Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-05-2015, 10:12   #191
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Tylko użycie siły odciągnęło Virrago od rumowiska. Siłą też musieli postawić go na nogi i pchać przed sobą popychając lufą karabinu. Żadne zastraszanie, żadne groźby nie działały na niego – tak, jakby mężczyzna ich zwyczajnie nie słyszał.

Ocknął się dopiero, kiedy wyszli na zewnątrz, w szalejące piekło żywiołów.
Dopiero opuszczając walącą się grotę doświadczyli potwornej siły terraformingu.

Uderzył w nich huraganowy wicher z siłą, która mogła ich zmieść z powierzchni planety, gdyby nie jej wysoka grawitacja i konstrukcja skafandrów!

Uderzyły w nich strugi wody! Istny potop!

Ale to nie była woda, tylko gęstsza solanka, która ściekała po ich pancerzach, niczym gęsta zupa lub ptasie odchody. Niemal czuli, jak synt-metal, z którego wykonano ich skafandry wchodzi w reakcję z tą żrącą, solną substancją. Tym kwasem solnym o – na szczęście dla nich – niezbyt silnym stężeniu.

Kierowanie się wzorkiem było tak samo utrudnione, jak wcześniej, gdy kryli się w SALT-01. Widzieli, co najwyżej na kilka kroków, i to tylko dzięki snopom swoich reflektorów, które ledwie przebijały się przez gęste opady atmosferyczne.

Temperatura podniosła się do plus ośmiu stopni Celsjusza i ziemia wokół nich parowała, co dodatkowo ograniczało widoczność.

Podłoże zamieniło się w rwące potoki płynącej wody. W najgłębszych miejscach brodzili w niej po kolana, głownie jednak ciecz – niosąca z sobą kryształki soli – obmywała im stopy, oblepiała buty. Grunt był niestabilny, śliski, zdradziecki, łatwo było zahaczyć stopą o skrytą pod wodą przeszkodę lub wpaść w jakiś wykrot, dziurę, wyżłobienie terenu.

Piekło!

Prawdziwe wodne i huraganowe piekło.

Chan namierzył koordynaty, włączył też moduły radiowe, nie obawiając się, że w tym szaleństwie namierzy ich jakaś wroga jednostka. Nie sądził, by jacyś Polarianie przebywali jeszcze na powierzchni Perły. Chociaż z ryboidami nic w sumie nie było pewnego. Kanonier obserwował też odliczający na jego wyświetlaczu zegar. Cyfry błyskawicznie pędziły w stronę zera. W stronę, kiedy – jak przypuszczał – wróg przywali raz jeszcze ze swojego orbitalnego działa.

Trzymali się blisko siebie, ignorując zasady bezpieczeństwa wpojone w Akademii podczas omawiania i ćwiczenia taktyki walki na powierzchniach planet. Ułatwiając trafienie całego oddziału jednym strzałem lub granatem. Ale, w przypadku omawianych taktyk, nich przecież nie brał pod uwagę widoczności takiej, jak teraz na Perle. Oddalając się od siebie chociaż metr dalej najpewniej pogubiliby się w szalejącej nawałnicy.

Zegar tym razem spóźnił się o kilka sekund.

Niebo za ich plecami zawirowało, kiedy chmury i deszcz przeciął szeroki snop niewidzialnej energii, a potem rozległ się potworny huk i ziemia pod ich stopami oszalała.

Dopiero teraz poczuli prawdziwą potęgę działa grawitronowego! Pozbawieni schronu nad swoimi głowami, w postaci potężnej konstrukcji kopalni, zostali wystawieni na całą moc rażenia niszczycielskiej wiązki. Promienia zaprojektowanego tak, by niszczyć całe miasta. A oni byli ledwie kilkaset metrów od epicentrum.

Fala uderzeniowa przeszła po nich, niczym oddech piekieł. Uderzyła w nich tonami zagęszczonej solą wody! Uderzyła wiatrem, który popchnął ich po zalanej wodą powierzchni!

Życie uratowało im to, że wcześniej upadli, a niszczycielski promień, nie miał na swojej drodze budynków, których elementy mogły posłużyć, jako naturalne szrapnele. Fala uderzeniowa – na szczęście dla nich – zamiast ton gruzu, rozerwanych kawałków stali – uderzyły w nich tylko hektolitry wody, tony soli zbitych w mniejsze i większe grudki i nielicznych kawałków macierzystej skał! Paskudny, przerażający grad odłamków.

Owszem. Mogli zginąć, jeżeli ich niesione falą uderzeniową na kilkaset metrów ciało trafiłoby, w jakość twardszą przeszkodę. Wtedy najprawdopodobniej potężne siły zmiażdżyłyby ich ciała w krwawą pakę, a pancerz by wytrzymał.

Mogli zginąć, jeśli uderzenie o jakąś przeszkodę zniszczyłoby im skafander, doprowadziło do jego dekompresji. Obecnie atmosfera planety była niczym chlorowodór – gaz który miał silnie żrące i wyjątkowo trujące właściwości. Kilka oddechów i człowieka spotkałaby szybka i potwornie bolesna śmierć!

Bezsilni, niesieni przez potężną fale uderzeniową, oszołomieni i zagubieni, mogli jedynie liczyć na cud, że uda im się oszukać los.

Wirowali na wietrze, jak porwane wichurą liście! Ślizgali się po mokrych skałach, jak śmieci porwane przez rynsztok! Porwani przez karuzelę śmierci i strachu! Pozbawieni jakiejkolwiek szansy na obronę przed potężną falką uderzeniową. Za każdym razem, kiedy ich ciała trafiały w jakaś przeszkodę lub uderzały w nich większe kawałki poniesionych przez falę grawitronową śmieci myśleli, że to już koniec! Ale los okazał się dla nich łaskawy.

Dla prawie wszystkich, poza jedną osobą.

WEST

West porwany przez falę uderzeniową pamiętał niewiele z szaleńczego wirowania i ślizgu, w jaki energia wprawiła jego ciało. Uderzył raz, czy dwa w jakąś solną formację, rozwalając ją na kawałki i tracąc impet. Raz chyba nawet odbił się od kogoś z załogi, ale wszystko działo się tak szybko w takim chaosie, że nie byłby w stanie złożyć z tego spójnego raportu.

W pewnym momencie jednak zatrzymał się. Leżał w gęstej kałuży solnej, parującej breji. Skan systemu w skafandrze okazał się nad wyraz pomyślny.

Żadnych uszkodzeń. Także skan biomedyczny jego ciała zaskoczył pozytywnie. Oprócz drobnych obrażeń – potłuczeń i sińców – nie uszkodził sobie niczego.

Radio działało. Szybko zaczął nadawania na ustalonym wcześniej z załogą paśmie. Nie miał pewności, czy Polarianie ponownie nie walną ze swojej piekielnej armaty, a wtedy najchętniej znajdowałby się już w drodze na orbitę.

CHAN

Także Kanonier niewiele pamiętał z tego, jak leciał w fali uderzeniowej. Brak ręki spowodował, że jego ciało było asymetryczne, przez co bardziej skłonne do niespodziewanych zmian kierunku. Czuł się przeraźliwie bezbronny, nie mogąc nawet w instynktownym odruchu zasłonić rękoma głowy, by uchronić najważniejszy organ przed zderzeniem z litą formacją skalną i roztrzaskaniem niczym jajka.

Ale i jemu dopisało szczęście. Co prawda skan biomedyczny pokazywał, że miał złamane dwa żebra i zwichniętą w łokciu jedyną rękę, ale odpowiednio zaaplikowane środki przeciwbólowe pozwalały mu funkcjonować normalnie.

Po chwili już miał namierzonych pozostałych ocalonych załogantów.

CLARKE

Wirował, niczym na szalonej karuzeli. Ślizgał się, niczym na jakimś archaicznym i obłąkanym aquaparku!

Raz walnął hełmem w coś naprawdę twardego. Pamiętał, że obróciło go wtedy w powietrzu. Poderwało w górę i pociągnęło, razem z burzą solnych odłamków i mniejszych skał, gdzieś w bok, po jakiejś pochyłości.

Potem chyba uderzył w coś jeszcze i świadomość odzyskał dopiero leżąc na plecach w płytkiej kałuży solnego roztworu, zalewany kolejnymi falami deszczu.

Skan pancerza przyniósł gwałtowną falę strachu.

Zniszczenie pokrywy na lewej nodze. Na szczęście Izzak miał skafander pozbawiony funkcji dekapitacyjnej. Sam sobie pozmieniał konfiguracje.

Uszczelniony hełm stanowił podstawę jego systemu obronnego. Ryzykował, bo kiedy dekompresja i odszczelnienie kombinezonu nastąpiłoby w mniej sprzyjających warunkach najpewniej zginąłby na miejscu. Jednak i tutaj inżynier pozostawił sobie furtkę. Sam mógł załączyć ostrza i odciąć sobie kończynę, gdyby zaistniała taka potrzeba. Tutaj tylko odsłonięta noga narażona była jedynie na działanie kwasu solnego, ale nie było to nic, z czym nie poradziłaby sobie odpowiednia dawka medykamentów i painkillerow, które ochoczo zaaplikował Izaakowi system medyczny pancerza sygnalizując jednocześnie jemu, jako dowódcy sygnał o rannym żołnierzu.

Radio działało. Pozostałe systemy również. Nie było tak źle.

Szybko nawiązał kontakt z pozostałymi: Chanem i Westem. Tylko Van Belzen milczała. Widział jednak jej pozycję. Sto osiemdziesiąt metrów na wschód od niego. Marker nie poruszał się, co mogło oznaczać, że ich nawigatorka spotkała się z jakąś twardszą przeszkodą i zginęła. Mogło też oznaczać, że żyje i nieprzytomna potrzebuje pomocy.


VAN BELZEN

Nawigatorkę porwało tornado, niczym nieczystości w kiblu. Poleciała, popłynęła, poszybowała gdzieś w przestrzeń, uderzając o wszystko, co złośliwy los postawił jej na drodze.

Nie leciała długo. Jej podróż zakończyła się na czymś twardym, co wyłączyło jej światło i świadomość.

Ocknęła się pod warstwą zasolonej cieczy. Szybko podniosła się do pozycji siedzącej. Skan skafandra pokazywał kilka drobnych uszkodzeń, nie zagrażających jednak jego funkcjonalności. Straciła broń, zerwaną z zaczepu, co teraz martwiło ją średnio. Najgorszym było uszkodzenie nadajnika radiowego. Chociaż GPS i system namierzania działał jak należy. Przynajmniej tyle.

Bioskan pokazał jednak, że ma złamane cztery zebra i lekkie wstrząśnienie mózgu. Do tego miała nieznaczne uszkodzenia prawej dłoni i powybijane place. Jakim, kurwa, cudem, mogła powybijać sobie palce w tym cudzie techniki, to nie mieściło się jej w głowie!

Widziała oznaczenia reszty załogi. Jedna osoba pięćdziesiąt pięć metrów od niej na wschód. Druga osiemdziesiąt na północ i trzecia sto osiemdziesiąt na zachód.

Usiadła pozwalając, by jej organizm otrząsnął się z szoku i wtedy go zobaczyła.

Poruszał się dosłownie pięć metrów od niej, kierując wyraźnie w jej stronę. Przypominający kraba lub pająka pancerz, zupełnie jednak inny od tych, które miała okazję oglądać wcześniej. Znacznie mniejszy, co i tak oznaczało, ze rozmiarom dorównujący człowiekowi, nie licząc oczywiście odnóży.
Bez wątpienia jednak Polariański.

Kierował się prosto na nią, a ona – jak się kurde okazało – nie miała broni! Teraz dopiero zaczęła się martwić.

Przednia cześć skafandra Polarianina rozjaśniła się czerwienią. Nie było wątpliwości, ze rybol ją namierzył. I zapewne postanowił zakończyć znajomość w typowym dla ich rasy, paranoiczno - agresywnym stylu. Zresztą, jak sami pokazali, ludzie nie byli lepsi.

Próbowała się odtoczyć, ale była wolniejsza niż wiązka energii, która wystrzeliła w jej stronę i Van Belsen zalało nagle jaskrawe, pulsujące czerwienią światło.
 
Armiel jest offline