Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-06-2015, 01:53   #4
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję Zombie za dialog...

Na długo przed powstaniem Black Sands czyli retrospekcja numer zero...


Silne, żylaste dłonie mocno chwyciły drążek. Ich właściciel był wysoki, a jego plecy w trakcie podciągnięć pracowały tak wyraźnie, że można by na ich muskulaturze uczyć anatomii. Do swojego rodzinnego miasta przybył wczoraj i mimo zmęczenia podróżą nie chciał się zatrzymywać. Nie chciał stygnąć. Taki był. Uwielbiał ruch, a stagnacja była czymś czego zamierzał zaznać dopiero po śmierci.

Sala, na której ćwiczył była dużo większa niż przeciętna siłowania. Jakieś 30 metrów kwadratowych wyłożonych matą, na której ścierali się zapaśnicy, dalej lina zwieszona z kilkumetrowej wysokości sufitu, opona od traktora, w którą uderzali ciężkimi młotami, hantle, sztanga, ławeczka do brzuszków, a nawet ergometr wioślarski. Roger mógł skorzystać z sali grupy najemników, do których należał jego przybrany brat Samuel. Po skończeniu ostatniej serii wojownik musiał się umyć i właśnie kiedy brał prysznic, za który robiła mu przechylona konewka zlecieli się najemnicy. Roderick myślał, że skończy i pójdzie zanim zaczną pytać, ale najwidoczniej się mylił.


- Niezła dziara młody. - powiedział starszy od kowboja Sam. - Ostatnio jej nie miałeś...

- Sprawiłem sobie w NY, a w zasadzie zrobił mi ją tatuażysta, którego syna ocaliłem przed przymusowym wstąpieniem do gangu. - odpowiedział Roderick wycierając się.

- Słuchaj. Wraz z chłopakami idziemy do żarłodalni Thomasa. - powiedział Pazur. - Wybierzesz się? Jestem ciekawy gdzie się tyle podziewałeś, a poza tym u nas też się sporo zmieniło...

- Z chęcią wpadnę Sam. Tylko odwiedzę ojca. - powiedział Roger ubierając bojówki. - Pamiętam gdzie to. Do zobaczenia na miejscu. - dodał unosząc grabę.

U ojca nie zmieniło się wiele. Stary Randall Roderick jak zawsze pomagał innym niezależnie od ich płci, wieku i... rasy. Rasa była czymś co w Saint Louis w zasadzie nie miało znaczenia. Medyk operował, leczył z chorób i odbierał porody zarówno ludzkich kobiet, jak i porośniętych końskim włosiem mutantów. Nie krzywił się przy tym, nie płakał tylko robił co do niego należało. Dla pół-człowieka, a pół-mutanta jakim był Roger tolerancja była bardzo ważna o ile gdzieś chciał się zatrzymać na dłużej. Jeżeli kiedyś tak się stanie to będzie to właśnie Saint Louis. Miejsce, w którym żyli mutanci obdarzeni większą dawką człowieczeństwa niż ludzie. Co prawda nie każdy taki był, bo zdarzały się naprawdę paskudne bestie, ale w większości z mutantami szło się dogadać...

Ojciec Rogera był człowiekiem, który bardzo troszczył się o swych synów i niemal codziennie odwiedzał grób swojej żony. Był osobą lokalnie poważaną i chronioną nie tylko przez Samuela, ale przez społeczeństwo, którego członków leczył, naprawiał jego pojazdy i reperował broń. Wielu zdziwiłoby się jak dyplomowany lekarz może zajmować się rusznikarstwem. Randall też się dziwił - do czasu aż jego żona nie zginęła w zasadzce urządzonej przez garstkę idiotów. Po tamtym wydarzeniu coś w nim pękło i zaczął przygotowywać synów do prawdziwego życia. Samuela, który świetnie posługiwał się karabinami i Rogera, który mimo smykałki do tropienia z niemałą wprawą radził sobie z bronią krótką... Mimo iż Roger nie został w domu dłużej jak 5 dni to zdążył pogadać z przybranym bratem, pobyć z ojcem i odwiedzić grób matki. Mógłby co prawda posiedzieć dłużej, ale nie chciał stygnąć. Uwielbiał ruch, a stagnacja była czymś czego zamierzał zaznać dopiero po śmierci.


Powstanie "Black Sands" czyli retrospekcja numer jeden...


Z początku zapowiadało się całkiem normalnie. Roger wraz z Malem podróżowali przez ruiny, które jak zawsze chciały wyszarpnąć z nich krwawe żniwo… Ale kiedy to w ruinach było bezpiecznie? Chyba na długo przed ich narodzinami. Sytuacja zaczęła się komplikować kiedy rozpętała się burza piaskowa, a oni wraz z innymi ludźmi trafili do rudery niegdyś nazywanej centrum handlowym.

W starym, zdezelowanym budynku poza nimi zatrzymała się całkiem pokaźna karawana Ósmej Mili oraz czwórka podróżnych. Jako ludzie nawykli do zmieniającej się sytuacji potrafili sobie poradzić wśród grupy, której ludzie znikali niczym bałwany przy pierwszych roztopach. Współpraca z ludźmi spoza karawany była im na rękę, bo wszyscy stali w cieniu podejrzeń. Nic dziwnego. W końcu żaden z nich nie zaginął. Po rozpoznaniu sprawy, którym zajmował się głównie Malcolm grupa dokonała pacyfikacji podejrzanego świra, któremu najwyraźniej skończyły się psychotropy. Cóż… Szkoda, że ludzie ginęli dalej.

Świeże ślady krwi prowadziły ich do kanałów, w których nawet znajomość ruin Rodericka nie ustrzegła grupy przed cholernie niebezpiecznym zawałem. Gruz zleciał na nich nagle dzieląc korytarz, którym szli na dwie części. Roger jedynie dzięki wyćwiczonej zręczności uniknął przygniecenia stukilowym żelbetonowym klockiem. Rewolwerowiec uskoczył w bok nie widząc nic poza kurzem, który pchał się do jego oczu i nosa. Krzyk, który usłyszał wwiercał mu się w czaszkę. Był pewien, że był to damski głos jednak wiedział, że w takich sytuacjach nawet facet potrafił zapomnieć o zawartości swoich spodni…

Przez chwilę Roger myślał, że został sam, ale kiedy kurz opadł okazało się, że towarzyszyła mu niewielka, niemal filigranowa blondynka o imieniu June. Jej groźny facet James, cytata Maria, wyglądający na łowcę John i Malcolm musieli skończyć pod gruzem albo… po drugiej stronie. Źrenice wypełniające niemal całą widoczną powierzchnię gałek ocznych skupiły się na przygniecionej przez ciężki syf kobiecie, a przez myśl Rodericka przeszło tylko “Oby Mal nadal żył”.


Huk i drżenie ziemi, po których nastąpiła głęboka, dudniąca w uszach i przytłaczająca cisza, a kaskady wzburzonego pyłu tańczyły w powietrzu, skutecznie pogarszając i tak kiepską widoczność. Latarka zamrugała ostrzegawczo, jakby i ona miała w tym momencie zamiar wyciąć trzymającej ją blondynce paskudny numer. Wąski snop światła wydobywał z mroku raptem zasłonę kurzu, pomieszanego ze skalnymi drobinami oraz całym morzem piachu. I wielki, żelbetonowy kawał stropu, który przygniatał kobiecie nogi.

- James? - chciała krzyknąć, lecz z podrażnionego gardła wydobył się raptem cichy szept. Wystarczył on jednak, by drobne ciało przeszył skurcz. June rozkaszlała się, zasłaniając usta przedramieniem.
-James... - powtórzyła głośniej i zaczęła nasłuchiwać. Nie, to nie mogło się tak skończyć, nie po tym co ostatnio przeszli. Tygodnie na paskudnej, pełnej brudu pustyni, z palącym słońcem dzień w dzień mordującym swymi promieniami ludzką skórę. Znój, trud i koszmar podróży...i po co? Czy finałem miała być śmierć w tych zapomnianych przez Boga ruinach? Gdyby June wierzyła choć odrobinę w brednie serwowane przez nawiedzonych kaznodziejów, pewnie zaczęłaby się modlić, ale nie wierzyła.

James nie mógł zginąć, nie on. Nie godziła się na to. Złość zastąpiła niepokój, zimna wściekłość wyparła strach. Nie umrą tu, a jeśli przeklęty MacArtur coś sobie zrobił, udusi go gołymi rękami. Nie chcąc marnować czasu skierowała światło latarki w dół i z całej siły szarpnęła uwięzioną nogą, ale kawał skały pozostał nieczuły na zabiegi.

-James! - tym razem udało się blondynce krzyknąć, nim znów się zaczęła kaszleć.

- James wraz z resztą muszą być po drugiej stronie, June. - powiedział humanoidalny kontur stojący zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym leżała kobieta. - Czekaj. Pomogę Ci. - dodał po czym ruszył w jej kierunku.

Dziewczyna zmrużyła oczy i skierowawszy latarkę w kierunku głosu wyłoniła z mroku twarz rewolwerowca.

- R...roger? - spytała średnio przytomnie, szybko jednak się ogarnęła. - Ten większy kawał przygniótł mi nogę, nie mogę jej wydostać.

Mężczyzna rozpiął klamrę pasa biodrowego i ściągnął szybko plecak kładąc go dwa metry od kobiety. Podszedł blisko niej sprawdzając stabilność najbliższych kawałków gruzu, a później przyglądając się temu, który przygniótł jej nogę. Wyglądał na naprawdę ciężki, ale Roderick powinien dać radę unieść go na tyle aby June mogła się uwolnić.

- Ja go lekko podniosę, a ty zabierz nogę. - powiedział spokojnie chwytając za nieregularny kawał architektury ruin.

Kiwnięcie głową miało starczyć za całą odpowiedź. Co prawda June nie była do końca przekonana, ale postanowiła zaufać obcemu w gruncie rzeczy facetowi. Wyglądał na takiego, który wie co robi…

- Może nie wyglądam, ale swoje o ruinach wiem. - powiedział młody mężczyzna po czym uniósł kawał gruzu na tyle aby kobieta mogła wyciągnąć nogę.

Drobna blondynka nie potrzebowała lepszej zachęty. Czując jak ucisk kamiennego imadła maleje, od razu wyrwała stopę, przetaczając się przy okazji jak najdalej od gruzowiska. Żyła...i nawet nic sobie nie złamała. Poprzecinaną smugami brudu twarz rozjaśnił uśmiech, a potem wzrok zjechał w dół, na nogi.

- Kurwa mać! - jęknęła głośno, spoglądając ze zgrozą na poszarpaną nogawkę spodni, dodatkowo ozdobioną szerokim rozcięciem od kostki do połowy łydki. - I jak ja to niby zaceruję?! Nowe spodnie…

Kręcąc głową i ze zmarnowaną miną podniosła się na nogi i dopiero wtedy zwróciła uwagę na swojego wybawcę. Fakt...powinna mu podziękować. Skończyłaby marnie, gdyby nie jego pomoc. Światła słonecznego pewno nigdy by już nie ujrzała.

-Roger - zaczęła cicho, robiąc parę kroków w jego stronę. - A tobie nic nie jest? Cholera… Widziałeś Jamesa? Co z resztą? Nie przekopiemy się przez to...A jak coś się im stało? - zasypała towarzysza gradem pytań, otrzepując z godnością pył z ramion kurtki.

- Nic mi nie jest. Dzięki. - odparł kowboj powoli podchodząc do plecaka, podnosząc go i zakładając na plecy. - Na pewno masz całą kostkę? Adrenalina mogła podnieść twoją odporność na ból… - dodał mężczyzna spoglądając w kierunku porwanej nogawki kobiety. - Niestety nie widziałem ani Jamesa, ani Malcolma, ani pozostałej dwójki. Jak żyją to John powinien ich przeprowadzić do najbliższego wyjścia. Wyglądał na takiego co dobrze sobie radzi w takich sytuacjach.

- Jak żyją? - powtórzyła usłyszane słowa i zaraz zaczęła rozglądać się dookoła, możliwe że w poszukiwaniu wyjścia. - Na pewno żyją, dlaczego miałoby być inaczej? Przecież nam się udało, a jakoś nie wydaje mi się, żebyśmy posiadali specjalne względy u kogoś na górze. Ruszmy się, nie ma co tak sterczeć. Trzeba iść do przodu, obejść to osuwisko. Żyją, muszą żyć...i też idą do przodu, za tropem. Orientujesz się w poruszaniu po ruinach, byłeś już wcześniej w podobnej sytuacji? Ile masz lat? - June wyszczerzyła się nagle, a w świetle latarki w jej oczach lśniły wesołe ogniki. Wydawało się, że zapomniała już i o pułapce i o zniszczonych spodniach, a całą uwagę skupiła na towarzyszu niedoli z typowym dla kobiet, nadmiernym entuzjazmem.

- Oczywiście, że żyją. - powiedział z całą pewnością Roger siląc się nawet na uśmiech. - Iść za tropem w tym wypadku oznacza odnaleźć się w układzie tych tuneli i na nowo złapać trop. Czuję, że John jest lepszym tropicielem ode mnie, ale powinniśmy dać radę. - dodał całkiem skromnie Roderick. - W takiej sytuacji? - zapytał lekko rozbawiony kowboj. - Nie. Byłem w wielu podobnych. Wpaść w pułapkę, zgubić się czy kogoś w ruinach to nie pierwszyzna dla każdego z nas… Wybacz, ale pięknych kobiet i ogolonych mężczyzn nie pyta się o wiek. - Roger przejechał swoimi niezbyt czystymi dłońmi po swojej symbolicznie czystszej twarzy.

Blondynka zaśmiała się cicho, przymykając przy tym oczy z uciechy.

-A ogolonych kobiet i pięknych mężczyzn? - rzuciła lekko, a jej uśmiech stał się szeroki i wyglądał na szczery. - Różnie może być, z ciekawości pytam. Skoro już utknęliśmy tu i jesteśmy na siebie skazani... być może za rogiem czai się coś co nas dopadnie i na tym wielka podróż się skończy? Nawet naszych kości nie znajdą. Zostaniemy tu na zawsze: zasypani, zapomniani. Okoliczności przyrody skłaniają do refleksji nad sensem dalszego życia. A nuż to ostatnia sposobność by pogadać? Z urwaną głową ciężko będzie się porozumieć, poza tym młodo wyglądasz, a trzymasz się jak James: sztywno i poważnie... no dobra. Może nie do końca tak sztywno i tak poważnie. - przyznała z powagą, mierząc Rogera wzrokiem od stóp po koniuszek głowy. Po tonie głosu dało się zorientować, że święcie wierzy w to co mówi. - Ale jesteś blisko tego etapu... hm. Przynajmniej nie gapisz się na mnie spode łba, on się czasem gapi... szczególnie jak próbuję z nim porozmawiać. Ciągle narzeka, że za dużo gadam. Czy ja za dużo gadam? - zapytała, unosząc pytająco jedną brew.

- Dużo jest pojęciem względnym, moja droga. - odpowiedział Roger nieco komicznie udając akcent z okolic Apallachów. - Wracając do pięknych mężczyzn to ostatnio spotkałem takich w Vegas… Nigdy równie szybko nie wychodziłem z lokalu. Szybko i z dupą przy ścianie jeżeli wiesz jakich Panów mam na myśli. - zaśmiał się Roderick. - Co do mojego wyglądu to dziękuję bardzo. Ty również wyglądasz młodo i jestem nawet skory zaryzykować stwierdzenie, że w waszym związku to James jest starszy. - uśmiechnął się kowboj. - Wątpię abyśmy spotkali tutaj coś co będzie w stanie mnie zabić. No chyba, że harpie. Albo arachnoida. Lub tekle… - dodał kowboj drapiąc się po głowie.

Z gardła June wydobyło się ciche parsknięcie. Widocznie rewolwerowiec miał niemiłe skojarzenia odnośnie pięknych panów, ale przez wrodzony takt dziewczyna postanowiła nie drążyć tematu. Nigdy nie była w Vegas, ale nasłuchała się opowieści o tamtejszych kasynach, oszustach i całej masie atrakcji, od ruletki poczynając, poprzez wszelkiego rodzaju używki, a na dowolnie frywolnym towarzystwie kończąc.

- Harpie, tekle? Ja bym się bardziej podatków obawiała. - odpowiedziała śmiertelnie poważnym tonem. - Ich raczej nikt i nic nie jest w stanie uniknąć. Co gorsza trafiają co roku... czysta groza. Chociaż na tą chwilę jesteśmy chyba bezpieczni... taką mam nadzieję. Wiesz... tu jest ciemno, brudno. Zupełnie jak w kopalni. Nigdy nie byłam w kopalni, bo i po co miałabym tam schodzić? Tam pracują górnicy, a papa zawsze powtarzał, że robotnik jest od ciężkiej pracy, nie od zabawiania pracodawcy. - zamyśliła się, sięgając w międzyczasie po przytroczoną do paska manierkę z wodą. Upiła niewielki łyk i wyciągnęła bukłak w stronę Rogera - Dobrze, że się znasz na tym, co tu może być. Przynajmniej ty jeden. A James... a tam, może i on starszy, ale co z tego? Siwizna dodaje powagi, tak słyszałam. Zresztą twój przyjaciel też wydaje się starszy od ciebie. Jak on ma, Malcolm? Dobrze zapamiętałam? Długo już podróżujecie razem?

Roger wziął od dziewczyny manierkę i wypił łyka całkiem smacznej wody. Na jej słowa na temat kopalni pokiwał jedynie głową. Bogaci rodzice i ich dzieci. Lepiej aby June nie była świadoma na jak wiele sposobów mogli zaraz zginąć…

- Dzięki. Malcolm rzeczywiście jest nieco starszy ode mnie, ale to prawdziwy jajcarz i swój chłop. - powiedział Roger cały czas mając nadzieję, że po drugiej stronie żyła co najmniej jedna osoba i był nią właśnie Mal. - Razem podróżujemy kilka tygodni. Ty z Jamesem pewnie jesteście razem od lat, co nie? Wyglądacie na zżytych… - dodał wojownik oddając kobiecie manierkę.

- Trochę już tego będzie. - przyznała, uśmiechając się delikatnie i odebrawszy manierkę wskazała brodą niknący w mroku fragment korytarza przed nimi. - Chodź, nie ma co tak sterczeć. Możemy rozmawiać idąc, co nam szkodzi? Chcesz latarkę? Jeśli masz szukać śladów bardziej ci się przyda niż mnie... Bo co ja mogę zrobić? Jedynie wywalić się jeszcze raz, ale że spodnie mam definitywnie do wymiany, nawet szkoda nie będzie. Ciekawe czy jak wrócimy ci z Ósmej Mili sprzedadzą nam coś w czym nie wstyd pokazać się publicznie? Nie chcę wyglądać jak psu z gardła wyciągnięta. Wystarczy, że James chodzi w tych okropnych spodniach... a tyle razy mu mówiłam żeby je wyczyścił. Nie rozumiem, kolekcjonuje na nich plamy i ziemię z miejsc które odwiedziliśmy? Nawet Pax omija je szerokim łukiem... ciekawe, czy pamiętali o tym żeby go nakarmić? Hm, nieważne. Nie powinniśmy tu zostawać dłużej, czas poszukać reszty. Robię się głodna... a ty, Roger? Pewnie też być coś zjadł…

- Latarka faktycznie może się przydać przy szukaniu śladów. - powiedział wojownik biorąc od kobiety latarkę. - Nie przejmuj się teraz tymi spodniami. Jak chcesz mogę Ci później pożyczyć igłę i nici to sobie je zacerujesz. Możemy zjeść teraz. Mam trochę mięsa i warzyw suszonych w plecaku. Inaczej ruszamy naprzód, ale po cichu. Stąpamy jak tylko cicho się da i nie rozmawiamy. Zatrzymujemy tylko kiedy pokażę taki znak. - kowboj uniósł rękę zgiętą pod kątem prostym w łokciu i z zaciśniętą pięścią. - Pamiętaj aby uważać pod nogi oraz patrzeć co masz nad głową. To, że raz ocaleliśmy nie daje nam monopolu na cuda.



Bieżące wydarzenia...

Teksas... Stan wielkich, silnych facetów i pięknych, obdarzonych okrągłym biustem kobiet. Rosewell, do którego zmierzali obecnie najemnicy kojarzyło się kowbojowi z kilkoma ciekawymi nazwiskami i miejscami, które koniecznie wypadałoby odwiedzić. Roger, który jak zwykle miał uśmiech na pysku nie omieszkał podzielić się swoją wiedzą z resztą pasażerów ich potężnej, kultowej bryki.

- Jeszcze przed pojawieniem się na wielkim, powstałym z ruin piętrowego parkingu targu Rosewell wypadałoby poznać kilka nazwisk i miejsc, które pomogą wam wstrzelić się w klimat tego miejsca. - powiedział Roderick zapędzając się w najdalsze zakątki swojej pamięci. - Na starcie powiem wam, że okolica dzieli się między zapierdalających niczym woły Teksańczyków i twardych jak stal Meksów. Tym pierwszym przewodzi szeryf Jonah Williamson, którego córka Bonnie jest pielęgniarką tak dobrą, że Malcolm przy pierwszej okazji da się postrzelić. - dodał po czym wybuchł śmiechem.


- Poza szeryfem szychą wśród koniarzy jest pastor Lawrence, który naucza dzieciaków, prowadzi szpital oraz piekarnię. Pomaga mu w tym stary dziennikarz Michael Brockman, który swoimi czasy pisał całkiem nieźle. Powaga. Czytałem jego tekst o sposobach oszczędnego nawadniania szklarni i jak na wiekowego prasowca patrzy na życie pod bardzo praktycznym kątem. Podczas ostatniej wizyty mojej i Mala po stronie Hegemońców dowodził niejaki Manuel de Riva. Gość ponoć zjadł własnego psa, zadźgał matkę i ma całkiem ciekawe kontakty z banditos. Z resztą nim się nie musimy przejmować, bo zanim dojedziemy do Rosewell wataha Hell Angels zrobi nam z drużynowej dupy sito, a wtedy wszyscy wpadniemy w piękne dłonie Bonnie Williamson. Szkoda, że tym dzikusom się nie udało... - najwyraźniej możliwość zarobienia kulki bawiła Rogera bardziej niż występ dobrego kabaretu.

Kowboj pamiętał również Thomasa Myersa i jego córkę, którą swoimi czasy uratowali wraz z Malem. Ciekawe czy banditos, których wtedy podziurawili mieli jakichś chętnych do bitki kumpli? Myślenie rewolwerowca szybko zeszło jednak na mniej przyjemne tory takie jak zawartość bazy lotniczej czy prawdziwa armia bandytów, którzy przesiadywali w forcie, który dumnie nazywali "Twierdzą". I trzeba im było przyznać: mieli skurwysyny rozmach...

Stacja benzynowa, w której cień zjechali podróżnicy była bardzo kuszącą pozycją na tle ciągle piekącego słońca, duchoty i pragnienia, które Roger ugasił kilkoma solidnymi łykami ze swojej manierki. Kowboj nie zdążył dobrze rozprostować kości kiedy John oświadczył, że za chwilę będą mieli towarzystwo. Black gdzieś zniknął, a cała reszta rozpoczęła szybką naradę. Od początku istnienia ich ekipy w tej dziedzinie poczynili ogromne postępy. Wystarczył szkielet planu Malcolma, nieco mięsa od każdego z nich i mieli w pełni działający, żywy i reagujący na otoczenie organizm. Zgodnie z mózgiem tego organizmu Roger Roderick miał stać nieopodal Mala, być gotowym do rozmowy, asekuracyjnego rzucenia się za pobliski pojazd i walki. Na jego zwykle uśmiechniętej twarzy pojawił się stalowy grymas będący mieszanką determinacji, czujności i poświęcenia dla dobra ekipy... Każdy kto zdążył poznać Rodericka wiedział, że ten lubił żartować, ale kiedy przyszedł czas na akcję był zwarty i gotowy. Prawdziwy profesjonalista, ale taki z jajem, dla którego w wolnym czasie bardziej liczyła się dobra zabawa aniżeli kij w dupie.
 
Lechu jest offline