Jak to napierdala. Jon leżał na ziemi nie próbując się nawet ruszyć. Bark promieniował bólem na całe plecy, a złamane palce dopełniały dzieła. Padawan próbował wyrazić swoje myśli głośno, ale nie mógł - zaciskał zęby, przez które lekko syczał.
A jeszcze chwilę temu wszystko szło dobrze - wycinał mieczem przejście dla przyjaciół, a obok na ziemi stygnął wróg z miotaczem ognia. Nagle jednak wszystko obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni i Jon nie wiedział nawet, jakim cudem udało mu się wytrzymać tak długo. Musiały mieć w tym udział toporność atakującego, wielka chęć przeżycia padawana oraz masa szczęścia. Ostatkiem sił uniknął ciosu, który pewnie rozbiłby mu głowę. Upadając na plecy i czując falę obezwładniającego bólu wiedział jednak, że to koniec. Gdyby nie adrenalina już dawno by zemdlał, a tak widział przynajmniej, jak dowódca załogi Silverboltu przygotowuje się do kończącego ciosu.
Nie chciał umierać. Ale nie mógł nic zrobić - próba choćby najmniejszego poruszenia się wywoływała kolejne fale bólu, który zakłócał też jego połączenie z Mocą. Zamknął oczy, w pewien sposób akceptując to, co miało się za chwilę wydarzyć. Wtem jednak rozległ się wybuch, a potężna sylwetka przed nim zachwiała się i potknęła. Przez świeżo powstałe przejście zobaczył wybiegających towarzyszy, z Kha'Shy na czele. Poczuł nagły przypływ nadziei i wdzięczności, oraz ulgi. Nie zdążyło mu przejść przez myśl nic więcej, obserwował tylko Kha dobiegającą do wroga. W tej jednej chwili nie wiedział, czego bał się bardziej - własnej śmierci czy ewentualnej klęski Barabel, jeśli przyszłoby mu taką zobaczyć. Serce biło mu jak oszalałe. Daj radę. Proszę. |