. Z tymi nieinteligentnymi ja się dogadam - odparł spokojnie Ceth. - Nie musisz się aż tak o nas martwić.
- Powiedzcie to Wikmakowi. Gaście ogień... i lepiej przenieście trochę obóz.

A jednak się martwiła.

- Dziękuję raz jeszcze, Ta'Vi - odezwał się Petru. - Przekaż nasze podziękowania wodzowi, jesteśmy wdzięczni za wszystko. Przekaż też że jestem pełen podziwu dla sprawności w walce waszych wojowników - dodał wkładając w te słowa cały szacunek jaki Granicznicy zaskarbili sobie u niego. - Do zobaczenia, szamanko.

Spojrzał na towarzyszy i podniósł się z kucek, omiótł czujnie wzrokiem pobliskie skały.
- Ta'Vi ma rację, zbierajmy się stąd.


Wyruszył pierwszy, chyłkiem, ostrożnie, cicho, szukając nowego schronienia w miejsce opuszczanego parowu i rozbitego tam obozowiska. Niknące w mroku smużki dymu znaczyły mogiłę wcześniej pospiesznie rozpalonego ogniska - co nie było roztropnym posunięciem, ale Petru rozgrzeszył się, uznając że skoro nie wiedział czego oczekiwać po próbie kontaktu ze stronu Ta’Vi było to uzasadnione ryzyko. Do tego czasu każdy w drużynie wiedział co robić i wkrótce po spakowaniu tobołów Lu’ccia siedziała w siodle zaś Ceth - na Wichrze. Petru nie mógł się nadziwić że Aep Craith jest w stanie wysiedzieć na wilku przy swoich hemoroidach - nawet biorąc pod uwagę co ten potrafił zrobić ze swoimi kolcami.

Wyszukał inne zagłębienie, o dobry kawał drogi odległe i od oazy, i poprzedniego obozu. Szamanka miała rację - do wodopoju ściągały zwierzęta… i oby nie inne, niebezpieczniejsze istoty. Noc nie była spokojna i tropiciela korciło by wyprawić się na zwiad, ale po namyśle odpuścił.

Mniej wiesz, będziesz spokojniejszy - mówiło przysłowie, choć ciekawość nie raz wpędziła go w kłopoty. Nie szukając daleko, w Piekielnych Wrotach lawa odcięła mu drogę gdy zasiedział się zbyt długo napawając się majestatem buchających dymem szczytów, ryczących jakby chciały się pozbyć wypełniającej je magmy.

- Śpijcie, będę czuwał - tymi słowy odesłał Źródełko i druida do ich posłań, sam zaś umościł się wygodnie, słuch i węch zaprzęgając wespół ze wzrokiem do zapewnienia drużynie bezpieczeństwa. Pogłaskał żartobliwie Lu’ccię na dobranoc. Wieści od szamanki nie były najlepsze, ale Ta’Vi żyła, plemię Graniczników przetrwało i syn Pelora czuł wielką ulgę. Teraz jeszcze uchronić Lu’ccię…

W Ojcu Słońce nadzieja. Petru zatopił się w modlitwie.


Świt powoli wkradał się w mrok nocy i mężczyzna poruszył się, zdając sobie sprawę że nadeszła pora kiedy ludzie byli w stanie czarną nić od białej odróżnić - nastawał dzień. Przypominający rzemień tropiciel wstał i rozejrzał się, przepatrując nieboskłon i widnokręg. I zamarł.



Istota siedziała na głazie, odległa o dobre czterdzieści kilka dużych kroków. Po prawdzie, gdyby nie odznaczała się bodaj trochę na tle horyzontu, możliwe że Petru w ogóle by jej nie dostrzegł. Zlewała się z otoczeniem niczym kameleon, szczególnie w porze przedświtu. Peloryta nie ruszał się, świadom tego że przypominająca przerośniętą jaszczurkę istota od dłuższego czasu wpatruje się w obozowisko i w niego.

Wreszcie pochylił się ostrożnie, powoli, nie odrywając spojrzenia od istoty. Sięgnął po rękojeść miecza.
- Ceth, Lu’ccia, budźcie się - powiedział niegłośno i spokojnie. - Mamy towarzystwo. Jaszczuroczłek, zapewne nie jeden - zasępił się i powoli wyprostował, bacząc by nie zaniepokoić “gościa”. Spoglądał ku niemu, a jednocześnie zaprzęgał słuch i węch do pilnowania czy kto nie próbuje rzucić się na drużyne od tyłu.

- Ni chwili spokoju… - wysapał Ceth, nieśpiesznie gramoląc się z posłania. Następnie pociągnął głośno nosem, potarł go wierzchem dłoni i prychnął w sposób mocno ospały i niezbyt dystyngowany.

Lu'ccia, która chyba zawsze miała zapas energii schowany na czarną godzinę, poderwała się z posłania i spojrzała krytycznie na starca.
- Nie wypadałoby żebyś się trochę, nie wiem... Przejął?
- Czemu? - zapytał krótko druid, drapiąc się po potarganych włosach. - Cholera, ledwo dwa dni temu je myłem i już kołtuny... Jak ty to robisz młoda że twoje nie wyglądają ciągle jak tłuste postrąki?
- Grzebień, taki magiczny… - zaczęła, ale urwała nagle i potrząsnęła głową. - Jaszczuroludź, Ceth! - syknęła, wracając do tematu.
- Jeśli mieliby nas zaatakować… - mruknął starzec, łapiąc kostur i podchodząc do wciąż śpiącego Wichera. - to zrobiliby to tuż przed świtem. Atak kiedy wszystko widać gdy ma się możliwość ataku gdzie niczego nie widać wskazuje na głupotę, a jaszczuroludzie o których czytałem, ci z południowego Amirath i jego dżungli, głupi nie są...

Samotny gad siedzący na głazie drgnął, widząc jak coś co chyba wziął za wzgórek, porusza się i wstaje na cztery łapy od szturchnięć kosturem druida. Wicher zaś wstał, przeciągnął się i ziewnął, ukazując nierówne szeregi ogromnych kłów.

W tym momencie jaszczur obrócił się i ześlizgnął pośpiesznie z kamienia, akurat w chwili gdy w mocno psi sposób wilczur usiadł, podrapał się za uchem a następnie rozejrzał i oblizał nos.

Nieco uspokojony zachowaniem i wiedzą Cetha Petru rozejrzał się i podszedł do konia by go pospiesznie osiodłać.
- Jedzmy stąd, Ta'Vi doradzała byśmy nie zwlekali. Jaką bym nie pałał chęcią dorwania czarta, jeśli nas odnajdzie będzie lepiej przygotowany niż ostatnio - powiedział posępnie. - Ruszajmy się.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline