CLICK
Budzik wpadł w poranny szał.
Argrieve leżał z rękoma podłożonymi pod głowę z papierosem w zębach i głową w chmurach dymu, który wyglądał jakby kłębił się w rytm muzyki. Wsłuchiwał się w poranna melodię przyglądając się kształtom tańczącym nad jego głową.
Trzeci dzień bezsenności, 20 paczek papierosów puszczone z dymem. Ostatnie dźwięki muzyki z budzika rozbrzmiewały, papieros leniwie się dopalał, sekundy upływały przekształcając się w minuty.
Argie podniósł się z łóżka, rzucił niedopałek, a może raczej dopałek, bo filtr spalił się także prawie całkowicie, w kąt gdzie już były pozostałości papierosów z 20 wcześniejszych paczek.
Przedarł się przez stosy ubrań i opakowań po pizzy do łazienki. Spojrzał się w lustro
Prawie jak nowy.
Tym razem z mniejszymi problemami, bo już po przetartym szlaku, wrócił do swojego pokoju i poszedł do kuchni. Otworzył lodówkę, jedyne co zobaczył to mleko. Podrapał się po głowie i zrezygnowany wypił resztkę mleka po czym puste opakowanie odstawił do lodówki.
Czas się ubrać, zapowiada się parszywy dzień. Znowu.
Podszedł do jednej z gór ubrań i zaczął wybierać losowe rzeczy. Czarne spodnie, niebieska podkoszulka i czerwona koszula w żółte paski.
Założył wszystko na siebie, wziął komórkę/budzik, słuchawki i wyszedł męcząc się z zamkiem i waląc kilkakrotnie w drzwi, żeby chciały się w końcu zamknąć. Winda była tradycyjnie zepsuta, więc ucieszył się na myśl o schodzeniu po schodach. Jedyne 20 pięter. Przeklął po cichu nazywając nieciekawie matki, ojców i babki producentów wind.
CLICK
Szedł przez miasto otoczony ludźmi, samochodami i wieżowcami. Zniecierpliwieni kierowcy trąbili na siebie a on kwitował to tylko zmęczonym spojrzeniem. Po drodze zaszedł do kawiarni, wypalił dwa papierosy (jednocześnie), wypił kawę, zjadł ciastko. Można było to nazwać śniadaniem. Nawet on musiał czasem cos zjeść.
Z komórka odtwarzała kolejne piosenki, kolejni mijani ludzie, kolejne sklepy, wieżowce i papierosy. Tak zwana szara codzienność.
Doszedł w końcu do miejsca swojej pracy po drodze kopiąc kilka szczekających na niego psów. Jak zwykle 25 minut marszu. Drzwi odsunęły się wydając cichy jęk. Spojrzał się z pogardą na portiera, spojrzał na zegarek, minuta przed czasem. Pracuje tutaj 3 dzień a już gościa nienawidzi.
Nie dość, że ta praca śmierdzi to jeszcze ten facet. Skąd się biorą tacy ludzie?
Wszedł do windy, przejrzał się oględnie w lustrze, poprawił nieład swoich krótkich włosów, wkasał podkoszulkę i zapiął koszulę. Ze skrzywioną miną wcisnął guzik z 60.
Im wyższe piętro, tym wyższa posada. Ta jasne. Dlaczego życie się tak na mnie uwzięło?
Przyglądał się ludziom którzy wsiadali i wysiadali na różnych piętrach tym samym, znudzonym wzrokiem. W końcu dojechał na ostatnie piętro. Wszedł do schowka, założył swoje niebieskie, robocze spodnie i czapeczkę z napisem „czystość to życie”.
Spojrzał pod nogi na swoją pracę. Jak zwykle ktoś zapomniał wytrzeć butów, pieprzony zarząd. Uważają się za władców miasta a w gówno jak wchodzili tak wchodzą. Zaklął cicho pod nosem.
Kolejny pieprzony dzień. Coś dla odmiany mogłoby się wydarzyć.
Po czym wziął się za zdrapywanie plam z podłogi.