Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-06-2015, 19:25   #1
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
[neuroshima] Prawo postapokalipsy - SESJA ZAWIESZONA

“Słabym pozostaje tylko jedna broń. Błędy silnych.”
Georges Bidault



Miasta były niszczone nie tylko przez ładunki nuklearne, większość z tego co widzimy obecnie, te wszystkie ruiny, uległy entropii nie przez ingerencję człowieka a jej brak. Niekonserwowane i nie chronione, wystawione na liczne kaprysy postapokaliptycznej przyrody. Burze, tornada i trzęsienia ziemi. Czasem to wyglądało jakby świat nie tylko chciał wymazać człowieka ale i jego dzieła.

W nocy po ruinach się nie chodzi. Po 2020 noc znowu stała się nieprzychylna człowiekowi. Pełna zagrożeń. W nocy łatwo postawić nogę nie tam gdzie trzeba, a wtedy można mówić o szczęściu gdy “tylko” skręci się kostkę. W nocy polują drapieżnicy. I to nie wilki czy zdziczałe psy, chociaż i one stanowią duże zagrożenie. Bestie, stwory, które pomutowały tylko w jednym celu. By zabijać. Póki masz broń i światło możesz się przed nimi bronić, stara zasada mówi, że ołów działa na każdego. Jednak to nie są głupie zwierzaczki, żeby nie wyginąć musiały nauczyć się jak walczyć z człowiekiem. Będą krążyć, zmuszać ciebie do strzelania na oślep. A gdy się wypstrykasz z pestek, gdy byle jak naładowana powojenna bateria wyzionie ducha, one zaatakują.

Dlatego gdy zapada zmrok, należy znaleźć schronienie. Oświetlić je i czuwać. W miarę możliwości umocnić. To pierwsza zasada podróżowania. Dostosowali się do niej i ci podróżnicy. Nieznany kataklizm zawalił drogę odsłaniając tunel metra. To w nim rozbili obozowisko. Zapas drewna, kolejna niezbędna rzecz w ruinach, został ułożony w mały stosik a gąbka z krzeseł w metrze posłużyła za rozpałkę. Na prowizorycznym rusztowaniu powiesili kociołek w którym gotowała się w cennej wodzie fasola. Resztki suszonych warzyw i twarde, zasolone mięso miało chociaż trochę nadać jej smak.

Mężczyzna, a raczej młodzik, z pompką z nadzieją zerwał folię z paczki przedwojennych fajek, które znalazł przy trupie. Gdy jednak wyciągnął pierwszego tytoń wysypał się z gilzy. Skruszał doszczętnie. Zaklął. i wyrzucił śmieci.
Drugi mężczyzna z zadowoleniem wyciągnął nogi do ogniska, siedział wygodnie na znalezionym pod gruzami plastikowym krześle. Mimo, że w podróży nie spowalniał młodszych od siebie towarzyszy czuł w kościach przekroczony czwarty krzyżyk i nieubłaganie zbliżający się piąty. Powiódł wzrokiem do koni, które razem z młodszym przed chwilą skończyli oporządzać. Wierny pies ułożył się u jego stóp.
Trzeci z mężczyzn wychynął z ciemności. Swoim zwyczajem nic nie mówiąc usiadł trochę na uboczu kładąc pod ręką długi karabin z lunetą. Inni wiedzieli, że skoro jest tutaj to sprawdził dokładnie okolicę i nie znalazł niebezpieczeństw.
Ostatnia z grupy, jedyna kobieta siedziała oparta o unieruchomiony wagon. Wpatrywała się w tańczące płomienie, jak powoli liżą osmalony i pordzewiały garnek. Niedaleko niej stał oparty łuk bloczkowy. Kolejna zasada pustkowi, nigdy, przenigdy nie rozstawaj się z bronią. Przy drugim boku czuła ciepło napotkanej dziewczyny. Wiedziała, że tamta tego potrzebuje. Jak zwykle milczała, zawsze gdzieś na uboczu. Wielu drażnił fakt, że potrafiła przez cały dzień nie odezwać się słowem.


Spotkali ją gdy szukali schronienia. Zagubioną, przestraszoną, samotną. Jakiś odruch człowieczeństwa, nie zabity jeszcze przez bezlitosne czasy, kazał im się nią zająć. Teraz przerywanym głosem mówiła o sobie.
- Nazywam się Angelika Burchfied. Mój ojciec miał… Miał farmę niedaleko stąd. Za tymi ruinami. Miał bo, bo…
Zawiesiła głos. Trójka podróżników wiedziała co to była za farma. Christopher Burchfied był znany z dwóch rzeczy. Utrzymywania największego znanego haremu, nie żałował gambli na nowe “dziewczynkI” i znajdowały się tam same piękności, oraz stworzenia ziemi eksterytorialnej. Między Teksasem a Hegemonią zawsze były spięcia. Lekko mówiąc. Na ziemi Burchfieda obie strony mogły się spotkać i dogadać. Mimo tego co mówią ranczerzy i gangerzy wcale często dochodziło do takich spotkań. A i podróżni często tam przybywali. Za odpowiednią liczbę gambli można było się zabawić z niektórymi dziewczynkami. Angelika zebrała się w sobie i kontynuowała.
- Wszystko zaczęło się z miesiąc temu. Ziemie zawsze mieliśmy żyzną jednak zaczęły na niej rosnąć dziwne rośliny. Trujące a niektóre… niektóre żywiły się ludźmi. Ludzie, ochrona… Zaczęli się zmieniać. Jak w tych opowieściach o neodżungli. Oni… oni… Nas zaatakowali. Ludzie, którzy nie dawno byli normalni, uprzejmi. Zaatakowali nasz dom, weszli do środka. Musiałam uciekać. Uciekłam, nie pamiętam jak. Błąkałam się po ruinach i spotkałam was.
W najstarszym z nich obudził się rzadki w tych czasach przejaw współczucia dla młodej dziewczyny, która nie wiedziała co się stało z jej rodziną i domem. Łuczniczka rozumiała ją jeszcze lepiej. Niepewność o życie bliskich, szalone dni ucieczki, widoki zlewające się ze strachu w jeden. Najmłodszemu z nich zalśniły oczy. Jeśli w ranchu Burchfieda były tylko jakieś bestie to gamble leżały odłogiem. Dużo gambli. A i w nim, w synu teksańskiej ziemi czaił się jeszcze okruch człowieczeństwa i starych zasad. Nakaz pomagania sobie nawzajem w podróży. Spojrzał na swojego brata, strzelec wychwycił wzrok i tylko skinął głową. Odkąd wrócił z swoich podróży odzywał się nieczęsto a w nocy nie raz zbudził go parszywy koszmar. Ciągle jednak rozumieli się bez słów.

***

Podróżowali cały dzień. Serce ich małej karawany stanowił prosty, drabiniasty wóz zaprzężony w konia. Na koźle siedział najstarszy z mężczyzn, pod ręką zgodnie ze swoim zwyczajem miał swoją torbę z narzędziami weterynarza i krótką strzelbę o dwóch magazynkach. Koło niego siedziała łuczniczka, czujnym wzrokiem obserwując ruiny. Z tyłu, koło ich bagaży leżał duży pies, ktoś znający się na przedwojennych rasach poznałby tosa. W jego futro wtulona leżała Angelika. W nocy nie zmrużyła nawet oka, teraz odsypiała. Do drabiny wozu ktoś przywiązał konia, te zwierzę ewidentnie było ułożonym pod siodło, śmigłym stworzeniem.
Awangardę stanowił młody kowboj. Wyprzedzał wszystkich na swoim wierzchowcu o trzy długości. Prawa dłoń ciągle krążyła przy kaburze, młodzieniec wyrobił w sobie ten nawyk bardzo dawno temu i nie mógł się go pozbyć. W ariergardzie jechał jego brat, kiwając się lekko w siodle w rytm muzyki sączącej się z starego odtwarzacza. Tej nocy wyspał się jak dawno, kto inny roztrząsałby czy to dobry czy zły znak. On od dawna nauczył się przyjmować od życia wszystko co otrzymywał z kamiennym spokojem i się dostosowywać.
Podróż minęła im spokojnie, kowboj wybierał drogi nie zasłane przez wraki tak aby wóz mógł przejechać. Obrzeża nie miały swoich mieszkańców lub ci ukryli się przed ludźmi. Lub odsypiali nocne polowanie… Posiłek zjedli nie zatrzymując się, nawykli do wykorzystywania maksymalnie dnia. Słońce już dawno przekroczyło najwyższy punkt a z nieba siąpiła mżawka. Sądząc po chmurach mogli spodziewać się nasilenia się tej pogody, weterynarz był tego pewien. Czuł to w swoim kolanie.

Minęli przedmieścia z wznoszącymi się nad nimi ruinami starego kościółka i wyjechali z ruin. Widok ukazał się im niecodzienny. Jakieś trzysta metrów od nich zamiast pokrytej wysoką, charakterystyczną dla tych regionów trawą wyrastały paprocie, niektóre wielkości krzewów sięgały za pas dorosłego człowieka. Gdy się zbliżali widzieli, że dalej, tam gdzie kiedyś stała farma było gorzej. Pnie pokryte mechem zdawały się bazą dla licznych pnącz. Kwiaty o zamkniętych płatkach były wielkości zaciśniętej pięści. Przysłaniały widoczność i ograniczały możliwość poruszania się. Konie jeszcze mieli szansę wprowadzić za uzdę ale o wjechaniu wozem nie mogło być mowy. Zresztą nie tylko oni mieli taki problem bo widzieli pozostawiony samochód. I nie był to wrak a auto odrestaurowane po apokalipsie. Angela, która już nie spała patrzyła na zielone piekło szeroko otwartymi oczami.

 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline