Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-06-2015, 09:17   #195
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Chociaż wydawało się to niemożliwe, sztorm na powierzchni Perły chyba przybrał na sile. Szli z wielkim trudem, poobijani i wymęczeni, zalewani tonami gęstego, solnego deszczu i popychani przez szalejącą wichurę. W tym burzowym piekle zdani byli tylko na elektroniczne sensory w swoich skafandrach, bo ludzkie zmysły najzwyczajniej w świecie zawodziły.

CHAN, WEST, FRIDA

Dotarli do celu prawie jednocześnie, znajdując się tylko i wyłącznie dzięki namierzeniu ko ordynatów. I dzięki halogenom, które widzieli już z kliku metrów. Mając ze sobą stałą łączność radiową nie byli zaskoczeni swoją obecnością.

Van Belzen była tam. Leżała w płytkiej wodzie, lekko przygnieciona przez drobne kawałki skamieniałej, śliskiej soli. Prawie ją ominęli, wyglądała bowiem jak większy odłamek gruntu.

Żyła, lecz dopiero trzecia próba nawiązania z nią kontaktu dała oczekiwane rezultaty. Frida ocknęła się i ujrzała dwie znajome sylwetki. Chan i West. Z ich pomocą udało się jej usiąść, a potem wstać.

I wtedy sobie przypomniała. Czerwone światło wydobywające się ze skafandra Polarianina i to, co działo się potem.

To był ESPer. Lub ktoś, kto dysponował podobną mocą. Ich umysły w jakiś niepojęty sposób zlały się w jedno. Jak dwa naczynia z cieczą zanurzone w trzeciej – rozmywając się w sobie, ulegając dyfuzji w obrębie całości. Widziała ciemne, mroczne miejsce, dno oceanu. Widziała dziwaczne konstrukcje, o obcych kształtach i rozwiązaniach architektonicznych. Oddziałujące na jej zmysły. Przytłaczające swoim ogromem i swoją dziwacznością. A potem ujrzała …. Bestię. Obcego. Innego jednak niż te, które udało się poznać i skatalogować ludziom. Humanoidalny, monstrualnych rozmiarów byt przypominał niezgrabnego, brzuchatego humanoida, z głową kałamarnicy. Przy gębowym otworze zwijały się wężowe sploty potężnych macek. Obcy był ogromny. Większy niż zniszczony AJOLOS. Dużo większy. A potem Firda ujrzała jego oczy. Zanurzyła się w odmęty zła. Szaleństwa. Ta istota skażona byłą nienawiścią, skażona byłą chęcią dominacji i niszczenia i mimo, że Frida jej nie znała, wiedziała, że tak jest.

Lud Polarianina wycierpiał tak wiele. Czcił bestię, jako swojego morskiego boga w zamian otrzymując jedynie zagładę i cierpienie. Aż bestia, któregoś dnia, wzniosła się ponad powierzchnię wody, na potężnych, błoniastych skrzydłach i opuściła swój lud. Powędrowała do gwiazd. I zapomniano o niej, na planecie, z której pochodził Polaraianin. Aż kilkanaście cykli temu, jego lud otrzymał wezwanie. Sygnał. Po niezliczonych tysiącleciach ich bóg przebudził się i przemówił do nich. Do swoich sług. Przestraszony i słaby. A oni nie byli już stworzeniami żyjącymi w oceanicznych głębinach. Potrafili wznieść się nie tylko na powierzchnię, zdobyć nieprzyjazne lądy, lecz także unieść się do gwiazd. Wyruszyli, by odszukać swojego dawnego ciemiężcę i zniszczyć.

Lecz, gdy byli blisko celu, okazało się, że nie są tutaj sami. Że jest tutaj Wróg. Wróg, który uwolnił Pradawnego. Pozwolił mu odzyskać siły. Nakarmił. I za to, wróg musiał zginąć. Podobnie jak Pradawny. Był tutaj. I tylko to się liczyło. Lud istoty z morza, Polarianina, wiedział, jak go przytrzymać, wiedział jak zniewolić. Rozpoczął proces zniszczenia. Ale Wróg na powierzchni miał coś, co wiązało Pradawnego z nim. Zmuszało do posłuszeństwa lub pozwalało wybłagać wsparcie. Polarianie musieli to zdobyć, zrozumieć, zbadać.

Wiedzieli, że nie ma bowiem zła większego, niż to, które drzemało najpierw na ich ojczystej planecie Praglak, a teraz tutaj, na tej solnej planetce na rubieżach ich dominium.

To zrozumienie było tak … dziwne i przytłaczające, że Fridzie zakręciło się w głowie. Zabrakło na kilka sekund tchu.

On tu był. Szukał. Darował jej życie tylko dlatego, że … nie widział potrzeby jej zabijania. Że chciał ostrzec ją i jej gatunek. O tym, który nadał Sygnał i którego Wróg, czyli Federacja uwolniła spod solnej pułapki kilka miesięcy temu.

CLARKE

Szedł powoli, ciesząc się tym, że stracił czucie w odsłoniętej nodze. Znieczulenie zaaplikowane przez skafander umożliwiało mu funkcjonowanie. Pozwalało przemieszczać się za Virrago.

Co więcej, pozwalało zbliżać się do naukowca. W tempie może powolnym, ale zauważalnym. Dystans pomiędzy uciekinierem i ścigającym malał z każdą minutą.

W końcu go zobaczył. Kilkadziesiąt metrów od miejsca, gdzie kiedyś znajdowała się SALT-01. A teraz, zgodnie z odczytami, rozciągał się powoli nabierający wody krater. Ostatni strzał z orbity zrobił swoje. Kopalnia nie wytrzymała. Wsporniki pękły i grunt zapadł się w miejscach, gdzie wcześniej wydrążyły go maszyny człowieka.

Clarke ujrzał naukowca na krawędzi postrzępionego krateru. Stał tam, niczym posąg. Zalewany solanką, zdawał się nie reagować na szalejący wokół wiatr.
Clarke był od Virrago jakieś dwadzieścia kroków. Może nawet mniej. I wtedy człowiek odwrócił się. W rękach trzymał coś, co z tej odległości wyglądał0 niczym kawałek kamienia.

- Wrócił do mnie – Clarke usłyszał wyraźny głos na ogólnym paśmie. – Jest przy mnie. Nie wszystko jeszcze stracone.

Virrago zachwiał się na krawędzi krateru. Wzniósł ręce z kamieniem nad głowę. Clarke wykorzystał systemy namierzania i powiększył obiekt.
To faktycznie był kamień. Wyglądał nieco nienaturalnie, jakby poddano go kiedyś jakiejś obróbce. Jedna połowa kamienia była bulwiasta i przypominała jajo, druga lekko pofałdowana przypominała jakieś splątane pnącze lub kłębowisko gadów.

- On ich nienawidzi, wiesz - mówił Virrago powoli, niczym w transie. – Nienawidzi polarian. Może nam pomóc wygrać tę wojnę. Unicestwić ich gatunek. Unicestwić wszystko. Tylko trzeba mu służyć.

Na skanerze Clarka pojawiły się dwa nowe odczyty. Jeden prawej, drugi z lewej strony. To nie mogli być ani Chan, ani West. Ich widział znacznie wyżej, przy punkciku oznaczającym Fridę. Ten z lewej kierował się prosto na nich i był jakieś sto metrów od celu. Ten drugi dopiero, co wszedł w promień wykrywacza i był niewyraźny, rozmyty, nieczytelny – szacunkowo jakieś trzysta metrów od ich pozycji.

- Trzeba pozwolić mu odejść. Uciec z tej pułapki. Opuścić układ Alfa Scuti i powędrować dalej. Ku gwiazdom. Wiesz. Jest taki piękny. Taki wspaniały. Jego mądrość nie zna granic. Trwał przez eony. Możliwe, że jest przedstawicielem najstarszej znanej nam rasy. Anth-Arill. Wszyscy sądziliśmy, że oni wymarli, wiesz? Że odeszli w zapomnienie. Ale tak nie jest. Są. Jeden jest tak blisko, gotów by podzielić się z nami swoją mądrością. Gotów by pomóc nam rzucić galaktyki na kolana.

Verrtigo bredził. Bredził jak szaleniec. Ale było coś tym jego bełkocie, co mroziło Clarka gdzieś, w nieodkrytych wcześniej warstwach psyche. Budziło jakieś uśpione, nieznane mu wcześniej lęki.

- Pomyśl. Korporacja może poprowadzić ludzkość ku nowemu porządkowi! Wystarczy tylko … poświecić kilkadziesiąt miliardów istot. Głównie obcych, a oni przecież się nie liczą.
 
Armiel jest offline