Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-06-2015, 23:52   #307
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Buttal


-No i?

-Nie wiem, nie słyszę, gada z nimi…

-Wiesz, może dobrze by było gdyby któryś…

-Któryś z wiezionych w środku krasnoludów poszedł tam i swoim brakiem znajomości języka oraz miejscowych obyczajów zachęcił ich do przeszukania wozu aby odnaleźli w śrdoku dwóch magów, sporo broni i resztę bojowej kompanii? Wątpię.


Wychylający się przez okno Kargunson i Torrga spojrzęli niżej, na wciśniętego pomiędzy framugę a nich Buttala, który ledwo miał miejsce by obrócić głowę. Po chwili skonsternowanej ciszy z tyłu rozległ się głos Flicka.

-Tak po prawdzie to wątpię żeby nas znaleźli. Wiecie, jesteśmy magami, iluzja to…

-Zbytek, biorąc pod uwagę że w mieście stało się coś wyraźnie złego.-
przerwał mu Flambee, zakładając ręce na piersi i wyglądając przez okno.- Cała ta sytuacja mi się nie podoba. Nie wpuszczanie wozów do jednego z najistotniejszych miast handlowych zachodniego Middenlandu…

-Cicho, Wilczasz wraca.


Cała trójka wlepiła oczwy w idącego powolnym krokiem najemnika który w międzyczasie zdążył wyjąć fajkę i złapać ustnik zębami. Gdy podszeł do powozu otaczała go już chmura tytoniowego dymu która zaczęła zlewać się z mgłą, formującą się powoli tuż nad gruntem.

-No i?- ponaglił Resnik, zerkając na czterech zebranych przy bramie strażników, rozmawiających cicho między sobą.

Ivo westchnął, wypuszczając z ust obłok dymu.

-Powiedzmy że mamy szczczęście.- mruknął, nie oglądając się nawet na krasnoluda.- Mają za sobą równie męczący dzień co my, a przynajmniej tyle udało mi się im wmówić. Powiedzmy że przepuszczą nas…

-Świetnie.-
Buttal cofnął się w głąb powozu, opadając na jedno z siedzeń.- A co dokładnie się stało?

Wilczasz, któremu niezbyt uprzejmie przerwano, wzruszył ramionami.

-Znaleziono ciało mocno okaleczonego stajennego wiszące na jednym z poddaszy. Takie rzeczy nie są zbyt częste w Middlandzie…

-Więc zwiększenie aktywności straży to nic niezwykłego. Dobrze, bo martwiłem się już że mogło to mieć jakiś związek z naszą ostatnią wizytą tutaj.-
z zadowoleniem krasnolud pokiwał głową i zmarszczył brwi, widząc leciutki uśmieszek na twarzy wynajętego mężczyzny.- Chyba że miało związek z naszą ostatnią wizytą… ?

-Zabicie chłopaka? Możliwe.-
Ivo znów zaciągnął się fajką.- Atak na lokalnego mistrza sztuk magicznych, jego zaginięcie i wysadzenie najwyższej kondygnacji jego wieży już raczej na pewno tak.

Torrga podsunął pod szczekę Buttala drzewiec swojego topora i zamknął mu usta gdy ten przez kilka sekund nie był w stanie wykrztusić słowa.

-Kiedy?- wyrzucił z siebie w końcu, wbijając wzrok w najemnika.

-Chłopak? Pięć dni temu. Ralulh, czy jak tam się ten kuglarz nazywał… Nie wiadomo czy na pewno zginął, ale jego wieża pizdnęła tuż przed świtem. Przy czym z tego co zrozumiałem, pogoda zmieniła się nad miastem wraz z eksplozją.

-To źle. To bardzo, bardzo, bardzo źle…-
wymamrotał Flick.- Każdy mag z tytułem miejskiego rezydenta musiał przejść szkolenie w akademii Ironbridge. Nawet jeśli był na tyle mierny by trafić finalnie do Middenlandu, co nie zmienai faktu…

-Że stwoimi i gadamy o głupotach a strażnicy pod bramą czekają na swoje sto sztuk złota.

-Co?!-
Buttal gwałtownie ocknął się z odrętwienia wywołanego rewelacjami przedstawionymi przez Wilczasza.- Nie mówiłeś nic o pieniądzach.

-Chciałem, ale nie ndałeś mi dokończyć. Sto to i tak mało, biorąc pod uwage w jakim kraju jesteśmy. Oni nie chcą przeszukiwać powozu, nie chcą znajdywać w środku krasnoludzkiego korpusu dyplomatycznego i siedzieć do późnej nocy, spisując raport z tego wydarzenia. A sto to dość by przekupić ich i ewentualnego sierżanta który zacząłby węszyć…

-Bogowie…-
wymamrotał Butta, klepiąc się po kieszeniach.- Nie mam tyle w sakiewce… Mavolio!

Milczący do tej pory krasnolud zerwał się ze swojego miejsca, siegnął do metalowej kasety ustawionej pod swoim siedzeniem po czym otworzył ją skomplikowanym z wyglądu kluczykiem, ukazując mały skarb będący w istocie funduszami operacyjnymi krasnoluda.

-Sto.- zameldował po krótkiej chwili liczenia.- Oby w stolicy liczyli sobie mniej za wjazd do miasta…

-Taa…-
mruknął niechętnie Resnik, przekazując pękaty mieszek w ręce Wilczasza. Zmarszczył brwi gdy siedzący obok Torrga trącił go łokciem w ramię.- Hm?

-Powiedz mi szefie, czemu to zdrajca dogląda naszych pieniędzy z których i ja pobieram żołd… ?

-Bo my doglądamy czy on dobrze dogląda… Po za tym ile czasu którykolwiek z nas potrzebowałby na wyłuskanie stu monet z kasety?

-Fakt…-
Torrga pokiwał smętnie głową i wyjrzał przez okno raz jeszcze, akurat gdy wracający od strażników Wilczasz wskoczył na kozła, złapał za lejce i lekkim ich uderzeniem zmusił konie do ruszenia z miejsca.

Ostatnie promienie słońca zniknęły za skrzydłami bramy gdy ta zamknęła się z głośnym szczękiem.


***


Ulice Frakenwaldu były ciemne. Latarnicy najwyraźniej nie mieli odwagi wyjść po zmierzchu, zapalić świateł na ulicach a nieliczne ogniki płonące zza okiennic mijanych domów dodatkowo pogłębiały cienie tworzące się w mroku.

Siedzący przy oknie Flick wzdrygnął się wyraźnie.

-Niezbyt tu przyjemnie…




Krugan zaśmiał się pusto gdy powóz wyraźnie zwolnił.

-Wiecie, to pewnie tak pogoda. Albo atak na wieżę, ewentualnie bestialskie morderstwo bogu ducha winnego stajennego… Tak, zdecydowanie to pewnie ta pogoda… Wywołana cholerną eksplozją na wieży! Mistrzu Flick, błagam!

-Nie ruszam się za często z mojej pracowni i jakoś tak przywykłem że miasta są chociaż trochę mniej złowieszcze od katakumb które czasami muszę badać…-
mruknął niechętnie nekromanta, obracając się i otwierając okienko przez które zobaczył skórzany płaszcz na grzbiecie Wilczasza.- I co z ta karczmą, panie przewodniku?

-Ta w której byliśmy uprzednio była pełna. Druga, w której zdarzało mi się do tej pory bywać też. Zostały „Trzy Korony”…

-W sensie że po królewsku nas ugoszczą.

-W sensie za jedną złotą koronę dostaniesz pokój, za drugą dziewkę do towarzystwa a za trzecią porządny łomot jeśli ktoś zobaczy przy tobie aż tyle złota… Szczęśliwie jesteście w grupie dostatecznie dużej by nie martwić się o miejscowych osiłków…

-Ta…
- mruknął po raz kolejny tego wieczora Buttal, wyglądając na zewnątrz by obejrzeć poobijany, skrzypiący szyld i niezbyt okazały front zajazdu oraz na ruderę, która jeszcze kilka lat temu mogła być stajnią.- Jestem cały w skowronkach…

-Lepsze to niż gniecenie się w wozie.-
odparł Wilczasz, zaskakując z kozła i otwierając drzwi.- A gdyby nie było pokoi zawsze jest opcja wywalić dotychczasowego lokatora, najlepiej takiego odpowiednio opryskliwego, i zapłacić karczmarzowi za noc. Wiem, sam czasami musiałem skorzystać z tego fortelu…

-A skąd pewność że ktoś nie spróbuje wykorzystać tego przeciwko nam, co?-
wychodzący z powozu Mavolio spojrzał sceptycznie na najemnika, idąc posłusznie za Buttalem i resztą jego oficjalnej eskorty. Flick zminiaturyzował czarem swój kostur do rozmiaru podręcznej laski ze srebrną gałką a Flambee… cóż, on żeby nie wyróżniać się z tłumu musiałby zgolić głowę. I brwi. O brodzie nie wspominając.

Trudno, nie można było mieć wszystkiego.

Wnętrze karczmy natomiast powitało podróżników iście ciepłą, serdeczną atmosferą która na wstępie łapała za serce.




Bolvi skrzywił się.

-W takich miejscach można dostać syfa od samego oddychania…- mruknął, odruchowo kładąc dłoń na szerokim nożu zetkniętym za pasem.- To ja wolałbym już spać w tej przegniłej stajni…

-To świetnie
.- Wilczasz, który wszedł jako ostatni z grupy uśmiechnął się i poklepał krasnoluda po głowie.- W takim razie prześpisz się w wozie i przy okazji popilnujesz koni. Ja chętnie skorzystam z łóżka, nawet jeśli wcześniej będę musiał kogoś z niego wykopać.

Szczęśliwie, tłok w karczmie uniemożliwił bywalcom jednoczesne, oklepane spojrzenie w stronę intruzów. Jedynym który miał interes w ich wypatrywaniu był łysy karczmarz stojący za ladą… i pół-orkowy wykidajło, przyczajony tuż obok drzwi z wielką, drewnianą maczugą w ręku oraz złośliwym uśmieszkiem ledwie rozpoznawalnym przez wystające mu z paszczy kły.

Tak, to zdecydowanie była jedna z TYCH karczm.


Tsuki


Von Kirkwald siedział sztywno na wytartym, zamszowym fotelu a kieliszek wina w jego ręku nie zmieniał swojej pozycji od dobrych kilku minut. Łagodnie czerwona tafla trunku była niczym lustro, nie zmęcone nawet najdelikatniejszym ruchem trzymającego naczynie arystokraty.

Adolf von Kirkwald był jak posąg.

Posąg ku czci absolutnego przerażenia wobec nadchodzących konsekwencji podjętych przez siebie wcześniej decyzji.

Siedząca naprzeciwko elfka uśmiechała się delikatnie, z brodą wspartą na wierzchu dłoni, pochylona delikatnie w stronę Kvazerevicza który nie przestawał mówić. Adolf nie słyszał większości tego monologu widząc ognie piekielne w oczach Tsuki. Ognie w których miał smażyć się już niedługo jego nieszczęsny, kupiecki i oportunistyczny kufer.

Kirkwald nie wierzył w karmę, ale w tym konkretnym momencie dokonywał bardzo precyzyjnych obliczeń na jak wielką karę nagrabił sobie przez długie lata nieuczciwych umów oraz nielegalnego handlu na wodach trans granicznych,

-Wyobrażasz sobie, Adolfie?

-Taaa…-
middenlandczyk zamrugał, zmarszczył lekko brwi i kątem oka spojrzał na obserwującego go uważnie Borisa.- Em, wybacz przyjacielu, ale chyba niedosłyszałem pytania…

-Mówiłem że Skuld ma ogromne szczęście, mając na swoich usługach tak wprawną wojowniczkę jak Tsuki
.- powtórzył Wislewczyk, sięgając po swój kielich.- Biorąc pod uwagę moją dokładną relację z naszego sparingu mogłeś się chyba domyśleć że nie mówię o…

Middenlandczyk znów odpłynął, uśmiechając pod nosem.

No tak. Kvazarevicz potrafił mówić tylko o trzech rzeczach. Pięknie swojej ojczyzny, honorze swego rodu no i walkach które ostatnio stoczył. Egotyzm i prostota jak przy budowie cepa sprawiały że był iście niskomplikowanym partnerem handlowym. Jego fascynacja elfką zaś mogła być w innej sytuacji odczytana na plus. Wcześniej nie raz żartowali z Giovannim na uboczu, że gdyby Boris kochał swoją szablę chociaż trochę bardziej, rozciąłby sobie fujarę próbując ją przelecieć.

Pechowo ta elfka…

Adolf znów drgnął, instynktownie wyczuwając że monolog jego partnera w interesach dobiega końca.

-…szybkość, sprawność. Chciałbym spotkać więcej rodaków panienki Tsuki, zwłaszcza że z tego co mówiła, każdy z pozostałych klanów preferuje inny styl walki.

Middenlandczyk odruchowo pokiwał głową.

-Oczywiście, Borisie, oczywiście. Co nie zmienia faktu że praca dla kraju, dowolnego kraju, wymaga kwalifikacji większych niż biegłość w posługiwaniu się bronią i siła…

-Panienka Tsuki nie jest tutaj od siły.-
głos milczącego do tej pory Heishiro sprawił że Kirkwald prawie podskoczył w fotelu, obracając głowę w stronę muskularnego samuraja. Jego uwadze nie umknęło że dziwnym trafem mężczyzna wydawał się zagradzać sobą drogę do drzwi. Wojownik uśmiechnął się w niepokojący sposób.- Od siły jestem tu ja…

-Doprawdy?-
kupiec zdołał przywołać na twarz cierpki uśmiech.- A co z wiedzą na temat kraju któremu się służy? Edukacją?

-Tą posiadam dla odmiany ja.-
odparła z uśmiechem Laurie, do tej pory idealnie zlewająca się z tłem u boku swojej pani. Szybko i sprawnie wydobyła zza pasa swój notanik i wysunęła zza grzbietu książeczki cienki rysik.-Na temat Skuld, znaczy się. Bo o ile pani Tsuki posiada umiejętność podejmowania trudnych decyzji, sprawność w walce oraz żelazną wolę, Heishiro to jej obrońca i osoba od popisywania się nieprzyzwoitą muskulaturą, o tyle ja jestem tutaj zapleczem informacyjnym. Nikt wedle naszych mocodawców nie może działać sam.

-Och! Jakże mądre słowa…-
siwy mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, rozsiadając wygodniej w fotelu.- A czy wolno wiedzieć kimże są ci wspaniali mocodawcy?

Kapłanka uniosła brwi i zaniemówiła, przez sekundę nie wiedząc co powiedzieć. Nim jednak odnalazła język w gębie, pałeczkę z delikatnym uśmiechem przejęła Tsuki. Kirkwald odruchowo przylgnął plecami do oparcia fotela gdy elfka nieznacznie pochyliła się w jego kierunku, wspierając brodę na pięści.

-A czy to wypada wypytywać o takie poufne rzeczy przy winie i w miłym towarzystwie? Równie dobrze mogłaby być to Rada Kupiecka, ktoś kto ma na nią wpływ czy może nawet ktoś spoza, manipulujący wydarzeniami z cienia i chcący by Skuld przestał tracić tak potrzebne zasoby wojenne. Albo, o wiele bardziej lakonicznie, Straż Miejska.- elfka nieznacznie przekrzywiła głowę.- Nie zamierzam jednak odpowiedzieć na to pytanie, tak samo jak nie zamierzałam wypytywać pana o poufne informacje związane z handlem, tajemnice przewozowe, towary które przewozicie na swoich statkach…

-Pytania na ten temat nie byłyby niczym dziwnym
.- przerwał jej niespodziewanie Boris, uśmiechając się lekko.- „Chluba Wissu” to obecnie największy statek w naszej spółce i co jakiś czas pływa do Westalii lub Wolnych Wysp kiedy pozostałe dwie łupiny są przeładowane. Nie zdarza się to często…

Kirkwald przełknął ślinę.

-No właśnie, tak więc…

-Po za tym…-
kontynuował pewnym siebie głosem Kvazarevicz, nie świadom kolorów odpływających z twarzy jego towarzysza.- …Westaliańskie wino oraz uprawy są sprzedawane w Lantias z dużym zyskiem, w Westalii zaś ogromną popularnością cieszą się wyroby miejscowych manufaktur…

-Takich jak warsztat pana Bomhowlera, specjalizujący się w muszkietach i czarnym prochu, pracownie Silverfisha kujące jedne z najlepszych masowo produkowanych mieczy oraz bagnetów i oczywiście pracownia Magnusa oraz powiązane z nią warsztaty alchemiczne produkujące masowo kwas, ogień alchemiczny i wszelkiego rodzaju stymulanty bojowe.-
dokończyła płynnie Lauie, chowając swój bezcenny notes z którego sprawnie odczytała pewne dość poufne informacje przewozowe. Następnie uśmiechnęła się do zaskoczonego Wislewczyka.- To dobre, drogie towary. Sprzedaż ich na kontynencie na pewno przynosi spore zyski…

-C… co?!
- spokojna i opanowana do tej pory twarz Kvazarevicza zmieniła się w bladą, przerażającą maskę otwartego oburzenia.- Wypraszam sobie, panienko Laurie, ale tego typu insynuacje względem moich…

-To nie insynuacje.
- Tsuki uśmiechnęła się ze szczerym współczuciem do oszukanego arystokraty, wyjmując zza pasa podwładnej jej notatnik. Boris z niedowierzaniem obserwował jak elfka nieśpiesznie odnajduje odpowiednią stronę i podsuwa mu notatnik pod nos.

Delikatnie drżącą dłonią mężczyzna złapał książeczkę a wszyscy w loży wiedzieli że drżenie nie ma nic wspólnego ze strachem. Złość. Czysta i pierwotna, wchodząca już powoli w fazę furii.

Kirkwald przełknął ślinę.

-Ale skąd one niby to mają, co?- wykrzyknął, ale nawet jego łamiący się głos zaczął odmawiać mu posłuszeństwa. Z przerażeniem obserwował jak Boris przerzuca kolejne strony, milcząc.- To nielegalne! To wszystko to… !

-Kłamstwo?-
Boris spojrzał w stronę Middenlandczyka a ten zesztywniał na fotelu.- Chcesz mi powiedzieć że cały ten czas mój statek przewoził pieprzony arsenał?!

-Sam mówiłeś że kupiectwo rządzi się własnymi prawami, przyjacielu…

-Tak!-
książka wylądowała na stoliku na sekundę przed pięściami Wislewczyka które z hukiem uderzyły o blat.- Ale nie kiedy łgaliście mi w żywe oczy! „Chluba” ma zakaz opuszczania portu! Koniec naszej umowy! Mój statek nie… !

-Nie jest obecny w porcie.
- Laurie znów uśmiechnęła się łagodnie do wściekłego Borisa, przewracając kilka stron leżącego przed nią notatnika.- Wypłynął wczoraj o świcie z pełną ładownią.

Tym razem Kvazarevicz nie krzyknął. Nie odezwał się ani słowem. Po prostu obrócił wzrok w stronę Adolfa i bardzo powoli zdjął dłonie ze stołu.

-Gdzie wysłałeś mój statek… ?

Jego głos był jak świst ostrza poprzedzający sztych kończący walkę.

-Ja… ja…

-Do Wolnego Portu Valerys.-
głos Laurie był jedynym słyszalnym w otwartym pomieszczeniu.- A stamtąd, wedle naszych informacji, towar odbiorą Esomijscy kaperzy którzy bezpiecznie dowiozą go do Border City…

Źrenice oczy Borisa zwężyły się niebezpiecznie.

-Handlujecie z Esomijczykami za pomocą mojego statku… ? Czym?

-Przyjacielu, przecież wiesz że…

-Czym?!

-Bronią białą, pancerzami oraz kuszami przekazanymi im przez możnych z Lantyjskiej elity którym nie wypadało sprzedawać broni bezpośrednio do kraju z którym goszczący ich kraj prowadzi wojnę
.- na twarzy Laurie tańczył delikatny, pełen okrucieństwa uśmieszek.- Jeśli interesowałoby cię, hrabio, skąd to wiemy…

-Nie teraz
…- odparł jej niskim, mrożącym krew w żyłach tonem Boris powoli sięgając po stojący koło kanapy miecz.

Kirkwald nie był głupi. Był za to w miarę szybki.

Gdy krzywa klinga szpady Kvazerevicza orała plusz fotela na którym siedział Middenlandczyk, jego już tam nie było. Sapiąc i skamląc rzucił się na bok a następnie w stronę drzwi, i oddzielającego go od nich Heishiro.

Samuraj uśmiechnął się, unosząc pięść, a następnie krzyknął boleśnie gdy srebrna bransoleta na nadgarstku Kirkwalda rozbłysnęła jasnym blaskiem, nagłym i intensywnym, na tyle mocnym by oślepić zaskoczonego wojownika i otworzyć uciekającemu kupcowi drogę na zewnątrz.

Kvazarevicz obrócił się, unosząc broń. Laurie zaczęła jakąś inkantacje.

Oboje podskoczyli jednak gdy suchy trzask prochu przetoczył się po loży a kula z trzymanego przez Tsuki pistoletu skałkowego zakończyła swój lot w udzie Adolfa von Kirkwalda, który z wrzaskiem zatoczył się i upadł, dociskając dłoń do dziury w nodze.

Boris, nieco uspokojony, albo raczej wyrwany z transu przez Tsuki, spojrzał niepewnie na elfkę oraz broń w jej dłoni.




Po kilku sekundach dał radę wykrztusić jedno, krótkie pytanie.

-Gdzieś ty to schowała?!


Petru


Kamienna pustynia z każdym przejechanym kilometrem zmieniała się powoli na rzecz klasycznej, piaszczystej ale jeszcze nie skwarnej równiny. Jadący na przedzie Ceth mówił, co było dla niego czymś równie naturalnym jak oddychanie. Z tym że tym razem, dla odmiany, przekazywane przez niego informacje były… nawet zdatne do odsłuchania.

Wielkie, kamienne formacje wyrastały dookoła nich z piasku niczym smocze zęby.

-W brew pozorom to całkiem niezłe miejsce do życia, wiecie? W sensie jak na pustynię…

-Doprawdy?-
Lu’ccia, trzymająca lejce jej wspólnego z Petru wierzchowca uniosła lekko brew.- Bo w sumie każdy chciałby mieszkać na pustyni, prawda?

-Nie rozumiesz koncepcji.-
druid westchnął ciho, nie zauważywszy pełnego satysfakcji spojrzenia które dziewczyna posłała siedzącego za nią tropicielowi. Ceth natomiast przeczesał dłonią brodę, przygotowując się do merytorycznego monologu.- Ta pustynia nie jest nawet w jednej setnej tak nieprzyjazna jak Naz’Raghul. Ba! Stosunkowo łagodna pogoda i bliskość moża sprawiają że pustkowie przyległe bezpośrednio do Pelanque jest mniej gościnne, chociaż bardzo blisko mu do standardów zwykłych pustyń. Tą tutaj przyrównałbym do Krevhlod, bo o ile tam jest faktycznie sporo pustych przestrzeni połączonych z dość umiarkowanym klimatem, to tutaj widzieliśmy już kilka naturalnych studni i otaczających je połaci zieleni…

-Oraz wielkie skorpiony, kości które przy odpowiednim wysiłku mogłyby robić za stemple w kopalniach oraz hordy różnego typu wrednych człeokopodobnych.
- dokończyła za niego Lu’ccia, lekko spinając konia.- Wciąż to do mnie nie trafia.

-Bo nie byłaś w Krevhlod
.- odparł z przemądrzałym uśmiechem starzec.- A ja byłem. Tam co prawda nie ma kości, które uznałaś za niezwykle istotny argument, ale wszystko pozostałe co wymieniłaś jest, i to w jeszcze większej ilości. Co prawda tam jednocześnie jest o wiele więcej klanów barbarzyńców które równoważą trochę ilość nieprzyjaznych stworów czychających na życie wędrowców, ale za to…

-Ruiny.-
Petru zmarszczył brwi.

-Em… No tak, tak.- Ceth podkręcił wąsa zbyt zajęty sprzeczką by zwrócić uwagę na to gdzie patrzył jego towarzysz.- Ruiny są za równo w Krevhlod co tutaj i w znaczący sposób ułatwiają egzystencje na pustyni. Budowanie fundamentów na piasku jest trudne, nie wspominając nawet o statych studniach, częstwo wciąż pełnych wody…

-Nie
.- peloryta przerwał mu w połowie zdania, unosząc dłoń.- Patrz. Przed nami.

Ceth uniósł brwi.

-Cholera… Objeżdżamy?

Petru powiódł wzrokiem po rozciągającym się przed nimi krajobrazie, upstrzonym zrujnowanymi wieżami, zawalonymi dachami budynków oraz murami podziurawionymi przez lata braku konserwacji i ataków pustynnego wichru.




Petru pokręcił głową.

-Są zbyt rozległe. Objechanie ich może zająć kilka dni, może więcej, a szczerze wątpię żebyśmy klucząc wzdłuż ruin dali radę znaleźć należyte schronienie, o trawie dla konia i wodzie nie wspominając…

-W środku ruin też nie musimy ich znaleźć.

-Tak?-
Lu’ccia znów uśmiechnęła się pod nosem.- Powiedz to tym palmom. Dla mnie wyglądają całkiem zielono.

-Zawsze mogę stworzyć dla nas trochę wody.

-I tak już to robisz.-
odparł Petru.- Po za tym, łagodny klimat czy nie, jazda w cieniu zawsze jest lżejsza za równo dla jeźdźca co konia. I może słońce nie wypala nam włosów na głowie, ale i tak czuję się jak wędzony na wolnym ogniu.

Ceth westchnął, a następnie sam powiódł wzrokiem po krajobrazie ruin.

-Faktycznie, końca nie widać… Niech będzie, ale musimy brać pod uwagę że ruiny tego typu na pewno mają jakiś mieszkańców. Pamiętasz co mówił Wikmak.

-Taaa… To tak jakby reszta pustyni była absolutnie bezpieczna.-
Petru skrzywił się na wspomnienie kameleonowatego jaszczuroludzia który dał radę podejść go, pomimo wysiłku i czujności włożonych w patrolowanie obozowiska.- Każda droga to ryzyko. Krótsza może zawierać go mniej.

-Ale wy psioczycie.-
zniecierpliwiona Lu’ccia pokręciła głową i uderzyła piętami w boki konia. Petru w ostatniej chwili chwycił ją w talii gdy wierzchowiec ruszył żwawo przed siebie.- Po za tym… Chcecie żyć wiecznie?!

Ceth westchnął, poganiając Wichera by dogonił galopującą przodem dwójkę.

-I weź tu nie czuj się staro…


***


Ruiny naprawdę były ogromne.

Ogromne za równo jeśli chodziło o przestrzeń co i skalę antycznych budynków powoli ale sukcesywnie pochłanianych przez piach i nieliczną roślinność rosnącą w ceniu dawnego miasta. Jadący pomiędzy pustymi, ziejącymi czernią okiennicami Petru uważnie wodził pomiędzy nimi wzrokiem, a dźwięk kopyt stukających o kamienie wydawał się potęgowany nietypową dla ich podróży ciszą.

Kątem oka tropiciel spojrzał na jadącego obok Cetha.

-Normalnie nie możesz wysiedzieć w ciszy dłużej niż pięć minut. Pewnie nawet tamte gobasy które cię pojmały w pierwszej chwili chwyciły za knebel…

-Jestem druidem
.- uciął starzec, marszcząc brwi.- I o ile do ruin przywykłem, o tyle komentowanie ich nie wydaje mi się szczególnie interesujące. Nawet roślinność która tu rośnie wydaje się taka zwykła… nijaka.

Lu’ccia uśmiechnęła się pod nosem.

-No nie mów że nie masz nam nic ciekawego do powiedzenia…

Druid westchnął.

-No dobra, skoro jesteście aż tacy ciekawi, to moim skromnym zdaniem nie jedziemy po ulicach. I nim powiesz mi że faktycznie, trudno nazwać te piaszczyste ścieżki ulicami, to chodzi mi raczej o fakt że ulice są jakieś pięć, sześć metrów pod nami.

Petru rozejrzał się, marszcząc brwi.

-W sensie…

-Tak, moi mili, my właśnie jedziemy pod dachach. Dlatego nie uśmiecha mi się pytlowanie ozorem mając jednocześnie świadomość że możliwe że gdzieś podnami czai się ktoś lub ktoś, albo co gorsza, nikt
.- druid bezwiednie podrapał się po brodzie.- Takie miejsca mają zwykle albo stałych lokatorów, albo lokatorów przelotowych których ni cholery nie chcielibyśmy spotkać. Ewentualny brak jednych i drugich natomiast może być sygnałem jeszcze gorszym…

Półsmok niechętnie skinął głową, jeszcza bardziej skupiając się na obserwacji otoczenia i wystających spod piachu, zrujnowanych budynków.

-Rozumiem… Co proponujesz?

-Przejechać tędy możliwie szybko, a w przypadku konieczności nocowania tutaj, znaleźć miejsce na obóz możliwie wysoko ponad piaskiem. Takie tam… doświadczenia.


Petru zmilczał i pokiwał tylko głową, mrużąc oczy w promieniach słońca.

Na ścianie dostrzegł coś… Wyryty znak, symbol albo runę. Wyraźną i świeża, nie zatartą jeszcze przez piaskowe burze oraz zwykły wiatr, niosący ze sobą drobiny pyłu. Dwie linie, pierwsza duża, umieszczona wyżej, pozioma i lekko wygięta ku górze, jakby symbolizująca rogi. Druga, umieszczona niżej, przyległa do niej i pofalowana, jakby przedstawiająca nieproporcjonalnie mały łeb.

Lu’ccia zmarszczyła brwi i spojrzała na siedzącego za nią towarzysza.

-Petru… ?

Nim peloryta zdążył odpowiedzieć, gdzieś na górze, na pochyłym dachu wieży pod którą przejeżdżali rozległ się cichy szum przesypującego się piasku. Gdy oboje podnieśli wzrok, Petru stracił jakiekolwiek wątpliwości że wyryty na ścianie znak może oznaczać kłopoty.




Nad nimi, na skraju dachu, stało… to coś.


Jean Battiste Le Courbeu


Było ich w sumie dwudziestu.

Ciężkozbrojnych, ubranych w pełne zbroje z wypolerowanych płyt, niesionych przez masywne, okryte kropierzami wierzchowce ryjące leśny trakt podkutymi kopytami. W dłoniach mieli długie topory, podobne do halabard. Przy bokach garłacze o grubych, nieforemnych lufach które w ostateczności mogły im służyć za maczugi.

Dwudziestu ciężkich, morderczych jeźdźców w niczym nie przypominających lekką jazdę która poprzedziła ich przejazd.




Dzieląca gałąź z Jeanem Serafine odchrząknęła niepewnie.

-Nie wiem jak tobie ale mi oni ni cholery nie przypominają żadnego z renegatów spotkanych do tej pory… Ani tutaj, ani nigdzie w A’loues. Nawet tamci dranie którzy ścigali nas przez stolice…

-Wiem, cholera, naprawdę zauważyłem.-
obserwując przejeżdżającą pod nimi kawalkadę, Jean odruchowo przygryzł kciuk, myśląc intensywnie.- Tak ciężkiej kawalerii nie używa się u nas od przeszło dwustu lat. A sam sprzęt wydaje się zbyt zadbany aby uznać go za wygrzebany z jakiegoś starego arsenału…

-Conlimote?


Jean zmarszczył brwi i po chwili namysłu pokręcił głową.

-Nie… To byłoby zbyt oczywiste, po za tym obecny pakt o nieagresji pozwolił za równo nam, co im, jako tako podbudować nadwyrężone ostatnią wojną gospodarki...

-Cicho, zwalniają. Zauważyli nas… ?


Gnom podniósł głowę i rozejrzał się, ledwo zauważywszy pozostałych towarzyszy w gęstym, częściowo magicznym listowiu stworzonych za pomocą jego iluzji. Trudno było wyobrazić sobie kogokolwiek zdolnego dostrzec coś w takiej gęstwienie, a nawet jeśli, zakrawałoby to bardziej o telepatię i jasnowidzenie niż cokolwiek innego.

Bardzo powoli pokręcił głową.

-Nie wydaje mi się…- wymamrotał i zamarł… widząc samego siebie przejeżdżającego powoli traktem poniżej.

Kapitan Norman „Peste” Carlo wyglądał a nawet ubierał się identycznie co postać, w którą oblekł się gnom. Nie zgadzały się tylko szczegóły, jedna blizna więcej tam, jedna blizna mniej tutaj, kapelusz lekko przechylony do tyłu, głownia rękojeści wiszącego przy boku rapiera ciut bardziej wypolerowana.

W innej sytuacji, Jean mógłby spokojnie pogratulować sam sobie dobrze wykonanej roboty.

W tej chwili większą uwagę gnoma przykuł jednak zwalisty, brodaty mężczyzna w czarnym płaszczu, jadący obok kapitana Carlo. Sposobem w jaki się nosił nieprzyjemnie przypominał Chal-Chenneta, przy czym nikt nie chciał mieć osoby pokroju Ogara przeciwko sobie.




Ten konkretny osobnik wydawał się jednak jeszcze twardszy, jeszcze bardziej sponiewierany przez życie i jeszcze bardziej zdeterminowany niż Chennet, co tylko sprawiło że po plecach Jeana przebiegły ciarki gdy przemówił.

-Uciekli, panie kapitanie…

Konie zwolniły.

Norman, człowiek opisywany przez Ogara jako nieugięty patriota, niezłomny wojownik i osoba o żelaznej sile woli wydawał się zaskakująco niespokojny w obecności tego budzącego dreszcze indywiduum.

-Jest pan bardzo spostrzegawczy, panie Schwarzhelm…

Spojrzenie jakie brodaty mężczyzna posłał kapitanowi sprawiłoby że niejeden o słabszych nerwach miałby teraz pełne gacie.

Peste jednak przełknął ślinę, bezwienie pociągnął nosem i po kilku sekundach odnalazł język w gębie.

-Czy wolno mi wiedzieć po co został pan tu wysłany… ?

-A czy w zaistniałej sytuacji nie jest to oczywiste?-
Schwarzhelm przerwał mu bezceremonialnie, a jego głos nie zdradzał jakichkolwiek uczuć.- Pułkownik stracił cierpliwość. Najpierw wasze działania nie przynoszą żadnego konsensusu względem dzikusów z lasu, potem nie dajecie sobie rady z resztkami rojalistów kryjących się gdzieś pod miastem a teraz jeszcze dajecie najlepszy popis niekompetencji, wypuszczając z rąk jedynego sensownego więźnia jakiego mieliście, w bezsensownym planie sprowokowania tym samym jego towarzyszy.

-Plan był bez zarzutu ale…

-Ale co, kapitanie?
- nawet te trzy słowa w ustach tego mężczyzny brzmiały jak groźba.

Kapitan Carlo westchnął.

-Ci dranie przechytrzyli jakimś cudem moich ludzi, podszywając się pode mnie… Mają ze sobą chyba jakiegoś pieprzonego czarodzieja, bo pół godziny po odprawie, ja sam podobno wyjechałem na trakt, informując o nagłej zmianie planów…

-A idiota uwierzył.

-Czemu miałby nie uwierzyć?! Drań zachowywał się jak ja, wyglądał jak ja i nawet zareagował odpowiednią pogardą na zaczepkę sierżanta którego pułkownik wysłał żeby patrzył mi na ręce! Kapral nie mógł…

-Kapral już nie będzie musiał się martwić jakąkolwiek odpowiedzialnością spoczywającą na jego barkach. Ani nawet pustą głową...-
przerwał mu Schwarhelm, mając to chyba w zwyczaju.- Tak samo jak ty, kapitanie, z tym że w twoim przypadku nie będę musiał brudzić swojego ostrza. Przejmuję dowodzenie.

Peste pobladł wyraźnie, wytrzeszczając oczy.

-S… Słucham?!

-Zaraz po moim przyjeździe dałeś popis niekompetencji której kazał mi wypatrywać pułkownik. Przejmuję dowdzenie nad twoimi ludźmi, ty zaś będziesz odpowiadał bezpośrednio przede mną. Moi jeźdźcy zajmą się brudem z lasu, ty zaś będziesz wykonywał moje polecenia.

-Ale moi zwiadowcy ścigają podejrzanych którzy kryli się w zaroślach. Zbliżają się do miasta.

-Zawróć ich.

-Słucham?!


Schwarzhelm obrócił się gwałtownie i złapał kapitana na kołnierz.

-Twoi ludzie którzy stacjonują to ledwie kilka tygodni gonią miejscowych wywrotowców którzy znają teren do miasta, z którego ci sami wywrotowcy pochodzą, z nadzieją że w tym że mieście dadzą ich radę znaleźć pomimo zerowej wiedzy logistycznej na temat okolicy?- Normanowi zabrakło słów. Jego nowy dowódca zaś prychnął, puszczając kaftan oficera.- Ten pościg w najlepszym wypadku zakończy się porażką. Najgorszym, zasadzką w której wybiją kolejnych twoich ludzi. Mają zawrócić.

-Tak jest…

-Zbierz ludzi i zamelduj się w obozie. Mamy sporo roboty dzięki twojej niekompetencji kapitanie…

-A więzień?

-Przepadł.
- odparł brodacz, zawracając konia.- Tak jak twoje szanse na jakikolwiek awans, kapitanie…

Obserwując jak dwójka zawraca w eskorcie ciężkiej kawalerii, Seravine uśmiechnęła się nerwowo.

-Chyba przybyło nam właśnie trochę problemów…
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline