Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-06-2015, 19:30   #10
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Choć za dnia plaża prażyła się w słońcu, to nocą nabrzeże było chłodne i wietrzne. Denis przechadzał się tam z i powrotem, wpatrzony w gwiazdy. Wydedukował gdzie jest, lecz mógł tylko zgadywać co czeka go na wyspie. Zasłyszane niegdyś plotki urastały do rangi potencjalnych zagrożeń. Trujące rośliny, tropikalne choroby, dzikie plemiona…


Dotychczas mieszkańców Serpens widział głównie w dybach. Tylko nieliczni funkcjonowali jako wolni ludzie, a i wtedy nosili jarzmo niewolniczej przeszłości. Koloniści traktowali ich niczym bydło. Mieliby podstawy żeby agresywnie reagować na widok białego człowieka. To nie mieli być znani mu czarnoskórzy: egzotyczni handlarze z bazarów lub kelnerzy zwracający się per “sir”. Nie, w trzewiach dżungli mieszkał prymitywy lud zahartowany przez mordercze warunki. Denis starał się przypomnieć co najmniej parę faktów dotyczących tych ludzi. Z pewnością hołdowali innym bóstwom niż Noas. Powiadało się o prymitywnych świątyniach i figurkach przedstawiających postacie naznaczone dysproporcjami. Niektórzy zaś przyklejali tutejszym etykietkę kanibali. Kolonizatorzy mieli znajdować wioski z nabitymi na pal nieszczęśnikami, którym brakowało wielu części ciała. Biorąc pod uwagę jak mieszkańcy Serpens byli przezeń traktowani, równie dobrze mogły to być akty zemsty.
Cokolwiek miało się wydarzyć, musiało poczekać do jutra. Lurker wciąż słaniał się na nogach, kręciło mu się w głowie. Sprawdził raz jeszcze teren wokół szałasu. Nie dostrzegł żadnych, nowych śladów. Przynajmniej tak mu się zdawało, gdyż widoczność pozostawiała wiele do życzenia. Ponownie padł na prowizoryczne posłanie i już za moment odpłynął. [+1 punkt Zdrowia]
Obudził go śpiew ptactwa oraz monotonny dźwięk załamujących się fal. Był w nieco lepszej formie. Organizm zdążył się zregenerować, choć ból mięśni wciąż mu dokuczał. To, co wziął przez chwilę za pomruk dzikiego zwierzęcia, okazało się dochodzić z jego żołądka. Małże tylko zagłuszały głód. Aby w pełni wrócić do zdrowia, potrzebował bardziej sytego posiłku.

Chociaż wszystko działo się bardzo szybko, w głowie Jacoba przebiegało mnóstwo koncepcji. Pojawienie się w Rigel nawet jednego splugawionego pociągało bardzo poważne konsekwencje. Jako obieżyświat, pamiętał że w Corvus obejmowano kwarantanną osiedla, w których odnotowano podobne przypadki. Granice zamkniętych dystryktów były tak szczelne, że przypominały azyle jak te z Andromedy. Ludzie umierali tam z głodu lub innych chorób, wywołanych brakiem podstawowych środków czystości czy leków. Wszystko kosztem jednego zarażonego i związanego z nim zagrożenia. W Orionie władza nie działała aż tak skrajnie, lecz nadal traktowała podobne wieści bardzo poważnie. Dość powiedzieć, że wkrótce miało się tu zaroić od ludzi zwanych doktorami, których metody kuracji były bardzo radykalne.
Cała kwestia prowadziła do Ferata. Gdzie teraz był? Czy miał świadomość zagrożenia? Pomimo swojego roztrzepania zawsze był dobrze poinformowany. Jeśli i on już wiedział z pewnością podjął jakieś działania.
Jacob ujrzał zarażonego jako jeden z pierwszych w mieście. A to oznaczało, że trzymał w garści cenną informację. Na myśl, ile mógłby utargować podobną wieścią, oczy zabłysły mu w mrokach bibliotecznego zaułku. Tak, poinformować kogo trzeba i uciekać, póki czas!
W międzyczasie przeszukał ciało jednego z denatów. Skupił się na mężczyźnie, który wyglądał mu na przywódcę szajki.
  • Zatruty nóż [1]
  • Wzmacniana kamizelka [0,8]
  • Czarne rękawice [0,4]
  • Wytrych
  • 25 dukatów

Szczególnie interesujący okazał się być tutaj sztylet. Poświęcił mu krótkie oględziny.


Broń posiadała na rękojeści przewody, w których pływała mętna ciecz. Przy nacisku ostrza, część substancji nasączała się między miniaturowe rowki znajdujące się na metalu. Dawało to efekt jakby oręż spływała trucizną.
Ponadto historyk zdjął jednemu z zamachowców chustę i zakrył nią nos oraz usta. Inny fragment materiału dosłownie wcisnął kobiecie.
- Zasłoń twarz, pani Eloizo. Odsłoń póki ktokolwiek będzie widział. Wyjaśnię po drodze.
Złapał szlachciankę za przegub, żeby pociągnąć za sobą. Ta nie wiedziała co czynić, nadal była w szoku. Nawet gdyby chciała mu się postawić, jej filigranowe gabaryty na to nie pozwalały. W dwójkę ruszyli szeroką posadzką do wyjścia. Wokół nich narastał chaos. Czytelnicy biegali na różne strony, alarmowali się wzajemnie. Od wejścia nadciągali strażnicy miejscy, każący uspokoić się tłumowi. Parę osób stratowało się wzajemnie.
- Tam, między regałami! Szybko! - krzyknął Jacob, wciąż trzymając Eloizę.
Nigdzie nie widział zarażonego. Facet był bardzo szybki i sprytny. Sam fakt, że dostał się tutaj niepostrzeżenie już o czymś świadczył. Zapewne miał gotowy plan, aby uciec bez wykrycia.
Wyszli, a właściwie przepchali się na ryneczek przed biblioteką. Niewielki tłum stał przed szpalerem strażników. Funkcjonariusze odpychali siłą tych, którzy nie zrozumieli, że mają pozostać w miejscu. Pewien brodacz w błyszczącym pancerzu górował nad resztą i co chwila powtarzał:
- Proszę zachować spokój i pozostać tam, gdzie jesteście!
Na twarzy Eloizy powróciły kolory. W wyrazie jej twarzy pojawiła się determinacja. Być może Cooper jej nie docenił. Teraz to ona przejęła inicjatywę i skierowała się do mężczyzny.
- Chyba nie zamierza zatrzymywać pan szlachcianki? - od razu przeszła do rzeczy i wskazała na rodowy sygnet.
Tamtemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. La Croixowie byli powszechnie znani w mieście. Dyskretnie przestąpił na bok, zezwalając jej na przejście.
- Ten pan jest ze mną - mruknęła w kierunku Starra.
- Hej! A oni gdzie? Nas też macie wypuścić! - niecierpliwił się ktoś z tłumu.
Odpowiedź funkcjonariusza była mało cenzuralna, ale Jacob już jej nie słyszał. Razem z kobietą wmieszali się między budynki z białej cegły. Po chwili z kobiety uszły emocje napędzające jej butę. Dusza delikatnej arystokratki znów wzięła górę. Zatrzymała się i złożyła twarz w dłoniach. Jej ciało kilkakrotnie przeszyły spazmy. Szklistymi oczyma spojrzała na Jacoba.
- Kim jesteś? Co to było? I bez głodnych kawałków. Nie pojawiłeś się tam przypadkiem! - machnęła w powietrzu palcem - Mów, bo wracam do straży!

Richard zmierzył spojrzeniem Gascota. Słyszał już o nim różne rzeczy. Lecz jak to w wyższych sferach - na wszystko trzeba było wziąć poprawkę. Uchodził za filantropa o złotym sercu, bestię w ludzkiej skórze, bystrego stratega czy po prostu snoba. Co osoba, to opinia. To chyba właśnie cechowało zręcznego polityka. Miał tyle twarzy, że nikt nie wiedział kim w istocie jest.
Pracownik delegatury mógł jedynie westchnąć z żalem, iż Barnesowie nadal trzymali się świetnie, zaś jego ród pozostawał na równi pochyłej.
W trójkę wsiedli do środka, choć Dewayne nie oszczędził sobie ostentacyjnego westchnięcia. Richard spojrzał jeszcze raz na port zeppelinów. Przynajmniej o swoją załogę mógł być pewny. To byli dobrze zorganizowani ludzie i póki co, mogli poradzić sobie bez niego.
- Nie ukrywam, że Rigel jest na tyle dużą wyspą, aby powszechnie poruszać się karocami. Choć przyznać muszę, że takiego modelu nie uświadczyłem na ulicach stolicy naszej wyspy.
- Ta staruszka - Gascot wskazał gestem dłoni pojazd jako taki - była robiona na zamówienie. Z całym szacunkiem, nie miał pan prawa widzieć podobnego modelu. Drugi taki zwyczajnie nie istnieje! - zaśmiał się bardzo głośno, jakby opowiedział wybitny dowcip.
Tymczasem wjechali w główną część miasta. Nie sposób było zignorować przewijających się widoków za oknem.


Wóz wspinał się po jednym z monumentalnych mostów. Kamienne fortyfikacje rozciągały się nad przecinającymi się kanałami. Szlaki wodne tworzyły labirynt wypełniony statkami oraz gondolami. W pomniejszych kanałach woda stała w miejscu, wypełniona odpadkami i śniętymi rybami. Przy pojeździe ciągnęły sznury przechodniów. W przeciwieństwie do Rigel, trudno było dojrzeć bogatych magnatów tudzież innych krezusów. Wielu mieszkańców nosiło podejrzaną aparycję. Gdzieś przekazano sobie pod płaszczem jakąś paczkę. W innym miejscu ktoś zrzucił z mostu zawiniątko wprost na przepływający prom.
Gascot zdjął rękę z ramienia kobiety, wyjął spod siedziska butlę z długim wężem. Dziewczyna odkręciła kurek, zaś arystokrata mocno pociągnął przez maskę.
- Brrr! - otrząsnął się - Tak lepiej. Więc… jak podoba wam się miasto? Sam jestem tu gościem, ale lubię to miejsce. Ma w sobie jakiś charakter. Choć przyznaję, nie jestem w stanie go określić. Doprawdy, istota tego miejsca ucieka memu słownictwu i w tym tkwi jej magia.
Dewayne syknął przez zęby.
- Gówno nas to obchodzi. Czego od nas chcesz?
Gascot tylko odpowiedział mu uśmiechem i zaciągnął się jeszcze raz.
- A pan, panie La Croix? Jakie ma zdanie o tym miejscu?


Samantha podniosła się z klęczek. Nad jej głową, od strony sklepienia dochodziły plaśnięcia gołych stóp załogi. Przytłumione komendy kapitana rugały tego i ów.
Zmierzyła pogardliwym wzrokiem Becketta. Nie znosiła sytuacji, gdzie ktoś oceniał zagrożenie z jej strony pod kątem płci. Większość facetów nie potrafiła wyobrazić sobie białogłowy jako niebezpiecznej osoby. Z drugiej strony, można było użyć ów faktu jako karty przetargowej.
- Jestem kobietą. Nie zabijam ludzi - skłamała bez mrugnięcia okiem - Pomyśl. Po co Kapitan kazałby mnie, bym Cię przesłuchiwała? Przecież każdy żółtodziób wie, że zła sława sama się nie rozniesie. Ktoś musi przeżyć, by mógł o tym opowiedzieć.
- Bzdura - zakrwawione usta Becketta zadrgały - Jesteście piratami. Macie w dupie, co o was sądzą.
Trafił w dziesiątkę. Ale wciąż szło go omotać. Był strzępkiem nerwów. Właśnie widział masakrę swoich kompanów. Rozbryzgi juchy i parujące, wywrócone na lewą stronę wnętrzności. Gdyby uwidocznić, że może stać się z nim coś podobnie drastycznego... Wyobraźnia podsuwająca krwawe obrazki działała bardziej sugestywnie niźli zdrowy rozsądek.
- Ale jeśli szybko się nie zdecydujesz, to złamię Ci kręgosłup, a wtedy nie będzie już gwarancji, że gdziekolwiek zadryfujesz na resztkach swojej zapyziałej, Hanzańskiej łajby.
Dziewczyna splunęła tuż obok oficera. Ten podniósł głowę i spojrzał na nią przekrwionymi oczyma. Kidd nie musiała specjalnie znać się na ludziach ażeby zobaczyć jak strach oraz złość walczyły o kontrolę nad jeńcem.
- Ja mam czas.
Samantha nie zamierzała łatwo dać za wygraną. Właściwie, dopiero się rozkręcała. Pomimo młodego wieku zadała już wiele bólu i ani myślała przyhamować w cholerycznym obyciu. Oczyma wyobraźni rysowała kolejne scenariusze dla więźnia. Żaden nie miał skończyć się dla niego dobrze.
Beckett znów rąbnął głową o deski. Patrzył gdzieś tępo w przestrzeń. Wyraźnie zastanawiał się czy uskutecznić niewysłowiony jeszcze plan lub walić prosto z mostu. Zaczął mówić, a głos mu się łamał jak uczniakowi będącemu po raz pierwszy w damskiej alkowie.
- Słuchaj. Tu już nie chodzi o ten pieprzony sekstans. Byłem w miejscu gdzie go ukryto. Nie znajdziecie go beze mnie, a ja tam nie wrócę. Wolę już śmierć.
 
Caleb jest offline