Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-06-2015, 09:47   #10
no_to_ten
Konto usunięte
 
no_to_ten's Avatar
 
Reputacja: 1 no_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemu
Johnny widział już trochę paskudnych śmierci. Głównie takich, gdzie wygłodzone i zmutowane bestie wywąchały jakiegoś biedaka. Zwierzęta nie miały broni, także ich mord nie polegał na kilku kulach w korpusie czy nawet eleganckim strzale w potylicę. Miały za to kły o długości ludzkiej ręki, pazury oraz potrzebę jedzenia ludzi żywcem. Krzyki, smród rozwlekanych wnętrzności oraz o dziwo spokojny warkot bestii, gdy ta odrywała kolejne płaty mięsa, budziły pewien niesmak na początku jego podróży po Stanach. W końcu pojawiło się przyzwyczajenie.

Mając w głowie tę myśl, spojrzał na Marię. Potem na samochód. A potem na miejsce, w którym walały się szczątki mózgu, kości i sprasowane zwłoki człowieka, który dopiero co został przejechany kilkutonowym pojazdem. Łowca wzdrygnął się nieco, mając nadzieję, że nikt nie zauważył tego aktu słabości.

Były zresztą inne problemy. Ogień, ranni, no i Mal, który leżał na ziemi. Mało co, a dostałby w łeb jeszcze raz. Johnny próbował zastrzelić gangera z bejzbolem, choć z pistoletami nie radził sobie tak jak z kuszą. Nie był rewolwerowcem strzelającym jakby od niechcenia we wszystko, w co chce. Przymierzył i już miał pociągać za spust, gdy przysłowiowy wilk, o którym mowa, uprzedził go. Ganger leżał na ziemi, chwilę po tym jak z jego głowy bryznęła krew. Roderick stał kawałek dalej, i bez wątpienia to on oddał ten strzał.


Johnny pozwolił sobie na ciche parsknięcie śmiechem. Lubił styl kowboja, lubił to napieprzanie kolejnych serii, no i to, że Roger zdawał się być wszędzie tam, gdzie ktoś potrzebował pomocy. Najpierw pomógł z pająkami, z tymi krwiożerczymi paskudztwami, które zjednoczyły Black Sands.

Potem pomógł Johnny'emu.


***

Z początków Black Sands

Małe polowanie


Wszystko działo się cholernie szybko. Ledwie tydzień temu siedzieli przyszpileni przez burzę piaskową, nieufnie spoglądając na siebie i będąc gotowymi do odparcia ataku nieznajomych, a już dziś tworzyli zespół. Jeszcze niezbyt zgrany, ale powoli docierający się organizm, który niczym wojskowy szpej z czasem miał nabrać charakteru i koszerności. Roger - wbrew pozorom - nie należał do najbardziej paranoicznych ludzi w grupie. Był nawet całkiem otwarty mówiąc szczerze o kilku zleceniach, które zdążyli wspólnie walnąć z Malcolmem. Rewolwerowiec nie szczędził też sobie żartów, z którymi bywało różnie, bo poczucie humoru - jak gacie - każdy miał własne.

Wśród nowych dla niego ludzi całkiem ciekawym obiektem wydawał się Johnny. Owiany nutką tajemnicy łowca wyglądał jakby pochodził z serca Florydy i bywał w tych bardziej błotnistych terenach Zasranych Stanów. Był wysoki, dobrze zbudowany i zapewne posiadał niemałe doświadczenie obieżyświata. W jego wyrazie twarzy, wzroku było coś naturalnego i szczerego. Coś co skłaniało - niemal mimo woli - do zaufania mu bardziej niż June czy nawet Malcolmowi. Z Malem byli kumplami, ale Roger wiedział, że ten potrafiłby skłamać na tyle perfekcyjnie, że w życiu by się nie połapał. I dlatego też niby przeciętny Black, ze swoją wielką kuszą, z normalnymi nerwami, szczerym uśmiechem czy smutkiem, z obrączką na palcu wydawał się bardziej szczerym, naturalnym człowiekiem. Do June - oczywiście - na tym polu nie miał nawet porównania, bo mimo nieodpartego uroku kobiety Roger do chwili obecnej nie wiedział co o niej myśleć. Mogła mieć “złote serce” albo też wciskać kit przy każdej nadającej się do tego okazji.

Po znalezieniu schronienia w pierwszej mieścinie grupa oddzieliła się od handlarzy i zamierzała trochę odsapnąć. O ile June nie wyobrażała sobie życia bez idealnie czystych, zacerowanych - lub nawet nowych - spodni to tacy ludzie jak Roger czy Johnny woleli “aktywny” wypoczynek. Przed wojną było to bieganie, wspinaczka czy jazda na rowerze, a teraz… wystarczyło pójść w ruiny. Zawsze nadarzyła się okazja do przebieżki, wspinaczki czy - ulubionego zajęcia - polowania. To też Roderick postanowił zaproponować Blackowi. Wyglądał na sprawnego myśliwego, a zatem kowboj będzie miał okazję nie tylko go lepiej poznać, ale też nauczyć się kilku myśliwskich sztuczek.

- Może chciałbyś się wybrać na jakieś małe polowanie, Johnny?- zapytał zaraz po tym jak reszta ekipy ulotniła się mając na celu spełnienie jedynie sobie znanych marzeń. - Jestem laikiem, ale tropienie mam we krwi. - dodał siląc się na uśmiech Roger.

Johnny zaśmiał się z rozbrajającą, ciepłą szczerością.

- Upolowałeś już parę pająków i zrobiłeś to w powiedziałbym ekspresowym tempie. Nieźle jak na laika. - odstawił plecak, wziął z niego tylko manierkę i małe, grzechoczące pudełko z napisem "AVTDS". - Chodźmy, będzie co jeść wieczorem.

- Dobra. Co zabieramy? - zapytał Roderick. - Jak weźmiemy wszystko będzie przy okazji sposobność aby podszlifować kondycję. - zaśmiał się. - Chociaż nie wyglądasz mi na kogoś kto by często narzekał na zadyszki.

- Wodę. Jeśli masz, to bandaże czy plastry, w końcu różnie bywa. Może to nas upoluje jakiś głodujący skorpion. Albo zerkniesz w dół, a tu wąż, którego jad ma więcej toksyn, niż Mississipi. Trochę jedzenia. Mam nieco suszu, ale wątpię, żebyś chciał to potraktować jako smaczną przekąskę. No i coś na szczęście. - uniósł dłoń do góry, zginając odrobinę wszystkie palce poza serdecznym, na którym widniała obrączka. - Lepiej mieć, niż nie mieć.

- Też prawda. - powiedział Roger spoglądając na obrączkę. - Wodę i żarcie mam, a wyposażoną apteczkę możemy zajść i kupić. Kilka naboi powinno wystarczyć, bo przecież nie wybieramy się na wojnę. - dodał kowboj z lekkim uśmiechem. - Od dawna szukasz tej swojej Rose? - zapytał śmiało mężczyzna.

- Szmat czasu. Strzelam, że już z dziesięć lat minęło, gdy ją straciłem. Czasem gdzieś o niej usłyszałem, więc szedłem do kolejnej wiochy. Okazywało się, że to nie medyczka, tylko medyk. Albo jakaś świątobliwa, która dwa razy się pomodliła i rzekomo wyleczyła komuś czyraki na dupie. Raz, jak ostatni idiota, uwierzyłem jednemu gangerowi, że tak, że jest w mieście. - na twarzy Blacka pojawił się uśmieszek pełen ubolewania nad tym kretyńskim zachowaniem. - Że o tam, w knajpie siedzi. No i pognałem jakby mnie co goniło, tylko po to, żeby zobaczyć zastęp ludzi z mordami równie milutkimi co James, gdy coś go zirytuje. Albo Pax. Następnego dnia obudziłem się z rozwalonym łbem i pustym plecakiem. Nawet igły mi zabrali. - łyknął nieco wody. – No, ale człowiek uczy się na błędach i szuka dalej.

Zrobił chwilę przerwy, która co bardziej rozgadanym duszom mogłaby wydać się niezręcznym milczeniem.

- Znacznie łatwiej byłoby mi znaleźć Ciebie, nie każdy chodzi z takim ostrzem. Dobry zakup, łup, czy może prezent?


- Zwykły zakup. - powiedział Roger patrząc na miecz, wyciągając go z polimerowej pochwy i podając rozmówcy trzymając za ostrze. - Znaczy w sumie niezwykły, ale też za zajebiście niezwykłe gamble. Kilka razy uratował mi dupsko. - dodał Roderick po czym zamilkł. Johnny bawił się w tym czasie mieczem. Obrócił go parę razy, przyłożył sobie do przedramienia. I lekko przesunął.

- Cóż. Niewiele wiem o mieczach, czy nawet nożach, ale na pewno jest ostry. - chustą wytarł strużkę krwi. - No i zwyczajnie wygląda na produkt lepszy, niż przeciętny scyzoryk.

- Szukasz jej 10 lat? Masakra. To rzeczywiście szmat czasu. Na szczęście teraz nie jesteś sam. Pomogę Ci ją znaleźć. - kowboj był całkowicie szczery. - Masz może jakąś mapę gdzie już o nią pytałeś? Najlepiej będzie ustalić jakąś taktykę poszukiwań.

Łowca popatrzył badawczo na rozmówcę. Nie zawsze oferowano mu wskazówki, nie za często oferowano choćby wskazówkę gdzie szukać innych wskazówek, a już na pewno nie oferowano mu pomocy. Badawcze spojrzenie przekształciło się w podejrzliwe, mierzące Rogera od stóp do głowy, szukając ukrytego ostrza i kłów w tej niecodziennej propozycji. Czasem trzeba zaufać intuicji i zmysłowi. Podpowiadały, że nie ma tu żadnego zagrożenia. Sięgnął do plecaka, z którego wyjął skórzaną tubę. A z niej olbrzymi kawałek papieru, który rozłożył na ziemi.


- Mapę mam. Taktyki nie mam, i mieć nie mogę, bo Rose cały czas się przemieszcza. Jest medyczką, osobą z powołaniem. Poznałem ją, gdy w Miami mieliśmy epidemię gorączki krwotocznej. Wszyscy rzygali sczerniałą krwią, która na dodatek ciekła im jeszcze z oczu. Ludzie zdychali w smrodzie krwi, wymiocin i strachu. Rose odnajduje się w takich sytuacjach. Potrafi leczyć, a choroby zdają się ją omijać. Krąży po Stanach i pomaga. A ja krążę za nią. Moje pierwsze poważne gamble wydałem właśnie na tę mapę. Świetny zakup. Wyruszyłem z Miami. - zaczął wodzić palcem po mapie. - Skierowała się do Atlanty, ale tam jej nie znalazłem. Miałem iść prosto do Nashville, a potem do Memphis, ale ktoś z nią rozmawiał i miała udać się o tu, do Alabamy. - mina łowcy stawała się coraz bardziej zacięta i skupiona. Ilekroć wyjmował tę mapę, przypominał sobie, że zwyczajnie nie wie gdzie jest jego żona. - Potem urywały się kolejne tropy, aż trafiłem na jedną małą wiochę, gdzie pomogła komu się tylko dało. Według miejscowych poszła do Memphis. Tam oczywiście nikt, kurwa, nic nie wiedział. Musiałem strzelać, udałem się na południe. Od Orleanu, aż do Houston. Potem Dallas. Na kolejnym zadupiu na północy okazało się, że przez nie przechodziła, po czym ruszyła na wschód. Czyli znowu jebane Memphis, gdzie znowu nic.

Westchnął ciężko i spuścił na chwilę głowę. Po czym kontynuował.

- Memphis to był pierdolony błąd. Poszedłem do Kansas. Potem do Saint Louis. Nie zwracaj uwagi na to Chicago. - wskazał na nabazgraną notatkę na środku mapy. - Fałszywy trop. Dobry trop złapałem jednak właśnie w Saint Louis, gdzie jeden handlarz chciał kupić od Rose jej naszyjnik, który kiedyś jej dałem. Wysłał mnie w rejony Federacji, choć po prawdzie to zdawał się raczej zgadywać. No, ale i tak nie miałem większego wyboru. Z początku chciałem skierować się od razu w stronę Ohio, usłyszałem jednak o problemach z mutkami na terenach przy brzegu. - zakreślił kółko wokół linii brzegowej. – Pomyślałem, że którejś biedaczce urodziło się dziecko z niebieską skórą albo ktoś miał ogon, czy inne tego typu błahostki, a ludzie oczywiście od razu rzucili się do rzezi. Rose pomyślałaby tak samo, ale i tak poszłaby sprawdzić, czy może się przydać. I nic. Usłyszałem tylko, że w Norfolku jest jakaś medyczka, która ze swych umiejętności jest praktycznie chwalona przez całą miejscowość. Kapłanka od czyraków na dupie, o której Ci mówiłem. Kompletnie straciłem trop. Udałem się w stronę Waszyngtonu. Jechała karawana w stronę Wirginii, zabrałem się z nimi. I trafiłem na innego lekarza, który z nią rozmawiał. Opisał ją, powiedział o obrączce i naszyjniku. To musiała być ona. Pognałem do Nowego Jorku, przez Baltimore. Dowiedziałem się, że "była tu taka jedna", i że o tam, w knajpie siedzi. Wtedy właśnie obili mi mordę, a ja musiałem zostać na miejscu i zarobić parę gambli, żeby móc kontynuować. Zajęło mi to trochę czasu. Wylizałem rany, kupiłem kuszę, zrobiłem zapasy. Kiedyś tam wrócę, i tym razem to ja obiję kilka mord. - ostatnie zdanie powiedział nieco groźniejszym, mniej spokojnym niż zwykle tonem. - Ale zemsta na umysłowych kmiotach to najmniejsze z moich zmartwień. Udałem się do Filty, a potem do Jabłka. A potem trafiłem na was.

Roger słuchał nie przerywając. Nie mógł się nadziwić ile dla dobra drugiej, bliskiej osoby jest w stanie zrobić człowiek… Dziwił się do czasu aż przypomniał sobie ojca, brata i dom. Ludzi, dla których potrafiłby zrobić tyle ile Johnny dla Rose. Chociaż jego historia była naprawdę niesamowita, bo mimo iż nie widział jej od dekady mówił jakby cały czas miał zapał i nie tracił nadziei. W jego oczach Roderick widział prawdę, której na próżno szukać u pozostałych członków Black Sands.

- Zwiedziłeś kawał świata. Podziwiam Cię. - powiedział Roger patrząc na mapę. - Z tego co mówisz nie byłeś za nią w okolicach Vegas, Meksyku i Teksasu. Na nasze szczęście mam przyjaciół w tych dwóch ostatnich. Jak to byłby dobry trop warto uderzyć też do Salt Lake, San Fran i LA. Jak zły to lepiej odbić w kierunku Denver, a później Minneapolis. Wątpię aby poszła leczyć frontowców, ale mogła się skusić pomóc biedakom z okolic Enklawy Molocha. - kowboj zaczął się nad czymś zastanawiać. - To mała mieścina, ale skoro już o tym wiem głupotą byłoby o nią tutaj nie zapytać. Przy okazji zakupów możemy pogadać z kilkoma osobami. Co ty na to?

- Nigdy nie była skora do pchania się na front, nawet jeśli miałby to być front speluny. Też nie sądzę, żeby nagle zmieniła nastawienie. Ale muszę to brać pod uwagę, w końcu tam najbardziej potrzebują ludzi, którzy potrafią łatać. Teksas to niekoniecznie najlepsza opcja. Mają więcej zdrowych osób niż którykolwiek inny stan. - wgapiał się przez chwilę w mapę. - Ale wiadomo też, że neodżungla swoje robi, całe to trujące ścierwo roznosi jakieś gówna. No i będzie po drodze do Meksyku. Zresztą i tak nie mam teraz choćby strzępka informacji, przez tych pojebańców z Baltimore. Bądź co bądź. – odchrząknął. - Potem wprost do Miasta Aniołów, potem San Francisco. Po drodze jeszcze jest San Jose, w którym też warto popytać. I na końcu Salt Lake. Tam lubią osoby, które poświęcają się dla innych. Jeśli podałaby się za kapłankę jakiegoś bożka, to mogłaby się całkiem dobrze ustawić. No, ale ona nie ma talentu do wciskania kitu. Na końcu Denver i Minneapolis. Trzeba będzie zadbać jednak o coś bardziej odpowiedniego, niż miecz czy kusza. A do trzeba będzie nieco gambli. Parę zleceń by nie zaszkodziło temu zespołowi, a lepiej zainwestować w coś, z czego Moloch nie poszcza się ze śmiechu w swoje układy oprogramowania.

Odciągnął wreszcie wzrok od mapy, a spojrzał na Rogera.

- Dzięki. - wyciągnął dłoń, wygiętą nieco ku górze. - Johnny.

- To ja dziękuję za zaufanie mi. Roger. - odpowiedział kowboj całkiem konkretnie, z szacunkiem ściskając rękę rozmówcy. - Co racja to racja. Przydałoby nam się kupić po karabinie aby w razie mobsprzętu jakoś sobie poradzić.


Roderick wyciągnął z polimerowej kabury S&W Sigme od razu wyciągając magazynek, odciągając zamek i pokazując swojemu towarzyszowi, że nie ma naboju w komorze.

- To moja ślicznotka chociaż przyznam, że nie ze wszystkim sobie poradzi. Z większością, ale nie ze wszystkim. - kowboj pokazał Blackowi pistolet po czym włożył magazynek, zwolnił zamek i schował klamkę do kabury. - To jak? Najpierw zakupy, rozmowa z kilkoma osobami, a później uderzamy w ruiny? - zapytał z lekkim uśmiechem.

- Brzmi jak dobry plan. - odwzajemnił uśmiech, schował mapę z powrotem i sięgnął po kuszę - Na razie zajmijmy się jednak tym, co tu i teraz. Czyli nasze małe polowanie.

***


To co tu i teraz. Mal leżał na ziemi, stacja w ogniu. Nie wyglądało na to, żeby ktoś jeszcze jechał w ich stronę, ale nigdy nic nie wiadomo. Lepiej zapobiegać, niż leczyć. Czyli mówiąc po ludzku, trzeba szybko spierdalać.

- Mal? - krzyknął idąc w stronę leżącego - Wszystko ok, czy może mamy już dzielić się Twoimi gamblami?

Mały żart na rozluźnienie sytuacji.
Bo poczucie humoru - jak gacie - każdy miał własne.
 

Ostatnio edytowane przez no_to_ten : 22-06-2015 o 12:21.
no_to_ten jest offline