Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-06-2015, 11:53   #14
merill
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
dzięki Aniu za współpracę przy dialogu:)

... jakiś czas temu, południowa Apallachia, kasztel rodziny MacArthurów


Sala bankietowa w kasztelu MacArthurów lśniła światłem elektrycznych kandelabrów. Jedediah MacArthur zaprosił na uroczystość otwarcia nowej kopalni soli całą okoliczną śmietankę towarzystwa. Służba w granatowych liberiach roznosiła wykwintne potrawy, usługując gościom usadzonym przy długich stołach. W tle cicho grał jazzowy band, sprowadzony przez gospodarza aż z dalekiego Nowego Orleanu. James błąkał się po wypełnionej gwarem rozmów i śmiechów sali. Ubrany w galowy mundur oficerski Armii Ochrony Pogranicza, z odznakami jednostek w których służył w Nowym Jorku, kręcił się szukając sobie miejsca.

Wrócił do rodzinnej posiadłości zaledwie tydzień temu. Po prawie dziesięciu latach szkoleń, ćwiczeń i walki. Cały czas mu sie wydawało, że słyszy jeszcze gdzieś w dali głuche pomruki wystrzałów z działek maszyn Molocha, staccato serii z karabinów maszynowych i kakofonię wykrzykiwanych przez radio rozkazów. To wszystko, było dla niego znajome. Nie przerażało go. Teraz wśród tych wszystkich nadętych, pysznych i fałszywych ludzi czuł się jak zwierze w klatce. Osaczony, znudzony… był niczym granat z wyciągniętą zawleczką. Wyszedł na taras by odetchnąć chłodnym powietrzem nocy. Było czystsze w tej części Federacji, lasy porastające okoliczne zbocza, sprawiały że smog i dymy fabryk nie były tak przykre.
Drgnął kiedy usłyszał za sobą kroki.

Balkon nie był pusty, miał już swojego rezydenta - niewielką, drobną figurkę czającą sie do tej pory nieruchomo w mroku miedzy kolumnami. Obserwowała go uważnie i przekrzywiając głowę w lewą stronę, kręciła trzymanym w dłoni kieliszkiem.
-Uroczy wieczór, nieprawdaż?- niski melodyjny głos rozwiał resztę wątpliwości. Ciemność skrywała kobietę, a w tonie jej wypowiedzi dało się usłyszeć znudzenie i ledwo maskowany sarkazm. Ruszyła przed siebie, a przekroczywszy granicę między ciemnością a światłem, zmrużyła szare oczy i uśmiechnęła się uprzejmie, z zainteresowaniem, przeczesując palcami długie, jasne włosy. Bez pośpiechu pokonała kilka kroków, dzielących ją od balustrady. Poruszała się lekko i z gracją, stukając obcasami o wypolerowany marmur.



Odwrócił się może nieco zbyt gwałtownie, ale musiał przyznać, że został całkowicie zaskoczony. Myślał, że jest na tarasie zupełnie sam. Drobna, można powiedzieć eteryczna postać ślicznej blondynki podeszła w jego stronę. Ubrana w dopasowaną do jej figury czarną sukienkę i wysokie obcasy, którymi wystukiwała rytm swoich rozkołysanych bioder. Przyznał że zrobiła na nim piorunujące wrażenie. Zaschło mu trochę w gardle, dlatego jego głos mógł wydać się odrobinę szorstki:
- Doprawdy uroczy - odpowiedział z podobną ilością ironii. - Na tyle, że musiałem uciec na taras by odetchnąć. Pani wybaczy moje maniery, James MacArthur - skłonił się lekko.

-Wybaczam, nie jestem okrutna. - blondynka odpowiedziała wesoło, machając ręką jakby zbywała mało istotną sprawę - Zresztą… jakże mogłabym tego nie zrobić, skoro całe to urocze przyjęcie w gruncie rzeczy odbywa się właśnie na pańską cześć? Tyle atencji, podziwu i uwagi otoczenia musi być męczące po dekadzie na polu walki. Od podobnych atrakcji idzie się odzwyczaić, a każdemu czasem przyda się chwila oddechu i ucieczka przed oznakami uwielbienia… sztucznymi czy prawdziwymi, ciężko odgadnać. - zakończyła melancholijnie, spoglądając gdzieś przed siebie, na pogrążony w ciemności las.

Żołnierz spojrzał na nią z ciekawością: - Widzę, że pani mnie zna - głos miał wesoły - niestety ja tego samego nie mogę powiedzieć. Co do przyjęcia to prawda, nie był to mój pomysł - westchnął.

- Nie poznaje mnie pan? To świetnie! - zaśmiała się cicho, wciąż wypatrując czegoś ponad granicą pomiędzy niebem a drzewami - Znaczy będę bogata...bardziej niz teraz. Mój szanowny ojciec z pewnością się ucieszy… ale wracając do tematu. Fakt, minęło trochę czasu, człowiek się zmienił, choć w pańskim przypadku jest to zmiana na lepsze, przynajmniej tak mi się wydaje. Może to kwestia instynktu samozachowawczego, nabytego podczas szkolenia? Podobne przyjęcia potrafią być równie zabawne i ekscytujące jak walki na Froncie, lecz znów nie odpowiedziałam na pytanie, prawda?- obróciła twarz w kierunku mężczyzny i wyciągnęła rękę - Sophia de Cardonnel. Proszę, mów mi June. Wszyscy tak robią.

MacArthur musiał przyznać, że zrobiła na nim wrażenie. Nie spodziewał się, że na dzisiejszym przyjęciu cokolwiek przyprawi go o szybsze bicie serca. Bardziej liczył, że będzie się nudził, albo denerwował, próbując zachować kamienną twarz, wysłuchując kolejnych pochwał i innych bzdur. Ujął swoją dłonią podaną mu rączkę i skłonił się, składając na niej pocałunek: - Bardzo miło mi znów się spotkać. Ostatnim razem, kiedy Cię widziałem, ukradłaś mi zapalniczkę - jego ton stał się bardziej bezpośredni. - Też przeszłaś zdumiewającą przemianę - uśmiechnął się - z początkującego kieszonkowca stałaś się piękną kobietą, June. Dziwię się, że siedzisz sama na tarasie, zamiast opędzać się od tłumu adoratorów i potencjalnych absztyfikantów - w stwierdzeniu ukrył pytanie.

Dziewczyna zdziwiła się wyraźnie. Wydęła delikatnie wargi i zamilkła na dłuższą chwilę podczas której wodziła uważnym wzrokiem po twarzy rozmówcy, skupiając uwagę na jego oczach, to przenosząc ją na usta.
-Ukradłam? - przerwała w końcu ciszę i choć ton jej głosu stał się odrobinę urażony, z twarzy nie znikał zawadiacki uśmiech - Złapałeś mnie wtedy za rękę, żeby móc rzucać podobne oskarżenia, czy posiadasz jedynie garść domysłów i niepowiązanych ze sobą faktów? To bardzo nieuprzejme oskarżać kogoś o podobny czyn, gdy nie ma się twardych dowodów na potwierdzenie swoich słów. Poza tym nie wiem czy wiesz, ale palenie w tak młodym wieku jest nierozsądne i nie należy do zdrowych nawyków. Papierosy ogólnie nie są zdrowe, człowiek częściej musi przystawać aby złapać oddech. Dla żołnierza nie jest to najszczęśliwszy wybór jeśli chodzi o nałogi. Jest przecież masa alternatyw nie obniżających kondycji.

- Już nie palę… wolę inne rozrywki. Na kondycję nie narzekam - zaśmiał się, dopiero teraz puszczając jej rękę. - Ukrywasz się tutaj przed jakimś natrętem, czy też masz dość tej uroczej, jak się wyraziłaś, imprezy. - Patrzył jej w oczy, nie ukrywając zainteresowania.

-Och, naprawdę? A jakież to rozrywki, jeśli oczywiście wolno mi spytać?- June z niewinną miną postąpiła krok do przodu. Naraz odległość między ich ciałami zmalała do raptem kilkunastu centymetrów, lecz drobna blondynka nie wydawała się być tym faktem speszona. Pochyliła się nawet do przodu i wyszeptała konspiracyjnie:
- Dolałam śmiercionośnej trucizny do ponczu i schowałam się tutaj, by oddalić od siebie wszelkie oskarżenia o tak bestialskie ludobójstwo. Prócz ciebie nikt mnie za rękę nie złapał. - piła wyraźnie do podejrzanie przedłużonej prezentacji, jednakże czyniła to bez jakiejkolwiek złośliwości czy niechęci. Kąciki jej ust wykrzywił grymas jak gdyby chciała się uśmiechnąć, ale zrezygnowała. Westchnęła z powagą, po czym podjęła temat przyjmując smutny ton -Wiem… trucizna byłaby ciekawsza, niestety prawdziwy powód dla którego się tu ukrywam jest prozaiczny i banalny. Nie chciałam cię zanudzać trywialną opowieścią o tym, że potrzebowałam na trochę odkleić od twarzy uśmiech, bo czułam już że pęka mi od niego skóra. Zresztą skończyły mi się pomysły jak w kulturalny i taktowny sposób posyłać tych wszystkich epuzerów tam gdzie ich miejsce: w najdalszą, najczarniejszą, najgłębszą… kopalnię.- zakończyła, prychając wesoło.

- No to jest nas dwoje - powiedział już nieco poważniej. - Nerwów mi już nie starczało by trzymać ręce przy sobie i odpowiadać z kulturą na kretyńskie pytania o wojnę i Front. Ta banda hipokrytów nie ma zielonego pojęcia o prawdziwym świecie - głos stał mu się niebezpiecznie stalowy. - Pustych idiotek, które szczebiotały mi nad uchem już nie wspominam. Dlatego z przyjemnością przyjmę odmianę - znowu się uśmiechnął podając jej rękę. - Może wrócimy na salę? Będziesz świetnie odstraszać potencjalne kandydatki na moje żony, podsuwane mi przez ojca - zaśmiał się jak gdyby opowiedział świetny dowcip. - Chyba, że się stąd ulotnimy? - oczy wrażały nieme wyzwanie.

W którymś momencie jego przemówienia dziewczyna wzdrygnęła się wyraźnie, ale pozostała na miejscu.
- Powrót we dwójkę na główna salę nie wydaje się być najszczęśliwszym pomysłem. Twój czcigodny ojciec może nie być zadowolony, że trwonisz czas w towarzystwie córki zwykłego dorobkiewicza, ignorując te wszystkie szlachetne i dobrze urodzone damy. Toż to skandal.- odpowiedziała niespodziewanie ciepłym głosem, przypatrując mu sie uważnie - Naprawdę chcesz ryzykować pojawienie się na ludzkich językach zaledwie tydzień po powrocie do domu? To nie jest Front, James...tu nie ma jasnych, klarownych reguł: wróg zamiast do ciebie strzelać uśmiecha się życzliwie i wyciąga rękę w twoją stronę a za plecami trzyma nóż, czekając na najmniejsze potknięcie...poza tym myślę że większym przytykiem dla tych wszystkich błaznów będzie jeśli zignorujemy ich towarzystwo. Nic ich bardziej nie boli niż fakt zostania potraktowanym jak powietrze. Możemy...się ulotnić, zależy co ma pan w planach na dalszą część imprezy. Powinnam się czegoś obawiać? -spytała zaciskając palce na wyciągniętej w jej kierunku dłoni.

- To zależy czego się boisz - zażartował. - Jeszcze nie wiem, co mam w planach. Mam butelkę przedniego Burbona, ale jeśli życzysz sobie szampana to da się załatwić. Mam tu ustronne miejsce na dachu kasztelu, widok stamtąd jest iście interesujący. Zwłaszcza w taką bezchmurną i ciepłą noc jak dzisiejsza.

-Mam ci zdradzić wszystkie swoje sekrety tak od razu… czy to rozkaz? James, James… trzeba cię wyciągnać z tego munduru, choć nie powiem: do twarzy ci w nim. Lepiej ci jednak będzie bez niego… ależ to dwuznacznie zabrzmiało, prawda? - wywróciwszy oczami zakręciła się na pięcie w taki sposób, że wylądowała tuż przy boku żołnierza - [i] Niech będzie. Przyjmuję propozycję, ale ostrzegam. Jeśli natknę się na choć jednego pająka zacznę krzyczeć, albo co najmniej panikować.[/i]

Wziął ją pod rękę i powiedział: - Obronię cię, więc nie musisz się bać, a ze służby pasy każę drzeć, jeśli taka sytuacja będzie miała miejsce - ton jego głosu przy ostatnich słowach, nabrał szorstkości i swoistej drapieżności. June mogła założyć, że żartuje. Ale czy żartował? - Proponuję ominąć tłum gości i obejść to bokiem - wskazał na kamienne schody, prowadzące na górę, wprost z tarasu. - Tylko daj mi chwilkę - zniknął na chwilę wewnątrz sali, po momencie wracając z butelką Burbona - Możemy?

- Alkohol, odosobnione miejsce gdzie nikt nie usłyszy krzyków i płaczów - zamyśliła się spoglądając z krzywym uśmieszkiem na butelkę - Widzę że jednak masz już konkretny plan na resztę wieczora. A niby taka pełna improwizacja miała być, taaaak. Zamierzasz mi zafundować szkolenie bojowe? Czołganie pod drutem kolczastym, rzut granatem. To może powinnam się przebrać? Obcasy nie są najszczęśliwszym wyborem jeśli chodzi o podobne aktywności fizyczne.

- Żebyś wiedziała, że improwizacja, bo miałem ochotę skuć się na smutno, ale nie sądziłem, że spotkam kogoś tak interesującego - znowu się uśmiechnął. - Nie śmiałbym tak delikatnej istotki ciągać pod drutem kolczastym czy nurzać w błocie szkolenia bojowego. Byłoby to zaiste marnotrawstwo. Z drugiej strony, jeśli chodzi o niektóre aktywności fizyczne, obcasy są jak znalazł - powiedział to poważnie, ale w głosie dało się wyczuć ukrytą zaczepkę.

Dziewczyna z wyraźną fascynacją i zainteresowaniem przypatrywała się rozmówcy.
- Na przykład? Widzę że masz duże doświadczenie w wykorzystywaniu szpilek. Czyżby były one tajnym elementem wyposażenia żołnierzy na Froncie? Wiesz… elementem którego przeciwnik nigdy by się nie spodziewał? - pytała niby poważnie, ale gdzieś na dnie szarych oczu zalśniły i zgasły cyniczne ogniki.

- Nie lubię jak się mnie szufladkuje - trochę się obruszył - nie spędziłem całego swojego życia na Froncie, moja droga. Kobiety w Nowym Jorku za to bardzo chętnie chodzą w szpilkach, choć musze przyznać, że nie dorastają Ci do pięt jeśli chodzi o grację i zwinność.

- Och James, to był zwykły, niewinny żart. Nie bądź taki spięty - blondynka szturchnęła go lekko ramieniem z minką aniołka - Przyda ci się trochę zabawy i rozluźnienia, już się tak nie bocz. Nie do twarzy ci z tym marsem na czole. Poza tym masz butelkę - wskazała brodą na trzymany przez mężczyznę suwenir - Kto powiedział, że degustację musimy zaczynać na dachu? Przed nami długa droga, kręta. Pewno wspinać się przyjdzie i zmęczyć w międzyczasie…- zawiesiła wymownie głos, spoglądając gdzieś ku górze, na wspomniany dach kasztelu.

MacArthur nie kazał się długo prosić, odkorkował butelkę i podał jej szklankę z grubo rżniętego szkła, bursztynowy trunek popłynął obficie. Pappy van Vinkel przed wojną był nie lada rarytasem, a teraz prawdziwym białym krukiem wśród alkoholi. Porcja jaką odmierzył dla niego samego stanowiłaby wyzwanie, ale był ciekawy jak ten blond diabełek sobie z tym poradzi. Nalał sobie również i wzniósł szklankę do toastu: - Za co wypijemy, June?

-Za spotkanie po latach? - podrzuciła uprzejmie i zaraz parsknęła widząc ilość polanego alkoholu. Pokręciła z naganą głową, ale szkła nie odłożyła - Albo wysoką tolerancję na trunki wyskokowe, bo przy takim tempie poskłada nas nim zejdziemy z tarasu… i co wtedy? Znajdą nas nad ranem odrobinę tylko ciepłych i żywych. To dopiero będzie skandal! Damy im temat do plotek na cały następny miesiąc. Okrutnie zszarga to reputację biednej, niewinnej kobiety, bo synowi włodarza wybacza się wiecej.- zakończyła dość kwaśno.

Nie potrafił stwierdzić, czy mówi poważnie, czy znowu się zgrywa, choć musiał przyznać, że zaczynała mu się podobać ta ich gra: - Boisz się? - wychylił szklanicę duszkiem - ze mną nic ci nie grozi - chyba tylko siłą woli powstrzymywał drżenie głosu, wywołane palącym gardło alkoholem. Ruszył wraz z nią na górę.

-Tylko kto ewentualnie obroni mnie przed tobą? - rzuciła nim przechyliła własną szklankę. Na krótką chwilę zaniemówiła, zrobiła sie blada, potem czerwona i znów pobladła, by finalnie z głośnym sykiem nabrać powietrza. Odkaszlnęła kilkukrotnie, potrząsnęła blond łepetyną, a szklanka wylądowała na balustradzie.
- Wojna podobno zmienia człowieka, budzi w nim te najgorsze, najmroczniejsze instynkty. Spiłeś mnie, teraz ciągniesz w najbardziej odosobnione miejsce w tym rejonie. Miejsce w którym nikt nie pokrzyżuje twoich planów, nie przeszkodzi i nie powstrzyma...zresztą czemu miałby to czynić? Sam stwierdziłeś, że w razie czego każesz z nieostrożnej, leniwej służby zdzierać pasy. To była dygresja, a może coś kompletnie innego? - zatrzymała się i uniósłszy dłoń ku twarzy mężczyzny, obróciła ją w swoją stronę, zmuszając by spojrzał jej prosto w oczy - Kim jesteś James? Kim się stałeś, bo to kim byłeś kiedyś nie ma w tej chwili już żadnego znaczenia. Czas zmienia ludzi, czasem na lepsze, najczęściej jednak rzecz ma sie kompletnie odwrotnie do tego co próbujemy wmówić i przedstawić otoczeniu. Więc pozwolisz, że to ja zadam ci pytanie - powinnam sie bać?

- Nie - odpowiedział jej zupełnie poważnie, czując ciepło jej drobniutkiej dłoni na swojej twarzy. - Nie skrzywdziłbym Cię, czy jakiejkolwiek innej kobiety nigdy. Może i sporo walczyłem, ale nie jesteś maszyną Molocha, czy paskudnym mutantem, obleśnym gangerem czy innym tałatajstwem. Dlatego nic Ci z mojej ręki nie grozi, nawet najmniejszy klaps - zbliżył swoją twarz do jej twarzy - chyba, że sama powiesz, że chcesz klapsa… June.

- A będę w stanie po nim samodzielnie chodzić? - zagryzła wargę wychylając się odrobinę do przodu - Jestem dość...delikatną osobą...James.

Mężczyzna, który dotąd trzymał ręce przy sobie, położył swoje dłonie na wąskiej tali dziewczyny i zbliżył ją do siebie. Jego dłonie powędrowały na jej twarz, ujmując ją delikatnie, musnął swoim wargami jej usta: - Mogę być delikatny… - wyszeptał - … chyba, że powiesz inaczej.

Dziewczyna zaśmiała się cicho. Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek, by po chwili wyszeptać:
- Powiem, że mieliśmy iść na górę. Tu jest za dużo oczu i uszu.

- Zatem chodźmy - przytaknął odsuwając się nieco od niej.

... Roswell, czasy obecne

- Czyli ustalone? Najpierw do knajpy? - zapytał się, upewniając się do co intencji reszty Czarnych Piasków.

 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline