Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-06-2015, 15:41   #3
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Ponad dwadzieścia lat temu, ruiny Nowego Jorku


- Nowy Jork poniósł duże straty. Wybuch i fala uderzeniowa zgarnęła pierwsze żniwo. Zniknął Manhattan a Wall Street zamieniło się w ruinę. Zniknęło różnorodne Quenns. Nowy Jork jednak nie umarł. Potem swoje zabrało promieniowanie. Ludzie wymiotowali i gubili włosy oraz paznokcie. Zwijali się w momencie w którym ich organy wewnętrzne odmawiały posłuszeństwa. Nowy Jork jednak nie umarł. Następne były wirusy, ten kto zapoczątkował apokalipsę nie miał ulubionego BMRu albo był kobietą i nie mógł się zdecydować. Dlatego oprócz atomówek poleciały jej starsze siostry broń biologiczna i chemiczna. Szybko mutujące wirusy i inne drobnoustroje dziesiątkowały ludzkość. Albo gnieździły się w ich ciałach na stałe zmieniając DNA, czyniąc z nich potwory. Abominacje. Nowy Jork jednak i wtedy nie umarł! A potem zaczął się czas umierania. Brat stanął na przeciwko bratu. Człowiek kierował w stronę drugiego człowieka nie otwartą dłoń a lufę karabinu. Są jednak ludzie, którzy ciągle z tym walczą. Są jak Nowy Jork. Dogorywają, są toczeni przez własne demony ale się nie poddają. Są to ludzie, którzy kochają i ufają kiedy mogą. A kiedy muszą szczerzą kły i wznoszą pięść. Syczą za zakrwawionych zębów "pieprz się". Nie umarliśmy dzięki frontowi. Frontowi, który jest w naszych sercach i duszach! Nie jesteśmy bez skazy, jesteśmy ludźmi! Ale bycie człowiekiem to nie chęć przetrwania za wszelką cenę. To zdolność do współodczuwania. Do podawania ramienia drugiemu gdy upada i przyjmowania tego ramienia gdy sami upadamy! To złapanie karabinu i wymierzenie go w stwory wynurzające się w ciemności. By dzieci i starsi mogli żyć. By ludzkość mogła przetrwać. I przetrwamy! Tak jak Nowy Jork przetrwa!

Mężczyzna stojący na stercie gruzów przemawiał z wewnętrzną siłą niespotykaną na co dzień. A na pewno nie w tych ciężkich czasach gdzie wielu się złamało. Na sobie miał mundur policyjny, pokrwawiony i pozszywany. Sfatygowany. Ale ciągle był to mundur policjanta. Na prawej piersi widniało nazwisko "Collins" a wokół niego kupili się ludzie. Ludzie obdarci i przestraszeni. Ludzie, którzy stracili nawet nadzieję i godność. A on przyszedł by im znowu je wlać w ich serca. Wśród nich był też mały chłopczyk, przestraszony po stracie rodziny. Chłopczyk, który patrzył rozszerzonymi na pana policjanta i chciał być taki jak on. Taki jak jego ludzie. Dorośli z bronią, różną jaka wpadła im w ręce. Jednak nie zabierający jedzenie a je rozdający. Chodzący między ogniskami obozowiska za światłem, których czaiło się zło. Bestie, kły i pazury. Jeszcze nie miały imion, jeszcze nie był to gankor czy harpia. Bezimienne potwory są straszniejsze. Ale pojawili się mężczyźni i kobiety zdolne obronić przed nimi słabszych. Chłopczyk przysiągł sobie, że będzie tacy jak oni. Że też będzie chronił i służył. Czemu tylko życie jest tak popieprzone i nigdy nic nie wychodzi tak jak tego chcemy?

Siedemnaście mil od Rosewell

John zobaczył motocyklistów jako pierwszy. Nie było w tym nic dziwnego, miał wzrok jak indianiec. Szybko poinformował innych, podobnie jak reszta przez miesiące wspólnej podróży i roboty z samotnika i indywidualisty stał się członkiem jednego, wielkiego i śmiertelnego organizmu o imieniu Black Sand. Malcolm, który sprawdzał budynek wyszedł na zewnątrz z bronią w ręku. Tylko na sekundę spojrzał w stronę nadjeżdżających, ufał rangerowi. Nie potrzebował dużo czasu aby stworzyć plan i przedstawić go reszcie. Oczywiście to nie było wojsko, każdy miał tu swój głos i dzięki sugestiom innym plan z dobrego stał się bardzo dobry. James z karabinem w rękach potruchtał do środka. Było widać dryg wojskowego weterana na każdym kroku. Ten człowiek nie delibrował na akcji a działał. Wiedział, że popisywanie się elokwencją należy zostawić na przyjęcia. Tuż za nim pobiegła June, cichym gwizdem przywołującego Paxa do siebie. Ukryła się wewnątrz tak by nie było jej widać ale by sama mogła się łatwo wychylić, pistolet trzymała już gotowy do strzału a pies warowal cicho przy jej nodze. W tym czasie Maria podprowadziła auto, stawiając je lekko pod skosem tworząc razem z ścianą stacji benzynowej dwa ramiona trójkąta z otwartą podstawą w stronę gliniarza i rewolwerowca. Sama się schyliła by nie było jej widać, gotowa w każdej chwili ruszyć, czy zapewniając ewakuacje innym najemnikom czy taranując motocyklistów. John… John jak zwykle zniknął. Niebywała zdolność do mimikry już nie dziwiła innych członków Black Sands jednak czasem naprawdę przypominała magię. Nikt nie wątpił, że jest gdzieś w skarłowaciałych krzakach gotów w każdej chwili wystrzelić z swej kuszy. Malcolm z Rogerem zaś czekali. Z jakieś dwadzieścia metrów od budynku. Pierwszy z nich miał w opuszczonej dłoni gotowy do strzału rewolwer. Witanie kogoś z bronią w ręku było w tych czasach czymś normalnym. Jego twarz nie zdradzała emocji a wiatr targał połami rozpiętej kurtki. Obok stał rewolwerowiec, nie zbliżał nawet dłoni do broni. Nie musiał, był cholernie szybkim sukinkotem i wszyscy wiedzieli, że zanim Malcolm, również wprawnym najemnik, zdąży przycelować i wystrzelić on już wyszarpnie klamkę i wypali conajmniej dwukrotnie. Glina nie był jednak niepoprawnym optymistą. W razie gdyby tamci byli od początku agresywni miał zamiar schować się za autem i stamtąd strzelać. Black Sands byli gotowi na przyjazd motocyklistów.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline