Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-06-2015, 11:57   #11
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
- Mal? - krzyk Johnny'ego dotarł do niego. - Wszystko ok, czy może mamy już dzielić się Twoimi gamblami?
Gliniarz wstał i skinął Rogerowi głową w podzięce i uznaniu. Zaraz odkrzyknął też łowcy.
- Starość nie radość, a młodzikom tylko gamble w głowie.
Zagderał, jednak uśmiech zdradzał rangerowi, że to musi być jego wersja żartu. Zaraz dostrzegł wychodzącego Jamesa i June a zaraz za nimi psa z okrutnie pokrwawionym pyskiem. Nigdy nie ufał zwierzętom, które posmakowały ludzkiej krwi. Dziewczyna zaś słaniała się na nogach, chociaż nie wyglądała na ranną. Malcolm chwilę przyglądał im się uważnie w końcu zwrócił się doniosłym głosem do reszty:
- Roger, zajmij się June. Johnny, stań na czujce. Te gnojki mogą zaraz wrócić. James, Maria, pomóżcie mi z trupami. Wszystkie gamble do samochodu, potem je podzielimy.
Po krótkim żarcie Rogera i poważnym skinięciu głową Jamesa wszyscy zajęli się swoimi obowiązkami. Po za June ale ta dziwnym trafem zawsze była niedysponowana gdy było trzeba wykonać jakąś pracę. Malcolm obejrzał się jeszcze na stację benzynową. Na piętrze huczał ogień.

Nowy Jork, dziesięć lat wcześniej

Ogień huczał na piętrze kamiennicy, szybko przeniósł się z drugiego piętra. Nie minął nawet miesiąc od czasu gdy odnowiono parter i pierwsze dwa piętra. Byle jak ale jednak, uszczelnienie dziur i wstawienie prostych piecy dawały szansę na ogrzanie podczas nadchodzącej zimy najbiedniejszych mieszkańców Nowego Jorku. Grupka bezdomnych toczyła się na zewnątrz, patrzyła jak ich skromny majątek i szansa na przetrwanie obracają się w popiół. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Dwie sylwetki wybiegły z parteru, jedna z nich niosła na rękach dziecko. Zaraz podbiegła do nich kobieta o zaniedbanej i brudnej twarzy oraz ostrzyżonej przy skórze głowie. Jej sylwetkę zniekształcały liczne warstwy ubrania. Wyrwała swoją pociechę ze łzami w oczach. Reszta jednak patrzyła tępo na pożar, nielicznie z pretensją zerkali na dwóch mężczyzn. Ich spojrzenia mówiły "nie ochroniliście nas, od czego jesteście?". Duet cofnął się na bezpieczną odległość. Młodszy mężczyzna postawił kołnierz skórzanej kurtki. Spod kamiennej maski przebijał się smutek, widoczny tylko w oczach, ponoć zwierciadle duszy.


Jego znacznie starszy towarzysz, rówież ubrany w kurtkę skórzaną zaklął krótko i sięgnął po papierosa.



***

W komisariacie dostali własny pokój, sprawa podpalacza ubogich, jak został ochrzczony sprawca była ważna. Nikt nie chciał rozruchów w mieście, by biedota wyszła na ulicę. Dlatego oddelegowano do niej dwóch dobrych śledczych. Pamiętającego jeszcze czasy przed wojną Connora Keanne, byłego SWATowca pochodzenia irlandzkiego oraz Malcolma Houstona, młodego ale obiecującego detektywa. To właśnie młodszy z nich krążył niespokojnie po pomieszczeniu.
- Trzy podpalenia. Trzy spalone domy odnowione przez Wielebnego Higginsa. Kto chce pozbawić domu bezdomnych? Robota zawodowca, bomby zapalające domowej produkcji. Wybili nawet ochronę, którą postawiliśmy w trzecim budynku.
Connor odstawił kubek z kawą i zaciągnął się papierosem.
- .22. Wszędzie poznam ten kaliber. Nikt nic nie słyszał więc pewnie wytłumiona, nie zdziwię się jak znajdziemy przy sprawcy rugera mk.II. Nic nowego młody jednak nie mówisz.
- Bo gonimy w kółko! - w głosie Malcolma było słychać gniew. - Nikomu się nie naraził, prezydent sam pochwalił inicjatywę wielebnego. Nie finansuje jej jednak, odpada motyw antypaństwowy.
- Może to zwykły świr. Został jeszcze tylko jeden dom. Obstawmy go porządnie, skurwiel sam nam wpadnie w łapy.
- A jeśli się przemknie?
- To będziemy mieć pieczone szczury.
Czarny humor wydawał się na stałe wpisany w robotę policyjną.
- Co chcesz zrobić młody?
- Przejdę się do Wielebnego, może coś powie.
- A ja wydębię ludzi od starego i obstawię budynek.

Czasy obecne

Wrzucili ostatnie gamble do wozu. Trzy peemy, Malcolm nigdy nie rozumiał zamiłowania gangerów do szybkostrzelnego szajsu jak MAC-10. Celności to to nie miało a w jednej serii wywalało cały majątek. Klamka, przynajmniej solidna beretta 92 i trochę drobnego szajsu.
- Zbieramy się, ścierwa wcześniej lub później tu wrócą a my musimy być daleko. Mario, poprowadzisz? Oberwałem lekko i chcę by Roger na to spojrzał.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 23-06-2015, 15:45   #12
 
AdiVeB's Avatar
 
Reputacja: 1 AdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumny
Pozbieraliście zdobyte fanty, chwilę się ogarnęliście i pojechaliście dalej. Po kilku minutach w tylnich lusterkach widzieliście już tylko delikatną smugę dymu roznoszącą się po pożarze stacji. Autostrada ciągnęła się dalej, była w naprawdę niezłym stanie. Można było spokojnie jechać, nie omijać dziur i przede wszystkim trzymać przyzwoitą prędkość i nie tułać się wolniej niż człowiek chodzi co w niektórych miejscach w obecnych czasach jest absolutną normą. Z każdym pieprzonym kilometrem w stronę dawnego Meksyku robiło sie goręcej i duszniej. Neodżungla chyba tez odcisnęła swoje piętno na tych terenach. W swoim aucie czuliście się jak w saunie. A i silnik i pewnie tez chłodnica źle znosiła taki klimat.

Po tych kilkunastu kilometrach i ostatnich kilku pod całkiem stromą górkę wreszcie zobaczyliście w dolince zarys Rosewell. Miasto wcale nie było małe. Łatwo mozna było z waszego miejsca dostrzec podział. Droga międzystanowa która się poruszaliście przecinała miasto prawie idealnie w połowie. Widok był niecodzienny. Po stronie Teksasu można było dostrzec jeszcze sporą ilość farm mimo złego terenu oraz pasące się stada koni na polach odgordzonych naprawdę wysokim drutem kolczastym. Po stronie meksykańskiej widzieliście... no cóz Meksyk, zero farm, jakieś niskie zabudowania rozciągające się w obrębie dobrych kilkuset metrów, a w oddali zaczynała się pustynia.



Po ogarnięciu widoku ruszyliście w stronę miasta. Wjechaliście od strony teksańskiej, bo jakby nie było trochę oleju w głowie mieliście. Zresztą z drugiej strony prowadziła do miasta tylko jedna droga będąca bezpośrednim zjazdem z 285-tki. Meksowie się całkiem inteligentnie odcieli od nowoprzybyłych gości.



Miasto wrzało. Wjechaliście prosto pod stary ogromny kompleks parkingowy, który robił za targowisko. Przez tłum ludzi jechało się ciężko, bardzo powoli. Jeden z ochroniarzy na parkingu rzucił do was coś w stylu że łatwiej wam będzie podrózować tutaj piechotą, machnął ręką żebyście zaparkowali pod „knajpami” – Roger i Mal wiedzieli gdzie to jest (Skupisko kilku knajp i jednego burdelu – taka dzielnica typowo rozrywkowa), tam był parking dla przyjazdnych. Od razu poczuliście że Rosewell całkiem sympatycznie traktowało przyjzdnych.



Zaparkowaliście więc spokojnie pod „knajpami” gotowi wreszcie rozprostować nogi. Wokół was cały czas przechodziły tłumy ludzi. (ogólnie ok. 150-200 osób co w dzisiejszych czasach znaczy spory tłum) Chodzili po straganach, handlowali, krzyczęli. Inni grali przed „Knajpami” w karty albo kości, a z środka do waszych uszu dochodził gwar, muzyka i zapach smażonej wołowiny.
 
AdiVeB jest offline  
Stary 29-06-2015, 07:15   #13
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację



kilka tygodni wcześniej; obskurna speluna pośrodku przysłowiowego niczego...


(...)

- Wyrazić wdzięczność za napitek i dalej się uśmiechać?- podpowiedziała, nie przestając się niewinnie szczerzyć. Było w tym tyle samo szczerości, co i w całej ich rozmowie. Prawda i fałsz - granice między nimi już dawno się zatarły, ale ani jej ani rozmówcy specjalnie to nie bolało. Chodziło o sam taniec z nożem ukrytym za plecami.

Malcolm chwilę milczał.
- A co się stanie gdy ta maska zacznie zbyt ciążyć? Gdy uśmiech zbytnio się przyklei do twarzy. Gdy zatracimy siebie.

- Czujesz się zmęczony?

- Rozmową, przeżyciami czy tobą?

Dziewczyna przewróciła oczami
- Skoro to twoja twarz i twoja maska, obstawiałabym ciebie samego. Masz dość życia, ciągłej walki na słowa i noże? Odczuwasz znużenie na myśl o kolejnym dniu w którym przyjdzie ci stanąć naprzeciw oponenta w rozmowie, walce? Lub gdy los zagoni cię do jednego stolika wraz ze mną? - uniosła powoli kufel.

Malcolm był poważny i kto jak kto ale June mogła określić, że jest to autentyczne.
- Pudło Sophio.

- To ty tak twierdzisz, ale czy jest w tym prawda? A może kolejne kłamstwo? Pięknie opakowane, podane niczym najlepsza potrawa czy trunek. Sięgasz po nie i widzisz jedynie urzekającą otoczkę, zapominając ile zgnilizny potrafi kryć się pod nią - w zamyśleniu postukała palcem o rant stołu i zaraz dorzuciła wesoło - Och Mal… przecież doskonale wiesz, że od strzelania jest James. Ja nie lubię broni

Nie dał się złapać w pułapkę słowną. Z typowym dla siebie spokojem odpowiedział:
- Skoro wiesz lepiej co we mnie siedzi…
Upił łyk piwa ciągle przypatrując się reakcji rozmówczyni.

- Uważasz, że jesteś aż tak mało skomplikowany, by rozgryzła cię mała, głupiutka blondynka? - uniosła wzrok i wlepiła go w oczy rozmówcy - Skąd niby mam to wiedzieć? Znów mnie przeceniasz...albo próbujesz zbyć z typową dla siebie nonszalancją. Taaak, to ten moment w którym powinnam spuścić oczęta i przyznać się do błędu? Wyśpiewać grzechy oraz przewinienia z ostatniego miesiąca?

- To ty starasz się sprawiać wrażenie głupiej blondynki, której nikt nie docenia. Ja wręcz przeciwnie, doceniam partnerkę w rozmowie.

- Może po prostu mam trzeźwy i chłodny osąd na własną osobę?

- Doprawdy? Wchodzimy aż w tak niską grę słowną? Wracamy do punktu wyjścia, exglina i prosta blondynka.

- Ewentualnie sprowadzamy się na ziemię. Jak sam mówiłeś: doszukując się drugiego i trzeciego dna sami je poniekąd tworzymy.

- I spadamy niczym Ikar? Czy wcześniej dostrzegłaś Sophio słońce?

- Prędzej twoje oblicze, które zmieniło mnie w kamień - niedbałym gestem poprawiła włosy, odrzucając na plecy niesforny, jasny pukiel.

Malcolm ciągle z lekkim uśmiechem kontynuował grę.
- Nie mógłbym tego zrobić. Spojrzałem za siebie.

- I czego tam szukałeś? Zagubionej nici dającej nikłą nadzieję na ucieczkę z otaczającej matni?

- Z potworem w labiryncie każde z nas musi się zmierzyć. Czy trzeba jednak oszukiwać babskim kłębkiem włóczki?

June wzruszyła ramionami.
-Z dwojga złego lepsze to niż węże w kołysce. Bardziej uczciwe, nie sądzisz?

- Węże w kołysce i ich pokonanie świadczyło o boskim rodowodzie. A pokonanie Minotaura przyniosło śmierć tych których kochał.

Spojrzenie blondynki złagodniało, a gdzieś na dnie szarych oczu pojawił się smutek. Przypatrywała się byłemu glinie już bez uśmiechu jaki do tej pory pojawiał się i znikał cyklicznie z jej warg.
- Jak to się stało? - spytała, a mężczyzna wiedział, że nie chodzi o dalszą część mitów.

Również zaczął mówić poważnie.
- Brutalnie. To jest jedyne słowo zdolne opisać tę sytuacje bez wchodzenia w szczegóły.

- A czy istnieją w dzisiejszych czasach inne okoliczności? - skrzywiła się i w ciszy uniosła kufel ku górze, by po chwili przystawić go do ust.

- Chociażby na dworze na którym wyrosłaś. W końcu jesteś delikatną blondynką.

- Nie wybieramy miejsca w którym przyszło nam się urodzić.

- Owszem. Ale możemy z niego się czegoś nauczyć. Tak jak ty, “June”.

- Z każdej sytuacji można wyciągnąć lekcję dla siebie, zależy czy umiemy wysnuć wnioski i zrobić z tej wiedzy użytek. Lepiej uczyć się na cudzych błędach, niż na swoich. Cudze mniej bolą.

- Ale to od swoich błędów uczymy się dystansu do świata.

- Każdy kiedyś dorasta - wzruszyła ramionami i dorzuciła zgorzkniałym tonem - Tylko w bajkach można przez wieczność być dzieckiem, a tak się składa że naszej rzeczywistości daleko do typowej wizji baśniowej krainy, ale zawsze jest wybór.

- Baśnie nie są grzeczne i ładne. Z czasem takie się stały.

- Musiały...bo kto chce słuchać o tym, że książę zamiast uratować księżniczkę zgwałcił ją i zostawił śpiącą w wieży? - tym razem nie potrafiła powstrzymać uśmiechu - Toż coś takiego zburzyłoby dziecięcy światopogląd już na początku drogi.

- W świecie w którym gwałt i morderstwa są na porządku dziennym...

- Każdy zasługuje na chwilę beztroski i naiwnej wiary w dobro jakimi jest dzieciństwo. Życie i tak zweryfikuje nasz światopogląd, więc po co odbierać mu tą przyjemność?

- Bo ta zakorzeniona niewinność i idealizm może prowadzić do śmierci.

- Zależy jak szybko przechodzimy przez okres dojrzewania. Nikt nie jest dzieckiem przez całe życie...ewentualnie inwestuje w kuszę.

- A czy ktoś w tych czasach może pozwolić sobie na dzieciństwo?

- Jak widać są i takie przypadki
- parsknęła.

- Ułuda niczym kurtyna w końcu się rozstąpi.

- Albo okaże się, że w ludziach jednak tlą się resztki dobra oraz człowieczeństwa. Nic nie jest czarno-białe i proste...ale o tym przecież wiesz, Mal.

- Oczywiście. Uważam, że w każdym z nas tli się człowieczeństwo.

Dziewczyna zaśmiała się cicho, spoglądając w kierunku okna.
- Tylko czasem potrzebuje ono iskry...i kanistra benzyny na rozpałkę.





Teksas, aktualnie...




Roger musiał nieco rozprostować kości i rozwiać swoje wątpliwości co do kilku interesujących go faktów. Zanim jednak to zrobił wyszedł z pojazdu, uśmiechnął się i zagadnął Malcolma:
- Trzeba sprawdzić co i za ile warto tu sprzedać. Zajmiesz się tym czy potrzebujesz pomocy? Przydałaby się nam torba lekarska, nieco bandaży, jałowych gaz, środków dezynfekujących, może gumowych rękawiczek. Muszę mieć coś aby w razie co opatrywać ekipę.
Rewolwerowiec widocznie był więcej niż zadowolony, że nie musiał się już dusić w pojeździe z kilkoma niemniej spoconymi osobami. Z wrodzoną dyskrecją kowboj wyglądał w tłumie co lepszych kształtów.
- Sprzedajemy tutaj wszystko czy zostawiamy sobie broń do czasu aż doprowadzimy ją do jako takiego stanu? Tutaj i tak jest niewiele warta, a jak dodać jej kondycję to już całkiem będziemy musieli oddać ją za grosze…

Malcolm przeciągnął się z chrzęstem. Z uśmiechem spojrzał na okolicę. Lubił Teksańczyków, byli ludźmi prostymi ale sprawiedliwymi i ceniącymi elementarne wartości. Gdy Roger zagadnął spojrzał na niego ciągle lekko się uśmiechając.
- Targowiska nie zając Roger. Generalnie z tych rozpylaczy planuje opłacić nasz pobyt, jednak faktycznie nie ma co sprzedawać ich za część wartości. Na razie jednak myślę, że po tylu dniach podróży, strzelanin i spania z ręką na klamce proponuję wejść do którejś knajpy. Zjeść coś i napić się piwa. Wszyscy zasłużyliśmy na odrobinę normalności. Potem może zajmij się bronią, żeby dostać solidną cenę a ja pójdę do naszego znajomka. Zorientuję się jak sprawy mają się w mieście i spróbuję wprosić nas na nocleg. Oraz postawić u niego auto, za blisko tu do tych całych banditos. A gambling i szukanie roboty można zostawić na jutro.

- Prawdę mówiąc to jedynie ty spałeś z ręką na klamce. Ja zwykle jestem spokojniejszy chyba, że trzymam jakąś niewiastę za krągły cycek. - zaśmiał się Roderick. - Na normalność w wolnym czasie zasługują jedynie Ci, którzy na co dzień nie są normalni. Ja zajmę się żarciem i piciem, a później zerknę na te klamki. Z tego co widziałem ta Beretta jest w miarę, a zatem skupię się na rozpylaczach. Znajomka pozdrów i powiedz, że w razie darmowego noclegu obiecuję przyjść sam. - dodał Roger robiąc smutną minę.

- Z tego co mawiają w dziurach w których byłeś to ponoć wtedy jesteś bardzo niespokojny. Tak bardzo, że zdarza ci się od razu wystrzelić.
Ten sam uprzejmy ton głosu, ten sam uśmiech. Kto jak kto ale Roger zdążył się przyzwyczaić, że mimika i tonacja Malcolma rzadko się zmienia.
- Pozdrowię. Również Nancy.
Przeniósł wzrok na drużynową złotą rączkę.
- Mario, jeśli i ty odmówisz piwa to uznam, że świat się skończył.

- Lepiej na widok żywej kobiety niż pocieraczy, które swoimi czasy przemycałeś… - zaśmiał się kowboj. - Nancy koniecznie pozdrów i powiedz, że nadal jestem dużo przystojniejszy od Ciebie. - rewolwerowiec najwyraźniej nieźle się bawił.

- Nie mam pojęcia kim jest Nancy, ale na wszelki wypadek też ją ode mnie pozdrówcie. Najwyraźniej ktoś ważny, skoro dwóch gości z bronią przerzucają się pozdrowieniami dla tej dziewczyny, już w chwilę po tym jak wyładują dupy z samochodu. - Johnny uśmiechnął się do własnych myśli, w których to Roger i Mal skojarzyli się z dwójką dzieciaków, kłócących się o to kto pierwszy całował się z dziewczyną. Choć w przypadku tej dwójki wyglądało to raczej na droczenie przeplatane licznymi aluzjami.
- Potem się znajdziemy. Najpierw przejdę się trochę po okolicy, popatrzę, popytam. Jeśli trafię na Nancy, pozdrowię ją od was.

- Przejdę się z Tobą. - powiedział Roger patrząc na myśliwego. - Też muszę wypatrzyć i zapytać o kilka rzeczy. - kowboj spojrzał po ekipie. - Jak coś widzimy się później w “Narowistym byku”. To całkiem przyjemna knajpa.

June przez dłuższą chwilę przysłuchiwała się wymianie zdań między resztą bandy. Nie wtrącała się, zbyt zajęta rozglądaniem się dookoła z wyraźnym zaciekawieniem i radością. Cywilizacja! W końcu! Ile można było tłuc się po zakurzonych, spalonych słońcem Pustkowiach bez możliwości umycia się, zmiany ubrania i porządnego pomalowania paznokci?
- Wypadałoby przywrócić się do stanu względnej używalności. Wyglądam i śmierdzę jak kloszard, ty zresztą też. Ile to już minęło od ostatniej kąpieli, tydzień? Trzeba ci wyszorować plecy... - mruknęła cicho do Jamesa i zaraz dorzuciła głośniej do Malcolma - Czy do tego piwa da się załatwić balię wody?

James odpowiedział jej uśmiechem, a sam poczuł ulgę. Skoro miała tak dobry humor, to oparzenia nie mogły być tak bolesne. Na szczęście sprawę na stacji benzynowej załatwili szybko i obyło się bez większych utrudnień:
- Z przyjemnością się odświeżę - przytaknął swojej kobiecie - choć zimnym piwem też nie pogardzę. Zastanawiam się tylko czy wypić je przed czy po kąpieli? - zażartował pytając.
- Co do klamek, Mal - zwrócił się do nowojorczyka - mamy tu znajomego rusznikarza. Powinien za nieduże gamble je wyszykować, w takim stanie nie warto ich sprzedawać. Co do zakupów, na tych brudasów poszło parę pięć pięćdziesiąt sześć. Więc jakbyś gdzieś widział, to daj mi znać.

- Oczywiście.
Malcolm przez parę sekund milczał, jednak nim ktoś zdążył wtrącić odezwał się znowu.
- Ale płacimy w swoich. Skoro jedna trzecia naszej ekipy idzie przejść się więc nie ma co wydawać wspólnych gambli.
Znowu zamilkł na sekundę.
- Moja propozycja jest taka, wydajemy wspólne gamble na samochód i zaopatrzenie a skoro część z nas nie ma w planach wpaść do baru każdy płaci za siebie.

- Dobra. - pokiwał głową Roger. - Zawsze można oddać te gnaty rusznikarzowi James, a ja zajmę się tym za darmo. Zajmie mi to więcej czasu niż znachorowi, ale nie wydamy ani gambla. Smary i sprzęcik do tego mam.

MacArthur wzruszył ramionami:
- Jak chcesz, będziesz nad tym biedził się ze dwie noce,a ten gość to zrobi nam do wieczora. Ma u nas - kiwnął głową w kierunku June - dług wdzięczności. Nie zedrze. Może u niego znajdziesz te klamkę, której tak długo szukasz? W każdym razie jak chcecie.

- W sumie dobra myśl z tą klamką. - powiedział Roger. - Przejdę się i zapytam.

Malcolm wyciągnął w między czasie rewolwer, otworzył bębenek i spokojnie wyłuskał wystrzelone łuski, które powędrowały do kieszeni. Na ich miejscu zaraz znalazły się trzy nowe kule. Wyciągnął również z samochodu swój plecak i czekał w milczeniu aż reszta się zdecyduje gdzie iść.

- Dobra -
Johnny założył plecak i wolnym krokiem odszedł od reszty. Obrócił się tylko przez ramię i uniósł rękę w geście pożegnania - to widzimy się w Byku.

Maria, ledwie gdy się zatrzymali, wyskoczyła z wozu, po czym wskoczyła… pod niego, marudząc coś pod nosem, “że chyba stukał?”. Przez kilka minut uważnie oglądała podwozie, jednak musiało jej się zdawać, nie znalazła na szczęście bowiem żadnych niepokojących rzeczy.
- Ktoś mówił coś o piwie? - Wygramoliła się w końcu spod Dodga z wielkim uśmieszkiem.

Malcolm ponownie uśmiechnął się tym razem do hiszpanki. Schował broń do kabury i wykonał zapraszający gest w kierunku baru.
- Chodźmy w takim wypadku - zwrócił się do całej pozostałej trójki.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-06-2015 o 07:25.
Zombianna jest offline  
Stary 29-06-2015, 11:53   #14
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
dzięki Aniu za współpracę przy dialogu:)

... jakiś czas temu, południowa Apallachia, kasztel rodziny MacArthurów


Sala bankietowa w kasztelu MacArthurów lśniła światłem elektrycznych kandelabrów. Jedediah MacArthur zaprosił na uroczystość otwarcia nowej kopalni soli całą okoliczną śmietankę towarzystwa. Służba w granatowych liberiach roznosiła wykwintne potrawy, usługując gościom usadzonym przy długich stołach. W tle cicho grał jazzowy band, sprowadzony przez gospodarza aż z dalekiego Nowego Orleanu. James błąkał się po wypełnionej gwarem rozmów i śmiechów sali. Ubrany w galowy mundur oficerski Armii Ochrony Pogranicza, z odznakami jednostek w których służył w Nowym Jorku, kręcił się szukając sobie miejsca.

Wrócił do rodzinnej posiadłości zaledwie tydzień temu. Po prawie dziesięciu latach szkoleń, ćwiczeń i walki. Cały czas mu sie wydawało, że słyszy jeszcze gdzieś w dali głuche pomruki wystrzałów z działek maszyn Molocha, staccato serii z karabinów maszynowych i kakofonię wykrzykiwanych przez radio rozkazów. To wszystko, było dla niego znajome. Nie przerażało go. Teraz wśród tych wszystkich nadętych, pysznych i fałszywych ludzi czuł się jak zwierze w klatce. Osaczony, znudzony… był niczym granat z wyciągniętą zawleczką. Wyszedł na taras by odetchnąć chłodnym powietrzem nocy. Było czystsze w tej części Federacji, lasy porastające okoliczne zbocza, sprawiały że smog i dymy fabryk nie były tak przykre.
Drgnął kiedy usłyszał za sobą kroki.

Balkon nie był pusty, miał już swojego rezydenta - niewielką, drobną figurkę czającą sie do tej pory nieruchomo w mroku miedzy kolumnami. Obserwowała go uważnie i przekrzywiając głowę w lewą stronę, kręciła trzymanym w dłoni kieliszkiem.
-Uroczy wieczór, nieprawdaż?- niski melodyjny głos rozwiał resztę wątpliwości. Ciemność skrywała kobietę, a w tonie jej wypowiedzi dało się usłyszeć znudzenie i ledwo maskowany sarkazm. Ruszyła przed siebie, a przekroczywszy granicę między ciemnością a światłem, zmrużyła szare oczy i uśmiechnęła się uprzejmie, z zainteresowaniem, przeczesując palcami długie, jasne włosy. Bez pośpiechu pokonała kilka kroków, dzielących ją od balustrady. Poruszała się lekko i z gracją, stukając obcasami o wypolerowany marmur.



Odwrócił się może nieco zbyt gwałtownie, ale musiał przyznać, że został całkowicie zaskoczony. Myślał, że jest na tarasie zupełnie sam. Drobna, można powiedzieć eteryczna postać ślicznej blondynki podeszła w jego stronę. Ubrana w dopasowaną do jej figury czarną sukienkę i wysokie obcasy, którymi wystukiwała rytm swoich rozkołysanych bioder. Przyznał że zrobiła na nim piorunujące wrażenie. Zaschło mu trochę w gardle, dlatego jego głos mógł wydać się odrobinę szorstki:
- Doprawdy uroczy - odpowiedział z podobną ilością ironii. - Na tyle, że musiałem uciec na taras by odetchnąć. Pani wybaczy moje maniery, James MacArthur - skłonił się lekko.

-Wybaczam, nie jestem okrutna. - blondynka odpowiedziała wesoło, machając ręką jakby zbywała mało istotną sprawę - Zresztą… jakże mogłabym tego nie zrobić, skoro całe to urocze przyjęcie w gruncie rzeczy odbywa się właśnie na pańską cześć? Tyle atencji, podziwu i uwagi otoczenia musi być męczące po dekadzie na polu walki. Od podobnych atrakcji idzie się odzwyczaić, a każdemu czasem przyda się chwila oddechu i ucieczka przed oznakami uwielbienia… sztucznymi czy prawdziwymi, ciężko odgadnać. - zakończyła melancholijnie, spoglądając gdzieś przed siebie, na pogrążony w ciemności las.

Żołnierz spojrzał na nią z ciekawością: - Widzę, że pani mnie zna - głos miał wesoły - niestety ja tego samego nie mogę powiedzieć. Co do przyjęcia to prawda, nie był to mój pomysł - westchnął.

- Nie poznaje mnie pan? To świetnie! - zaśmiała się cicho, wciąż wypatrując czegoś ponad granicą pomiędzy niebem a drzewami - Znaczy będę bogata...bardziej niz teraz. Mój szanowny ojciec z pewnością się ucieszy… ale wracając do tematu. Fakt, minęło trochę czasu, człowiek się zmienił, choć w pańskim przypadku jest to zmiana na lepsze, przynajmniej tak mi się wydaje. Może to kwestia instynktu samozachowawczego, nabytego podczas szkolenia? Podobne przyjęcia potrafią być równie zabawne i ekscytujące jak walki na Froncie, lecz znów nie odpowiedziałam na pytanie, prawda?- obróciła twarz w kierunku mężczyzny i wyciągnęła rękę - Sophia de Cardonnel. Proszę, mów mi June. Wszyscy tak robią.

MacArthur musiał przyznać, że zrobiła na nim wrażenie. Nie spodziewał się, że na dzisiejszym przyjęciu cokolwiek przyprawi go o szybsze bicie serca. Bardziej liczył, że będzie się nudził, albo denerwował, próbując zachować kamienną twarz, wysłuchując kolejnych pochwał i innych bzdur. Ujął swoją dłonią podaną mu rączkę i skłonił się, składając na niej pocałunek: - Bardzo miło mi znów się spotkać. Ostatnim razem, kiedy Cię widziałem, ukradłaś mi zapalniczkę - jego ton stał się bardziej bezpośredni. - Też przeszłaś zdumiewającą przemianę - uśmiechnął się - z początkującego kieszonkowca stałaś się piękną kobietą, June. Dziwię się, że siedzisz sama na tarasie, zamiast opędzać się od tłumu adoratorów i potencjalnych absztyfikantów - w stwierdzeniu ukrył pytanie.

Dziewczyna zdziwiła się wyraźnie. Wydęła delikatnie wargi i zamilkła na dłuższą chwilę podczas której wodziła uważnym wzrokiem po twarzy rozmówcy, skupiając uwagę na jego oczach, to przenosząc ją na usta.
-Ukradłam? - przerwała w końcu ciszę i choć ton jej głosu stał się odrobinę urażony, z twarzy nie znikał zawadiacki uśmiech - Złapałeś mnie wtedy za rękę, żeby móc rzucać podobne oskarżenia, czy posiadasz jedynie garść domysłów i niepowiązanych ze sobą faktów? To bardzo nieuprzejme oskarżać kogoś o podobny czyn, gdy nie ma się twardych dowodów na potwierdzenie swoich słów. Poza tym nie wiem czy wiesz, ale palenie w tak młodym wieku jest nierozsądne i nie należy do zdrowych nawyków. Papierosy ogólnie nie są zdrowe, człowiek częściej musi przystawać aby złapać oddech. Dla żołnierza nie jest to najszczęśliwszy wybór jeśli chodzi o nałogi. Jest przecież masa alternatyw nie obniżających kondycji.

- Już nie palę… wolę inne rozrywki. Na kondycję nie narzekam - zaśmiał się, dopiero teraz puszczając jej rękę. - Ukrywasz się tutaj przed jakimś natrętem, czy też masz dość tej uroczej, jak się wyraziłaś, imprezy. - Patrzył jej w oczy, nie ukrywając zainteresowania.

-Och, naprawdę? A jakież to rozrywki, jeśli oczywiście wolno mi spytać?- June z niewinną miną postąpiła krok do przodu. Naraz odległość między ich ciałami zmalała do raptem kilkunastu centymetrów, lecz drobna blondynka nie wydawała się być tym faktem speszona. Pochyliła się nawet do przodu i wyszeptała konspiracyjnie:
- Dolałam śmiercionośnej trucizny do ponczu i schowałam się tutaj, by oddalić od siebie wszelkie oskarżenia o tak bestialskie ludobójstwo. Prócz ciebie nikt mnie za rękę nie złapał. - piła wyraźnie do podejrzanie przedłużonej prezentacji, jednakże czyniła to bez jakiejkolwiek złośliwości czy niechęci. Kąciki jej ust wykrzywił grymas jak gdyby chciała się uśmiechnąć, ale zrezygnowała. Westchnęła z powagą, po czym podjęła temat przyjmując smutny ton -Wiem… trucizna byłaby ciekawsza, niestety prawdziwy powód dla którego się tu ukrywam jest prozaiczny i banalny. Nie chciałam cię zanudzać trywialną opowieścią o tym, że potrzebowałam na trochę odkleić od twarzy uśmiech, bo czułam już że pęka mi od niego skóra. Zresztą skończyły mi się pomysły jak w kulturalny i taktowny sposób posyłać tych wszystkich epuzerów tam gdzie ich miejsce: w najdalszą, najczarniejszą, najgłębszą… kopalnię.- zakończyła, prychając wesoło.

- No to jest nas dwoje - powiedział już nieco poważniej. - Nerwów mi już nie starczało by trzymać ręce przy sobie i odpowiadać z kulturą na kretyńskie pytania o wojnę i Front. Ta banda hipokrytów nie ma zielonego pojęcia o prawdziwym świecie - głos stał mu się niebezpiecznie stalowy. - Pustych idiotek, które szczebiotały mi nad uchem już nie wspominam. Dlatego z przyjemnością przyjmę odmianę - znowu się uśmiechnął podając jej rękę. - Może wrócimy na salę? Będziesz świetnie odstraszać potencjalne kandydatki na moje żony, podsuwane mi przez ojca - zaśmiał się jak gdyby opowiedział świetny dowcip. - Chyba, że się stąd ulotnimy? - oczy wrażały nieme wyzwanie.

W którymś momencie jego przemówienia dziewczyna wzdrygnęła się wyraźnie, ale pozostała na miejscu.
- Powrót we dwójkę na główna salę nie wydaje się być najszczęśliwszym pomysłem. Twój czcigodny ojciec może nie być zadowolony, że trwonisz czas w towarzystwie córki zwykłego dorobkiewicza, ignorując te wszystkie szlachetne i dobrze urodzone damy. Toż to skandal.- odpowiedziała niespodziewanie ciepłym głosem, przypatrując mu sie uważnie - Naprawdę chcesz ryzykować pojawienie się na ludzkich językach zaledwie tydzień po powrocie do domu? To nie jest Front, James...tu nie ma jasnych, klarownych reguł: wróg zamiast do ciebie strzelać uśmiecha się życzliwie i wyciąga rękę w twoją stronę a za plecami trzyma nóż, czekając na najmniejsze potknięcie...poza tym myślę że większym przytykiem dla tych wszystkich błaznów będzie jeśli zignorujemy ich towarzystwo. Nic ich bardziej nie boli niż fakt zostania potraktowanym jak powietrze. Możemy...się ulotnić, zależy co ma pan w planach na dalszą część imprezy. Powinnam się czegoś obawiać? -spytała zaciskając palce na wyciągniętej w jej kierunku dłoni.

- To zależy czego się boisz - zażartował. - Jeszcze nie wiem, co mam w planach. Mam butelkę przedniego Burbona, ale jeśli życzysz sobie szampana to da się załatwić. Mam tu ustronne miejsce na dachu kasztelu, widok stamtąd jest iście interesujący. Zwłaszcza w taką bezchmurną i ciepłą noc jak dzisiejsza.

-Mam ci zdradzić wszystkie swoje sekrety tak od razu… czy to rozkaz? James, James… trzeba cię wyciągnać z tego munduru, choć nie powiem: do twarzy ci w nim. Lepiej ci jednak będzie bez niego… ależ to dwuznacznie zabrzmiało, prawda? - wywróciwszy oczami zakręciła się na pięcie w taki sposób, że wylądowała tuż przy boku żołnierza - [i] Niech będzie. Przyjmuję propozycję, ale ostrzegam. Jeśli natknę się na choć jednego pająka zacznę krzyczeć, albo co najmniej panikować.[/i]

Wziął ją pod rękę i powiedział: - Obronię cię, więc nie musisz się bać, a ze służby pasy każę drzeć, jeśli taka sytuacja będzie miała miejsce - ton jego głosu przy ostatnich słowach, nabrał szorstkości i swoistej drapieżności. June mogła założyć, że żartuje. Ale czy żartował? - Proponuję ominąć tłum gości i obejść to bokiem - wskazał na kamienne schody, prowadzące na górę, wprost z tarasu. - Tylko daj mi chwilkę - zniknął na chwilę wewnątrz sali, po momencie wracając z butelką Burbona - Możemy?

- Alkohol, odosobnione miejsce gdzie nikt nie usłyszy krzyków i płaczów - zamyśliła się spoglądając z krzywym uśmieszkiem na butelkę - Widzę że jednak masz już konkretny plan na resztę wieczora. A niby taka pełna improwizacja miała być, taaaak. Zamierzasz mi zafundować szkolenie bojowe? Czołganie pod drutem kolczastym, rzut granatem. To może powinnam się przebrać? Obcasy nie są najszczęśliwszym wyborem jeśli chodzi o podobne aktywności fizyczne.

- Żebyś wiedziała, że improwizacja, bo miałem ochotę skuć się na smutno, ale nie sądziłem, że spotkam kogoś tak interesującego - znowu się uśmiechnął. - Nie śmiałbym tak delikatnej istotki ciągać pod drutem kolczastym czy nurzać w błocie szkolenia bojowego. Byłoby to zaiste marnotrawstwo. Z drugiej strony, jeśli chodzi o niektóre aktywności fizyczne, obcasy są jak znalazł - powiedział to poważnie, ale w głosie dało się wyczuć ukrytą zaczepkę.

Dziewczyna z wyraźną fascynacją i zainteresowaniem przypatrywała się rozmówcy.
- Na przykład? Widzę że masz duże doświadczenie w wykorzystywaniu szpilek. Czyżby były one tajnym elementem wyposażenia żołnierzy na Froncie? Wiesz… elementem którego przeciwnik nigdy by się nie spodziewał? - pytała niby poważnie, ale gdzieś na dnie szarych oczu zalśniły i zgasły cyniczne ogniki.

- Nie lubię jak się mnie szufladkuje - trochę się obruszył - nie spędziłem całego swojego życia na Froncie, moja droga. Kobiety w Nowym Jorku za to bardzo chętnie chodzą w szpilkach, choć musze przyznać, że nie dorastają Ci do pięt jeśli chodzi o grację i zwinność.

- Och James, to był zwykły, niewinny żart. Nie bądź taki spięty - blondynka szturchnęła go lekko ramieniem z minką aniołka - Przyda ci się trochę zabawy i rozluźnienia, już się tak nie bocz. Nie do twarzy ci z tym marsem na czole. Poza tym masz butelkę - wskazała brodą na trzymany przez mężczyznę suwenir - Kto powiedział, że degustację musimy zaczynać na dachu? Przed nami długa droga, kręta. Pewno wspinać się przyjdzie i zmęczyć w międzyczasie…- zawiesiła wymownie głos, spoglądając gdzieś ku górze, na wspomniany dach kasztelu.

MacArthur nie kazał się długo prosić, odkorkował butelkę i podał jej szklankę z grubo rżniętego szkła, bursztynowy trunek popłynął obficie. Pappy van Vinkel przed wojną był nie lada rarytasem, a teraz prawdziwym białym krukiem wśród alkoholi. Porcja jaką odmierzył dla niego samego stanowiłaby wyzwanie, ale był ciekawy jak ten blond diabełek sobie z tym poradzi. Nalał sobie również i wzniósł szklankę do toastu: - Za co wypijemy, June?

-Za spotkanie po latach? - podrzuciła uprzejmie i zaraz parsknęła widząc ilość polanego alkoholu. Pokręciła z naganą głową, ale szkła nie odłożyła - Albo wysoką tolerancję na trunki wyskokowe, bo przy takim tempie poskłada nas nim zejdziemy z tarasu… i co wtedy? Znajdą nas nad ranem odrobinę tylko ciepłych i żywych. To dopiero będzie skandal! Damy im temat do plotek na cały następny miesiąc. Okrutnie zszarga to reputację biednej, niewinnej kobiety, bo synowi włodarza wybacza się wiecej.- zakończyła dość kwaśno.

Nie potrafił stwierdzić, czy mówi poważnie, czy znowu się zgrywa, choć musiał przyznać, że zaczynała mu się podobać ta ich gra: - Boisz się? - wychylił szklanicę duszkiem - ze mną nic ci nie grozi - chyba tylko siłą woli powstrzymywał drżenie głosu, wywołane palącym gardło alkoholem. Ruszył wraz z nią na górę.

-Tylko kto ewentualnie obroni mnie przed tobą? - rzuciła nim przechyliła własną szklankę. Na krótką chwilę zaniemówiła, zrobiła sie blada, potem czerwona i znów pobladła, by finalnie z głośnym sykiem nabrać powietrza. Odkaszlnęła kilkukrotnie, potrząsnęła blond łepetyną, a szklanka wylądowała na balustradzie.
- Wojna podobno zmienia człowieka, budzi w nim te najgorsze, najmroczniejsze instynkty. Spiłeś mnie, teraz ciągniesz w najbardziej odosobnione miejsce w tym rejonie. Miejsce w którym nikt nie pokrzyżuje twoich planów, nie przeszkodzi i nie powstrzyma...zresztą czemu miałby to czynić? Sam stwierdziłeś, że w razie czego każesz z nieostrożnej, leniwej służby zdzierać pasy. To była dygresja, a może coś kompletnie innego? - zatrzymała się i uniósłszy dłoń ku twarzy mężczyzny, obróciła ją w swoją stronę, zmuszając by spojrzał jej prosto w oczy - Kim jesteś James? Kim się stałeś, bo to kim byłeś kiedyś nie ma w tej chwili już żadnego znaczenia. Czas zmienia ludzi, czasem na lepsze, najczęściej jednak rzecz ma sie kompletnie odwrotnie do tego co próbujemy wmówić i przedstawić otoczeniu. Więc pozwolisz, że to ja zadam ci pytanie - powinnam sie bać?

- Nie - odpowiedział jej zupełnie poważnie, czując ciepło jej drobniutkiej dłoni na swojej twarzy. - Nie skrzywdziłbym Cię, czy jakiejkolwiek innej kobiety nigdy. Może i sporo walczyłem, ale nie jesteś maszyną Molocha, czy paskudnym mutantem, obleśnym gangerem czy innym tałatajstwem. Dlatego nic Ci z mojej ręki nie grozi, nawet najmniejszy klaps - zbliżył swoją twarz do jej twarzy - chyba, że sama powiesz, że chcesz klapsa… June.

- A będę w stanie po nim samodzielnie chodzić? - zagryzła wargę wychylając się odrobinę do przodu - Jestem dość...delikatną osobą...James.

Mężczyzna, który dotąd trzymał ręce przy sobie, położył swoje dłonie na wąskiej tali dziewczyny i zbliżył ją do siebie. Jego dłonie powędrowały na jej twarz, ujmując ją delikatnie, musnął swoim wargami jej usta: - Mogę być delikatny… - wyszeptał - … chyba, że powiesz inaczej.

Dziewczyna zaśmiała się cicho. Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek, by po chwili wyszeptać:
- Powiem, że mieliśmy iść na górę. Tu jest za dużo oczu i uszu.

- Zatem chodźmy - przytaknął odsuwając się nieco od niej.

... Roswell, czasy obecne

- Czyli ustalone? Najpierw do knajpy? - zapytał się, upewniając się do co intencji reszty Czarnych Piasków.

 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 29-06-2015, 20:23   #15
Konto usunięte
 
no_to_ten's Avatar
 
Reputacja: 1 no_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemu
- Dobra - Johnny założył plecak i wolnym krokiem odszedł od reszty. Obrócił się tylko przez ramię i uniósł rękę w geście pożegnania – To widzimy się w byku.

Rosewell Walkabout

Grupa grupą, ale cały czas miał w głowie cel, który stara się osiągnąć od ponad dziesięciu lat. Żeby to się udało, trzeba pytać. Pytać od razu, bez zbędnej zwłoki. Pytać każdego, gdzie popadnie, jakkolwiek niepozornie by ten ktoś nie wyglądał. Albo jak bardzo groźnie. A nuż tym razem złapie coś konkretnego, może ktoś powie mu “Rose? Tak, jest tu taka”. Przygotować się na najgorsze, ale jednak liczyć na najlepsze.
- Znasz tę mieścinę. Gdzie najpierw?

- Znam - pokiwał głową Roger – Najpierw klinika przepięknej Bonnie, później komisariat szeryfa Jonah Williamsona, następnie stoisko mojego kumpla Aidena Meyersa, a na koniec do “Narowistego byka”. Jak Rose nie widzieli Boonie, pastor Lawrence, dziennikarz Brockman, szeryf Jonah, jego zastępcy, Aiden ani barman Bobby to znaczy, że jej tu nie było. Do rusznikarza ani warsztatu samochodowego nie idziemy, bo zakładamy, że tam by nie trafiła. U pierwszego to zrozumiałe, a u mechaników… Jak chcesz tam iść, to daj znać, a się wybierzemy. - Roderick się chwilę zastanowił – Jak była bardzo religijna możemy odwiedzić też Kościół Jedności, o którym mówiłem wam po drodze.

- Do mechaników też się wybierzemy. I rusznikarza też, jeśli nie chcesz, mogę sam. Nie chcę przepuścić choćby najmniejszej nory w tym mieście, w której ktoś przypadkiem mógłby coś wiedzieć. A jedyne w co wierzyła, to w ludzi, i w to, że trzeba im pomagać. Ogólne pojęcie "dobra" było jej bogiem. A przynajmniej nic mi nigdy nie wspominała o modleniu się do jakiegoś nierealnego dziwadła. - szedł przez chwilę z otwartymi ustami, jakby miał mówić dalej, ale jakaś myśl przerwała mu słowotok. Spojrzał na towarzysza – Nie wiem jak Ty się zapatrujesz na takie rzeczy. Sam po prostu nie bardzo w nie wierzę. Bądź co bądź… - roześmiał się w połowie wypowiedzi. Znowu coś sobie uświadomił – ...w ciągu dziesięciu minut usłyszałem najpierw o Nancy, a teraz o Bonnie. I tak się teraz zastanawiam czy przypadkiem nie biegają gdzieś tutaj radośnie małe Rogery.

- Nie przesadzaj - powiedział Roger patrząc nad wyraz poważnie na towarzysza – Jako osoba inna od reszty muszę się ograniczyć do dziennych kontaktów z kobietami, a to mocno ogranicza moje pole manewru. - powiedział na tyle cicho, żeby jedynie Johnny mógł usłyszeć. – Ja do mechaników mogę z Tobą iść, a skoro chcesz odwiedzać każdą dziurę to kościółek i rusznikarza też wypada odwiedzić. U tego ostatniego zapytam o pistolet maszynowy Jati-Matic. Od dłuższego czasu na niego poluję. - w tym miejscu Roger zaczął opowiadać jak wiele przeszedł dzierżąc ten PM – Niestety na koniec naszej znajomości zaprzedałem to cacko za żarcie, nocleg i kąpiel z jedną taką. Było warto, ale z chęcią bym wrócił do tej klamki. Poręczna i w ogóle nietuzinkowa była. Co do Boga, to sam raczej średnio w niego wierzę. W końcu jaki Bóg pozwoliłby na to co się wyrabia chociażby w okolicach Rosewell?

- Taki, który istnieje jedynie w głowach, w których zrobił się totalny pierdolnik od "świętych grzybów" popijanych "świętym winem", które zazwyczaj dziwnie śmierdzi tanimi prochami i jeszcze tańszym alkoholem. - na twarzy łowcy rysowała się coraz bardziej widoczna niechęć, niesmak, a momentami nawet wstręt – Jednak w gruncie rzeczy to toleruję. Nie każdy potrafi sobie poradzić na trzeźwo ze wszystkim naokoło. Trudno winić człowieka. A co do tego, co Cię wyróżnia; myślisz logicznie i samozachowawczo - wzruszył ramionami – Ale przecież to nie jest tak, że masz trzecią rękę.
Z zaciekawieniem rozglądał się naokoło. Nowe miejsce, nowi ludzie. Trochę niepewności i braku wiary.
Nie jestem pewien, który z nas ma mniejszą szansę na znalezienie tutaj tego, czego szuka...no ale popytamy i o Twój Jati.

***
Budynek był duży i faktycznie przypominał swego rodzaju przychodnię z czasów sprzed wojny.
Z prawej strony była zagroda dla koni. Kilka stworzeń było przywiązanych do prowizorycznej barykadki żeby nie uciekły. Przed drzwiami był ochroniarz przypominający bardziej jakiegoś farmera albo ranczera niż typa który może w każdej chwili wpieprzyć niemile widzianym gościom. Niewzruszenie siedział na taborecie ze spuszczoną głową, na kolanach trzymał dwururkę. Nawet nie zareagował na przybycie Johnny'ego i Rogera, pochrapywał tylko głośno. Dość jasnym był fakt, że szpital był miejscem, gdzie rzadko zdarzały się jakieś burdy. Bo i po co? Mieć dobrego lekarza w mieścinie to spory przywilej. Tym bardziej, że widoczne wszędzie napisy po hiszpańsku, wskazywały na to, że meksykańcy często odwiedzają to miejsce.

Wewnątrz było zadbanie i czysto. Przy biurku siedział recepcjonista. Młody chłopak - wręcz dzieciak - wyglądał na co najwyżej szesnaście lat. Na ławkach robiących za poczekalnie było pusto. Dalej były sale dla pacjentów, w których znajdował się również wszelki sprzęt potrzebny przy pracy lekarza.

- Panowie w jakiej sprawie? – młody chłopak od razu poznał, że nowoprzybyli są z okolic. Ledwie widocznie zadrżały mu ramiona, a oczy w nieco nerwowy sposób oceniały potencjalne zagrożenie.

- Jestem Black, a to Roderick - łowca skinął głową w jego stronę – Chcielibyśmy zająć dwie-trzy minuty osobie, która kieruje tym szpitalem. Szukam jednej medyczki, a jeśli przechodziła przez to piękne miasto, to na pewno by tutaj przyszła. Jasna karnacja, może nawet przechodząca w bladą. Niższa ode mnie o głowę, szczupła. Długie, czarne i kręcone włosy, duże niebieskie oczy. Na szyi miała wisiorek z sercem i skrzydłem, a na dłoni - uniósł rękę – obrączkę. Sprawiałaby wrażenie osoby, która jest ciągle w podróży. Ma na imię Rose. Świetnie zna się na leczeniu chorób i właśnie tak chciałaby tutaj pomagać. Coś to Panu mówi?

Roderick trzymał się bardziej z tyłu. Było widać, że rewolwerowiec jest rozluźniony, uśmiechnięty i w dobrym humorze. Nikt nie uwierzyłby, że rozpromieniony chłopak był w stanie w ułamku sekundy odstrzelić każdego, kto stanąłby na ich drodze.

Chłopak spojrzał tylko zdezorientowany, patrząc to na jednego, to na drugiego.
- Nie widziałem nikogo takiego… ale to nie moja sprawa, jeśli panowie chcą to zapraszam do pani doktor. - wskazał palcem na jedną z sal – Pytajcie o Bonnie Williamson…


***

Weszli do sali akurat gdy ta kończyła zszywać pacjenta.
- Proszę bardzo! Skończone, zapłaci Pan przy recepcji. Ah, i proszę przez najbliższy tydzień nie polować Panie Malone.

- Radzę posłuchać Pani Williamson. - powiedział do starszego gościa kowboj. – Ja ostatnio tańcowałem wbrew ostrzeżeniom i nie skończyło się to dobrze. - serdeczny uśmiech rewolwerowca był wręcz nierealny patrząc na czasy w jakich żyli – Cóż… Błędy młodości. - ukłonił się i zwrócił w kierunku lekarki.
Bonnie odwróciła się i zerknęła pytająco. Była piękna.
- Słucham?

- Pani Williamson. - Johnny wyciągnął dłoń – Nazywam się Black, mój przyjaciel to Roderick. Szukam medyczki, która być może przechodziła przez Rosewell, a jeśli tak, to na pewno przyszłaby właśnie do pani.

Spojrzał na nią z nadzieją. W jego głowie już uruchomił się proces odpowiedzialny za zwerbalizowanie formułki, którą powtarza od lat.
- Jasna karnacja, może nawet przechodząca w bladą. Niższa ode mnie o głowę, szczupła. Długie, czarne i kręcone włosy, duże niebieskie oczy. Na szyi miała wisiorek z sercem i skrzydłem, a na dłoni - uniósł rękę – obrączkę. Sprawiałaby wrażenie osoby, która jest ciągle w podróży. Ma na imię Rose. Świetnie zna się na leczeniu chorób i właśnie tak chciałaby tutaj pomagać.

Bonnie nie podała ręki. Uniosła jedynie, żeby podkreślić powód, dla którego tego nie zrobiła - były całe we krwi.
- Przepraszam, ale mamy tutaj ogromny kocioł, co chwilę jakieś wypadki, postrzały… zaraz muszę jechać na jedną z pobliskich farm. Staremu Remingtonowi wysadziło agregat, straszny bajzel. - zastopowała na chwilę i zastanowiła się, po czym po głębszym oddechu kontynuowała – Niestety nie mogę panu pomóc, nikt taki nie przechodził przez nasze Rosewell… ale ja jestem zbyt zajęta żeby zwracać uwagę na każdego przyjezdnego, możecie zapytać mojego papę, szeryfa. Może on wam pomoże. Coś jeszcze? - ściągnęła upaskudzone posoką rękawiczki – Muszę zacząć się pakować, ale słucham jak macie jeszcze jakiś interes. - jak powiedziała tak zrobiła, zaczęła pakować do torby lekarskiej odpowiednie rzeczy.

- Widzę że u pani wszystko po staremu… - powiedział po przywitaniu się skinieniem Roger. – Pracoholiczka wierząca w misję swoją, pastora Lawrenca i pana Brockmana. - dodał z niewątpliwym uznaniem – Gdyby pani mogła, proszę zapytać o Rose swoich współpracowników. Może któremuś z nich rzuciła się ona w oczy. Jeżeli pani pozwoli wrócę jutro, aby upewnić się, że żaden z pracowników kliniki jej nie widział. - ostatnie zdanie Rodericka zabrzmiało jak prośba, a jego przenikliwe spojrzenie spoczęło na pięknej brunetce.

Bonnie spojrzała na Rogera czujnie i po chwili sobie przypomniała:
- Tak… dalej pełne ręce roboty, przepraszam że pana nie poznałam, znowu w Rosewell? Mam tylko nadzieję, że nie ciągną się za wami kłopoty jak ostatnim razem? Koniecznie odwiedźcie papę, na pewno chętnie z wami spędzi kilka minut! A jeśli chodzi o tę tajemniczą kobietę, popytam ale raczej szczęścia nie będziecie mieli w poszukiwaniach…

- Ciężko nie wrócić w tak urokliwe miejsce, pełne niezwykle pięknych kobiet. - uśmiechnął się Roderick. – Koniecznie odwiedzimy pana szeryfa. Może będziemy mogli mu w czymś pomóc. Wrócę wieczorem i mam nadzieję, że ktoś z pani współpracowników widział Rose. - kowboj uśmiechnął się serdecznie i skinął głową. – Proszę na siebie uważać.
 
no_to_ten jest offline  
Stary 29-06-2015, 22:11   #16
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Dziękuję Lechowi za współpracę

Gangerzy zostali w końcu wybici co do nogi, stacja podjarana, a Maria miała w końcu dobry humor. Szkoda tylko, że nie udało się zdobyć jakiegoś paliwa, w końcu w baku Dodga została już tylko ćwiartka... musi o tym poinformować resztę, żeby potem nie było, że jej się czasem "zapomniało".


Powinna spytać Rogera, czy czasem nie ma gdzieś schowanych jakiś kiełbasek, mogliby sobie upiec na takim ładnym ogniu. Nie no, żarty na bok, ale propo pieczonych i Rogera...



W nie tak dalekiej przeszłości...

Pustynia, mutanci, bestie, gangerzy i strzelaniny. Do tego żywiołu pasowali tacy rzeźnicy jak Malcolm, Johnny czy James. Każdy z nich potrafił strzelać czy walczyć wręcz, skradać się obok przeciwnika czy chodzić po świeżych trupach swoich wrogów. Mało kto wiedział jednak, że w Black Sands takich właśnie ludzi szło zastąpić najłatwiej. W końcu, który mężczyzna nigdy nie walczył, nie strzelał, nie zastraszał czy nie udowadniał jakie to miał wielkie jaja. Każdy. Inni albo umarli albo jeszcze nie wiedzieli, że lada dzień to się stanie. Zdecydowanie trudniej było znaleźć takich specjalistów jak Maria José Contessa Louisa Francesca Almendarez czyli ciemnowłosą, wytatuowaną, cycatą i pyskatą Hiszpankę, której rzucanie mięsem było trudniej zrozumieć niż oprogramowanie Techmorwy.

Roger Roderick w tej całkiem wesołej dziewczynie widział jednak coś więcej jak wiadro śrubokrętów, kluczy czy zajebistą znajomość aut, motocyklów i koparek. Dostrzegł w niej pociąg do smacznego żarcia, picia i dobrych używek. Maria lubiła imprezować, a po paru głębszych spod jej maski pyskatej gaduły wychodziło naprawdę złote serducho.

Po jednej ze strzelanin drużynowy pojazd został trochę pokiereszowany i musiał się nim zająć nikt inny jak Maria. Rewolwerowiec widząc w jakim stanie jest auto wpadł na pomysł aby pomóc pani mechanik zmieniając się na dwa popołudnia w “tępe mięśnie”, którymi dowolnie mogła sterować hiszpanka. Sama nie mogła wszystkiego zrobić, ale z pomocą kowboja poszło chyba całkiem zgrabnie. Roger wyczuł to po zmniejszającej się z upływem czasu ilości obcych i nacechowanych emocjami zwrotów w ojczystym języku Marii.

Roderick - jak to on - nie mógł zwyczajnie skończyć roboty i pójść na zupę zatem zaprosił Marię do całkiem przyzwoitego lokalu, w którym podawali soczyste mięso, świeże warzywa i owoce, a nawet zimny, ciemny browar wprost z butelki. W sumie - nie licząc kilku akcji - rewolwerowiec nie miał zbyt wielu szans wymienić z Marią poglądów. Zamierzał to nadrobić zaczynając od karty dań, którą w małym, przytulnym barze podał im młody kelner.

- Co moja pani zje? - zapytał Roger patrząc na Marię znad menu. - Ja chyba wszystko, bo nadźwigałem się jak nigdy. Mogliby robić te auta trochę lżejsze. - zaśmiał się przeglądając kartę dań.
- Słodzisz jak zawsze… - Uśmiechnęła się do niego przelotnie, zerkając znad karty dań, po czym mrucząc pod nosem, szukała, i szukała, i szukała…
- Napiłabym się Tequilli - Burknęła bardziej sama do siebie, na drobny moment jakby rozmarzona - Hmm… nie wiem, może jakieś placki, najlepiej z mięsem? Piwko koniecznie! Wow, patrz co tu mają, pomidorki, ogóreczki… jak skończymy wyżerkę to strzelimy bankruta! - Zachichotała nieco głośniej niż wypadało.

- Nie strzelimy, nie strzelimy. - powiedział z uśmiechem Roger. - Nie bez powodu strzelam z niepozornej klamki, a nie z kosiarki czy karabinu. Oszczędzam gamble na ostro. Myślę, że stać nas na placki, browar, a nawet kilka warzywek.

Akurat kiedy kowboj kończył swoją kwestię do stolika przybył kelner, który zebrał zamówienie chwilami uśmiechając się - zapewne na myśl rachunku, którym uraczy niedługo rewolwerowca. Przed Marią kajał się służalczo jakby była królową Anglii. Cóż… Wszędzie musieli jakoś przyciągać klientów.

- To podróżujesz do Teksasu aby odwiedzić siostrę? - zapytał ciekawski kowboj.
- Nom, jej się odmieniło na lepsze, mnie wszystko spierdoliło - Wzruszyła ramionami, dodając odrobinkę ciszej - Me cago en la leche... czasem ma się pecha. A Ty za czym albo za kim dokładniej gonisz? - Rozsiadła się na krześle “po chłopsku”, czekając na odpowiedź Rogera, jak i przybycie posiłku.
- Ja? - zapytał kowboj zdziwiony. - Za przygodą! - dodał z entuzjazmem. - Zawsze podróżowałem sam, ale pewnego razu spotkałem Malcolma, później naraz całą resztę i jakoś wyszło, że nam po drodze. Każdy ma jakiś głębszy cel poza mną w sumie… - podrapał się po głowie rewolwerowiec. - To źle? - zapytał z uśmiechem. - Jak chcesz mogę odprowadzić Cię na farmę siostry. Poza tym ostatnio pomagam Blackowi w poszukiwaniach.
- Dulce niño…
- Pokręciła na słowa Rogera głową - Może masz cel, a o tym nie wiesz? A terminu nie mam, jak zajadę do mi hermana to zajadę, nie spieszę się… - Wyciągnęła wymiętolonego papierosa i zaczęła się nim bawić - A w czym pomagasz Blackowi?
- W poszukiwaniach żony.
- powiedział bez ogródek Roger. - Moim zdaniem to, że jej szuka od dziesięciu lat jest naprawdę niesamowite. Musi ją bardzo kochać. Obiło mi się o uszy, że jesteś z Detroit. Byłaś na tamtejszej arenie Ligi gladiatorów? Ponoć w modzie jest walka dwóch na dwóch i jacyś bracia robią miazgę z większości przeciwników… Dawno nie byłem w tym popierdolonym miejscu. I fajnym. - uśmiechnął się wojownik.
- To mu żona uciekła i 10 lat ją szuka?? - Maria wybałuszyła oczy, i roześmiała się na całego, waląc kilkukrotnie dłonią w stół… skoro do tej pory zwracano na nich uwagę sporadycznie, teraz już byli w centrum uwagi całego przybytku.
- Ojej… ojej… przepraszam… - Otarła nawet łezkę rozbawienia, widząc minę kowboja - A że jacyś bracia gladiatorzy? Coś tam słyszałam, Hurbeny czy jak ich tam zwał…
- W sumie nie wiem czy uciekła czy ktoś ją uciekł…
- Roger puścił do hiszpanki oko. - Wiesz o co chodzi. Piękne i utalentowane kobiety często są porywane. Dlatego tak Ciebie pilnuję. - dodał z lekkim uśmiechem. - Widzę, że wiesz, o których braciach mówię. Jak kiedyś wpadniemy do Det to musimy zawitać na tej ich arenie. Ponoć zajebista zabawa. No i kino samochodowe to coś czego nie znalazłem nigdzie indziej. To prawda, że filmy są stare jak świat, ale jakie mają być jak ostatnie kręcono na długo przed moimi narodzinami?

Wzmianka o tym, że jest piękna, i że kowboj podjął się jej dobrowolnej ochrony, doprowadziła Marię do teatralnego zatrzepotania w jego stronę rzęskami, strzeliła również przy tym ogólnie rozbrajającą minkę…
- Filmy to w dzieciństwie oglądałam, ale za bardzo nie pamiętam.. a kiedyś tam ostatnio to chyba tylko jeden czy dwa, po jakiś pustyniach się z mutkami ganiali, bryki eksplodowały, a gościu się Wściekły Max nazywał czy jakoś tak. Wszyscy piali z zachwytu, a wielu się zaklinało, że typa znają i że to wszystko naprawdę. Dasz wiarę? Hombres Pendejos… o, czyżby w końcu żarełko nadciągało? - Wychyliła się w bok, wpatrując gdzieś za Rogera.

- Mad Max! Znam ten film chociaż tego aktora nie dane mi było spotkać. - uśmiechnął się Roderick w momencie kiedy pojawił się kelner z dwiema mocno naładowanymi tacami. - Pewnie nie przeżył wojny atomowej albo wykitował na to samo co większość Hollywood. - zaśmiał się kowboj wyciągając spod blatu worek z amunicją i wypłacając kelnerowi należność wzbogaconą o napiwek w postaci 1 naboju 9mm. - Ja tam lubię sobie obejrzeć film i wrócić do czasów kiedy człowiek mógł się czuć względnie bezpiecznie. Będąc przy bezpieczeństwie widziałem, że masz S&W 910. Popularna klamka u nas w ekipie. Gdzie uczyłaś się strzelać? W Det?
- Ojciec z wujem nas już z bronią zaznajomili, gdy byłyśmy jeszcze smarkulami, nic wielkiego, ot jak załadować, wycelować, i żeby gnat nie wypadł z rąk przy strzale, to były w sumie pierwsze nauki… salud !
- Przydzwonili lekko butelkami piwa w toaście i Monterka solidnie go pociągnęła, skrzywiła się, po czy jednak uśmiechnęła - Cerveza… znaczy się, piwo, jak piwo? A później to od czasu do czasu nauki były same z siebie, jak przyszła konieczność popykania… czy to żeby co upolować, odstraszyć, bronić się. No w sumie w samym Det to już było serio konieczne bardziej się w tym podszkolić, ale żarełko stygnie, a my paplamy, jemy! - Powiedziała, i sama zabrała się ochoczo za zamówione przysmaki.


***


Spojrzała na kowboja i uśmiechnęła się. Uśmiechnęła tak niezwykle czule...
- Trzeba Ci będzie tą buźkę przemyć z piachu, sorry, że tak wyszło patootie - Zagadnęła go na chwilkę, nim opuścili okolice płonącej stacji benzynowej.

 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD
Buka jest offline  
Stary 30-06-2015, 19:55   #17
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję wszystkim za dialogi! Szczególnie MG, Michałowi i Buce!


Komisariat był zdecydowanie jednym z bardziej rzucających się w oczy budynków w Rosewell. Nie był może tak wysoki jak osławiony Kościół Jedności, tak obszerny jak klinika córki szeryfa, tak głośny i przepełniony jak parking centralny, ale… miał w sobie to coś! Piętrowa, drewniana konstrukcja, ze spadzistym dachem i gwiazdą szeryfa na drzwiach. W środku było widać długie korytarze, liczne biura i kilka cel. W jednym z biur wisiało kilka wypchanych zwierzaków, stało wielkie, dębowe biurko i stojak na broń. W nim było widać kilka sztuk broni myśliwskiej. Na biurku, nieopodal stosu papierków i kapelusza kowbojskiego, stało kilka pudełek z amunicją.

Za biurkiem siedział postawny teksaniec, kowboj z krwi i kości. Gwiazda na prawej piersi, cygaro w gębie, zacięty wyraz twarzy twardego sukinkota. Tak, to był cały szeryf Jonah Williamson. Siedział na swoim fotelu odchylony z nogami założonymi na biurko czytając jakąś książkę. Wokół panowała cisza i spokój. Wszyscy oprócz sekretarki piszącej coś na starej maszynie do pisania daleko w głębi pokoju gdzieś wybyli. Słychać było stukot szybkiego uderzania w klawisze. Po chwili Roger i Johnny weszli. Wzrok szeryfa spoczął na nich, a gruby, donośny głos rzucił:

- Obcy? Czego tu szukacie?


- Roger Roderick. - przedstawił się kowboj. - Mieliśmy już okazję się poznać Panie Williamson. Szukamy drugiej połówki mojego przyjaciela. - powiedział rewolwerowiec spokojnie.

Johnny westchnął ciężko w myślach. Ktoś, kto wita nieznanych mu jeszcze ludzi bucowatym tonem osoby, która jedyne co zna, to ta dziura zwana Rosewell, raczej nie zapamiętałby Rose nawet gdyby była trzymetrowym mutantem z granatnikiem na ramieniu. No ale nic, trzeba próbować.

- Black. - skinął tylko głową. - Panie Williamson, szukam jednej kobiety, która może tędy przechodziła. Jasna karnacja, może nawet przechodząca w bladą. Niższa ode mnie o głowę, szczupła. Długie, czarne i kręcone włosy, duże niebieskie oczy. Na szyi miała wisiorek z sercem i skrzydłem, a na dłoni... - uniósł rękę - obrączkę. Sprawiałaby wrażenie osoby, która jest ciągle w podróży. Ma na imię Rose. Świetnie zna się na leczeniu chorób i właśnie tak chciałaby tutaj pomagać.

Szeryf podniósł się spokojnie ze swojego fotela. Książkę odłożył stronami do dołu by móc zacząć wznowić ją jak wyjdą jego niezapowiedziani goście. Chwycił swoją szklankę i dopił resztki burbonu.

- Nie, nikt taki tu nie przechodził. Z lekarzy chcący zmieniać świat w zupełności starczy mi moja córka… więcej z tym problemów niż to warte… - po chwili wreszcie zwrócił głowę ku Roger’owi. - Chłopcze… nie poznałem się… zmężniałeś dzieciaku… dobrze cię widzieć. Do dziś wracam nieraz myślami do tamtego dnia i wiesz co myślę? Dwie rzeczy… pierwsza, że do dziś ci którzy pouciekali aż szczają ze strachu przed naszymi lufami, a druga… że są jeszcze na tym świecie poczciwi ludzie. - podszedł i uścisnął dłoń Roderick’owi. - Jeśli sprowadza was tutaj ponownie tylko szukanie tej kobiety to radzę czym prędzej ją znaleźć i stąd zabrać… Rosewell nie jest obecnie najbezpieczniejszym miejscem… Ale w sumie… czy kiedykolwiek było z tymi brudasami po drugiej stronie?

- Mieliśmy przyjemność spotkać Pana córkę. Cieszę się, że szeryf mnie nadal pamięta. - powiedział Roderick. - Skoro już tu jesteśmy może mógłbym szeryfie w czymś pomóc? Jestem najemnikiem, ale również człowiekiem, który nie może znieść uciskania niewinnych. - dodał szczerze kowboj.

Podczas tego radosnego spotkania po latach Johnny stał tylko z boku i rozglądał się po pokoju. Smak goryczy, który poczuł już w trakcie wypowiedzi szeryfa, nie chciał zniknąć. Do tego jeszcze Roger i jego oferta pomocy. Po co, Roderick, po co? Właśnie po to jest tutaj ten cały Williamson, żeby niewinni nie musieli czekać na ludzi pokroju Black Sands. "Rosewell nie jest obecnie najbezpieczniejszym miejscem"... Oczywiście, kurwa, że nie jest. Na tym świecie najbezpieczniejsze miejsce jest sześć stóp pod ziemią, tam nikt nie zawadza sobie nawzajem. Pieprzyć niewinnych, pieprzyć szeryfa i pieprzyć całe to Rosewell. Jak dla Blacka, cała ta zasrana dziura mogłaby zostać zbombardowana przez Molocha, a Ci, którzy jakimś cudem by przeżyli, powinni zostać zerżnięci przez mutantów. Pierdolone wieśniaki.

Oczywiście na co dzień Black tak nie myślał - jedynie przez te dwie czy trzy sekundy po tym, gdy znowu usłyszy to samo. Potem już z powrotem stawał się sobą. Stał tak z dłońmi splecionymi na karku, z kamienną twarzą trawił gorzką nienawiść, wypowiadał w myślach życzenia powolnej i bolesnej śmierci, aż w końcu się uspokoił. Cały proces przebiegł schowany za kamienną twarzą i był wspomagany całkowitym wyłączeniem z toczącej się rozmowy.

- Tak pamiętam Roger… - szeryf skinął głową. - Zawsze chętny do pomocy i odstrzelenia kilku głów… na razie nie mogę rozmawiać, mam kilka spraw do załatwienia w kwestii najbliższej dostawy. Możliwe, że faktycznie będę potrzebował kilku ludzi, którzy nie boją się ubrudzić rąk za dobrą cenę. Spotkajmy się później u barmana… i tak miałem go dziś odwiedzić. Usiądziemy, porozmawiamy na spokojnie. Na razie muszę was pożegnać. - wskazał gestem drzwi i uśmiechnął się serdecznie. - Żegnam Panów.

- Zatem do zobaczenia u Bobby’ego. - rzucił Roger.
 
Lechu jest offline  
Stary 01-07-2015, 08:23   #18
 
AdiVeB's Avatar
 
Reputacja: 1 AdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumny
Roger i Johny ruszyli po rozmowie z szeryfem z powrotem do swojej ekipy. Kiedy przechodzili przez miasto ludzi jakby ubyło. Po chwili dało się zauważyć że większość mieszkańców ruszyła późniejszym popułudniem do knajp więc tłok pod lokalami zrobił się całkiem nieznośny. Chłopaki weszli do baru i dołączyli do reszty swojej grupy. Opowiedzieli im ogólnikowo gdzie byli i co robili. Roger oznajmił również że niebawem ma się spotkać tutaj z nimi szeryf żeby porozmawiać o problemach trapiących Rosewell oraz o robocie, bo Roger jak to on, porządny muto-chrześcijanin, samarytatnin od razu stwierdził że może pomóc. Pewnie najpierw chce poznać ludzi z którymi Roger podróżuje. Malcolma znał, reszty niekoniecznie.

Po chwili wdrążenia przez Roger’a i John’a dostaliście po piwie albo jakimś drinku. Barman stwierdził że z pozdrowieniami od szeryfa Williamson’a.
W knajpie panowała wrzawa i tłok. Atmosfera była bardzo sympatyczna. Nie było burd ani innych dziwnych sytuacji. Do ucha zza zgiełku rozmów i śmiechów dochodziło miłe country.

Po jakiejś godzinie, może dwóch – nie wiedzieliście dokładnie ile, dobrze się wam siedziało i nie spieszno było wam liczyć czas – wszedł szeryf. Reszta która go jeszcze nie widziała zauważyła wysokiego, nieco siwego mężczyznę z wyglądem typowego teksańczyka jakich wielu. Typowy kowboj rewolwerowiec – styl który w tej okolicy przybierało wielu. Jedynym odstępstwem była gwiazda szeryfa którą dumnie nosił Jonah Williamson. Dwa rewolwery kalibru magnum przy pasie nieco krystalizowały obraz stróża prawa.


Szeryf wodził chwilę wzrokiem po barze. Wielu ludzi go witało i zakrzykiwało do niego wznosząc toasty. Od razu można było zauważyć że szeryf jest tutaj ogólnie szanowany i lubiany. Zagaił do pewnej młodej kobiety. Obtatuowanej ale mimo jej typowo kurewskiego wyglądu i skąpego stylu od razu widać było że kobieta ma wyszkolenie wojskowe. W momencie jak szeryf podszedł kobieta wstała od stału i momentalnie wręcz stanęła na baczność. Porozmawiali chwilę i dziewczyna wróciła do picia z jakimiś śliniącymi się na jej widok frajerami. Jonah podszedł zaś do was i rzekł:

- Witam – uniósł kapelusz w geście przywitania – Malcolm, ciebie też dawno tu nie było, mam nadzieję że nie ciągnął się za wami kłopoty jak to potrafiło bywać... – uśmiechnął się serdecznie i rozejrzał się po reszcie – Jestem Jonah Williamson, szeryf. Roger powiedział że chętnie byście się zajęli jakąś robotą. Tak się składa że naprawdę przydałby mi się ktoś zaufany, wybaczcie że przechodze od razu do interesów ale czas nieco nagli...
 

Ostatnio edytowane przez AdiVeB : 01-07-2015 o 08:41.
AdiVeB jest offline  
Stary 03-07-2015, 10:48   #19
Konto usunięte
 
no_to_ten's Avatar
 
Reputacja: 1 no_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemu
Black rzucił tylko obojętnym frazesem "Miło znowu pana widzieć" i na tym zakończył interakcję. Niech inni porozmawiają z Williamsonem, Johnny preferował rozglądanie się po knajpie. Najwyżej potem włączy się do pasjonującej konwersacji. Skupił uwagę na dziewczynie, która mało co, a zaczęłaby salutować szeryfowi. Młoda, tatuaże, wyzywająca uroda. Zerknął na Marię. Potem znowu na dziewczynę. I znowu na Marię. Niby wszyscy jesteśmy różni, ale jednak da się znaleźć trochę podobieństw.

Malcolm wstał i krótko uścisnął dłoń szeryfa.
- Witam Jonah. Nie ciągniemy za sobą żadnych kłopotów. Owszem, szukamy pracy jednak zanim podejmiemy się jej, chcielibyśmy usłyszeć więcej. Najpierw może przedstawię tych, których nie poznałeś. James, nasz strzelec, człowiek zdolny do walki zarówno szablą, jak i bronią palną, chociaż to z karabinem staje się prawdziwym wirtuozem. Jego partnerka June wraz z Marią –] były glina przy każdym imieniu wskazywał ręką. - zapewniają nam wsparcie techniczne. Johna jak rozumiem miałeś już okazję poznać. Wytropi nawet rybę w wodzie.
Następnie zwrócił się do reszty Black Sands.
- Szeryf Jonah Williamson jest nie tylko miejscowym stróżem prawa i głosem całego miasteczka, ale i osobą obdarzoną na tyle wielką siłą charakteru, że trzyma cały syf z dala od Rosewell po drugiej stronie międzystanówki.

Malcolm upił piwa i poczekał aż prezentacja się zakończy i zasalutował kuflem do Williamsona.
- Z chęcią usłyszymy te konkrety.
Szeryf usiadł z wami i zaczął odnosić się do słów Malcolma.
- Coraz ciężej jest utrzymać spokój w tym mieście… Meksykańców ciężko jest utrzymać w szeregu, szczególnie z nowymi sojuszami, które zdążyli sobie wyrobić… de la Riva skumał się całkiem niedawno z Banditos z okolic El Paso… El Jefe, albo jak każe na siebie mówić El Presidente, jest gotowy wypowiedzieć wojnę nawet samemu Bastionowi… - westchnął ciężko, Barman przyniósł mu whiskey, skinął głową w geście podziękowania, upił solidnego łyka i kontynuował – Javier Escuella… skurwysyn jakich mało… brudasy lgną do niego i fanatycznie za nim podążają… Escuella powoli zbiera armię, jego “Twierdza” powoli naprawdę staje się twierdzą. Kuma się z najemnikami i ściganymi przez prawo przestępcami. Krążą też plotki, że skumał się z czarterem Hell Angels z San Bernardino… Aniołki bardzo mocno zaczęły nam utrudniać życie… blokują dostawy, atakują karawany i podróżników. – wziął kolejnego łyka – Tutaj właśnie zaczyna się temat pracy dla was… mamy do wykonania transport żywności do Santa Rosa. Mamy z nimi sojusz i pomagamy sobie nawzajem. Oni podsyłają nam leki i amunicję w zamian za dostawy żywności… Potrzebuję kogoś, kto przeprowadzi ciężarówkę pełną żywności właśnie do Santa Rosa. Dostaniecie za to nocleg w mieście za darmo tutaj od Bobby’ego oraz swój udział w następnej dostawie amunicji i lekarstw. – spojrzał na was znacząco – A jeśli macie jakichś mechaników chętnych na szybką fuchę to mogą pojechać z moją córką za miasto, jest tam agregat do naprawienia.
Malcolm dopił piwo.
- Mieliśmy rozmawiać o konkretach Jonah. Jaki udział i kiedy będzie ten następny transport?

Roger na wstępie skinął uprzejmie głową w kierunku szeryfa. Nie omieszkał też nieco wcześniej, zanim pojawił się Williamson, podziękować barmanowi. Bobby to naprawdę spoko gość, który o swoich klientów potrafił dbać jak ojciec o swe dziatki. Rewolwerowiec streszczając sytuację, w której znalazł się z Blackiem bardziej skupił się na wizycie w komisariacie niż w szpitalu. O tym pierwszym tylko wspomniał mgliście nie skupiając się na celu ich podróży. Nie ciężko było się jednak domyślić po co tam byli.
- Jak byś chciała jechać naprawić ten agregat mogę wybrać się z tobą i w razie czego pomóc w robocie. – powiedział do Marii kowboj i ta wiedziała, że jego “pomoc w robocie” obejmowała nie tylko dźwiganie ciężkich rzeczy, ale też ewentualny udział w nieprzewidzianym starciu.
Słowa o tym, że June stanowiła “zaplecze techniczne” Roderick zbył nawet nie wybuchając gromkim śmiechem. Malcolm dziwne to ujął. Chociaż Sophia rzeczywiście miała szereg całkiem przydatnych zdolności to raczej nie były to zdolności czysto “techniczne”.

Jonah spojrzał na Malcolma i odpowiedział.
- Takie są konkrety… transport wyjeżdża jutro z samego rana do Santa Rosa. Po przyjęciu towaru przyślą nam transport z należną zapłatą. Zazwyczaj jest to amunicja i leki ogólnej wartości jakichś 2000 gambli. Oddam wam piątą część. Więcej niestety nie… amunicji potrzebujemy do obrony, a leków na skutki tej obrony. Niestety wszystko to samoróbki bo Santa Rosa ma zarówno wytwórnię leków, jak i amunicji. Muszę przyznać że nieźle sobie radzą. –spojrzał na Marię – jeśli chodzi o naprawę agregatu, to już nie moja sprawa. Będziesz musiała dogadać się tam na miejscu –potem spojrzał na Rogera – świetny pomysł chłopcze, czułbym się zobowiązany jakbyś pojechał z dziewczynami. To raptem kilka kilometrów, ale tereny niebezpieczne… nie wiadomo na co i kogo można trafić. Jesteście zainteresowani, czy muszę jechać tam sam i zostawić to miasto sobie? Muszę was jednak ostrzec… droga do Santa Rosa jest już ziemią niczyją… więc nie zdziwcie się jak napotkacie opór… mówię jak jest…
- Gdyby było bezpiecznie nie angażowałbyś nas. Piąta część… Nie lubię operować w gamblach. Łatwo o nieporozumienie. Dostaniemy odpowiednik około 75 sztuk dziewiątek? Zgadza się?
Jonah kiwnął głową:
- Może nawet więcej. Zazwyczaj dostajemy właśnie dziewiątki i czterdziestki piątki… nieraz karabinówki albo jakiś śrut. Różnie bywa, ale dziewiątek jest najwięcej. Masz rację, sporo nieporozumień może z tego wyniknąć, dlatego zróbmy tak, że obiecuję wam 100 sztuk dziewiątek i 20 sztuk innego kalibru, który dostaniemy. Pasuje?
Malcolm chwilę kalkulował.
- Wychodzi po dwadzieścia sztuk na głowę. Prawie na pewno ktoś zostanie ranny, więc trzeba odjąć koszty leczenia. Plus, a raczej minus wystrzelone pestki… zostanie po parę pestek na głowę. Mało za ryzykowanie życia. Dorzuć opiekę medyczną i zwrot wystrzelonych pestek. W przypadku gdy nie będziecie dysponować używanym przez nas kalibrem dwie sztuki zbliżonego. To moja propozycja.
- Brzmi uczciwie… zapewnię wam opiekę medyczną. Amunicję na drogę dostaniecie. Nie wymagam żebyście strzelali swoimi nabojami w nieswojej sprawie. Mogę też dorzucić wam kilka sztuk broni na drogę. Ze dwie pompki i jakąś snajperkę. Muszę o was dobrze zadbać, w końcu pomagacie mi i temu miasteczku.
- Poślij z nami jeszcze jakiegoś bystrego chłopaka. W interesach jak w małżeństwie, należy sobie ufać ale i sprawdzać. Będzie kontrolował czy faktycznie wystrzeliliśmy tyle pestek o zwrot ilu się upomnimy. Broń potem do zwrotu? Co do generatora to prywatna decyzja Marii, June specjalizuje się w komputerach i zabezpieczeniach.
- Twardy z ciebie negocjator Malcolm. W porządku, poślę z wami Dale’a. To jeden z moich zastępców. Potrafi też prowadzić ciężarówkę w razie potrzeby, a strzelać uczyłem go sam. Zazwyczaj on robi te rajdy do Santa Rosa z kilkoma pomocnikami. Ale ostatnio nie dają rady sami. A jeśli chodzi o te naboje chłopcze to komu jak komu… tobie i Rogerowi ufam. Jeśli ręczycie również za swoich kompanów, to nie widzę problemów z zaufaniem. O broni pogadamy jak załatwicie wszystko jak należy.
- Ręczę jak jeden stróż prawa drugiemu. Mamy umowę Jonah.

Malcolm wstał i podał dłoń szeryfowi.
Jonah uścisnął dłoń Malcolma i kiwnął głową:
- Świetnie. Pijcie więc, stawiam wam jeszcze jedną kolejkę i muszę ruszać. Trzeba dopilnować żeby wszystko było zapakowane na jutrzejszą wycieczkę. - spojrzał na Marię i na Roger’a – Jeśli interesuje was fucha zgłoście się rano do mojej córki.

***

- Snajperkę? Najwyraźniej nie cierpią na brak sprzętu. No ale dobra - Johnny wziął klucz od jedynki - o tym jutro.
- Johnny, może odstąpiłbyś jedynkę Marii? Tutaj możemy sobie pozwolić na zabawę w kulturę zamiast jak na pustkowiach kupić się do siebie w poszukiwaniu ciepła. Swoją drogą zaskakująca trafność.
Malcolm wskazał na leżące klucze.
Black uśmiechnął się lekko, spojrzał na Rogera.
- Słusznie. Wybaczcie nieokrzesanie, zapominam się czasami. – wypił nieco szkockiej, próbując zmazać ze swojej gęby dziwaczny uśmiech – Ładne negocjacje Mal. Przez chwilę bałem się, że jeszcze ze swoich będziemy strzelać. A co do strzelania...co wy tu wcześniej robiliście z Rogerem, że szeryf najwyraźniej pokochał was jak własne dzieci?
Malcolm wzniesieniem kufla podziękował za komplement.
- Strzelaliśmy.
- Widzę że w Rosewell łatwo o sympatię miejscowych.
- Musisz tylko strzelać do tych właściwych ludzi.
- Cóż – uniósł szklankę - za właściwych ludzi. Żeby nie uciekali zbyt szybko i dali się zastrzelić.
Malcolm uśmiechnął się i spełnił toast swoim piwem.
Po chwili odezwał się:
- Jakie macie plany na dzisiejszy dzień?
James wziął klucz od dwuosobowego pokoju do ręki. - Odświeżymy się – mrugnął do June - i zwiedzimy miasto. Zajrzymy do rusznikarza, a June dowie się może czegoś ciekawego od miejscowych?
- Nie wnikam, chociaż miałbym do ciebie June prośbę abyś zajęła się pewnym delikatnym tematem…
- Przygotuję się do jutrzejszej drogi, ale nie mam pojęcia jakie są dokładne ramy czasowe z tym agregatem. - powiedział Roderick. - Jak interesuje Ciebie Maria pomoc miejscowym to można się tam zabrać, ale tylko kiedy będziemy mieli pewność, że wyrobimy się na czas wyjazdu z tym żarciem. – Roger się zastanowił. - Strzelać potrafią wszyscy gdyby mnie zabrakło, ale kierowcy i mechanika ekipy pozbawić nie możemy.
- Jeśli Jonah mówił, że możecie tym się zająć z rana to termin nie nagli. Sam by nie chciał by konwój miał osłabioną eskortę lub by agregat nie działał.

Johnny spojrzał do szklanki, która miała jedną istotną wadę. Była pusta.
- Ja z kolei spędzę tu jeszcze trochę czasu. Robota dopiero od jutra, a że w pracy się nie chleje –wstał od stołu i skierował się w stronę baru – to nieprędko będę miał kolejną okazję na trochę przyjemności.
- Czekaj Johnny.
- Hm?
- W sumie to miałbym prośbę i do June i do ciebie.
Black rozłożył tylko ręce i uśmiechnął się zachęcająco.
- W czym rzecz?
Malcolm znowu mówił na tyle cicho by słyszeli go tylko Black Sands.
- Żebyś z June popili tutaj za tę drobnicę, którą zszabrowaliśmy.
- Pewnie. – na tę jedną sekundę na jego twarzy pojawiło się wyraźne, szczere i całkowicie niekontrolowane zaskoczenie - Jeśli sama June jest i zainteresowana – spojrzał na blondynkę - i nie jest jedną z tych drobnych oraz niepozornych kobiet, które jednak przepiłyby największych byków w okolicy, to bardzo chętnie.
Blondynka przysłuchiwała się pozornie bez większego zainteresowania dyskusji, wodząc wzrokiem po reszcie zgromadzonych, ale gdy tropiciel rzucił swoim komentarzem przewróciła oczami.
- Podzielimy się, a potem zweryfikujemy zdobyte informacje. Wolisz damską część bywalców lokalu, Johnny? Ufam, że potrafisz być równie czarujący, co biegły w obsłudze kuszy. - zakończyła z ciepłym uśmiechem, przenosząc wzrok na Malcolma, lecz nic więcej nie powiedziała.*
- June, ależ oczywiście. Tylko udaję stroniącego od ludzi samotnika, tak naprawdę jestem wręcz niezwykle czarujący. Jutro o tej porze James będzie bezskutecznie próbował cię odzyskać z powrotem, ale będzie już na to za późno. - skinął w stronę baru - Coś mi mówi, że szkocka nie jest Twoim ulubionym alkoholem?
- Sądzisz że któryś z przebywających w mieście gentlemanów zawróci mi w głowie? – spytała wyraźnie zdziwiona. spoglądając na tropiciela z czymś na kształt lekkiego oburzenia. Zaraz jednak parsknęła i kręcąc głową kontynuowała - Podzielimy się...miałam na myśli dwa niezależne wywiady środowiskowe. Ty przysiądziesz się do części klienteli, ja do drugiej. Ewentualnie będziemy krążyć i wymieniać się cyklicznie. Dzięki temu więcej się dowiemy, a potem zbierzemy do kupy pozyskane informacje i je przeanalizujemy. Wyciągniemy wnioski. Podumamy...zależy do czego nastroi nas sytuacja. A James...zajmę się nim odpowiednio przed całą akcją. Nie będzie...miał pretensji i wątpliwości. Poza tym zawsze możemy go zamknąć w pokoju, ówcześnie związując...lub spijając w trupa, prawda? - zaśmiała się cicho, wodząc wzrokiem od jednego rozmówcy do drugiego.
Johnny coś sobie nagle uświadomił. Mina, którą zrobił, od razu zdradziła, że szare komórki odpowiedzialne za normalną rozmowę ruszyły dopiero przed chwilą. Momentalnie się zarumienił, zagryzł wargę, dłonią zasłonił oczy i spuścił głowę. Zaśmiał się, w końcu - po jakichś pięciu sekundach - uznał że może jednak znowu jest w stanie podnieść wzrok.
- Wybaczcie. Tropienie to jest coś, co można sobie spokojnie rozplanować i na spokojnie przeanalizować. W rozmowie z kobietami takimi jak June nie mam tego komfortu.
Odchrząknął, spojrzał na June - Nie mówmy o tym na razie Jamesowi. Nie chcę ginąć przez drobne nieporozumienie. –puścił oczko - Co do zbierania tych informacji...wezmę na siebie tę damską część. Taka jak June jest tylko jedna, więc skoro tu sobie...jakoś..poradziłem, to tym bardziej z innymi sobie poradzę.
- Myślałem bardziej by Johnny był tym cichym mrukiem przy tobie a jednocześnie obstawą. A co do zabawiania damskiej części… Z tego przecież słynie Roger. Ja bym na twoim miejscu Roger zwrócił uwagę na tę z nawykiem salutowania.
- Och Mal, wierzę w Johnny’ego! – June poklepała tropiciela po ramienia i dorzuciła wesoło - Da radę. Duży chłopak, sprawny. Zręczny. Czego chcieć więcej?
- Nie sprawdzę ale ufam twojemu zdaniu Sophio. Mimo to wolałbym aby ktoś miał na ciebie oko a jednocześnie nie odstraszał wszystkich przy stoliku.
Dziewczyna zachichotała, mrużąc przy tym z uciechy szare oczy.
- Skoro tak się martwisz, zawsze możesz samemu przyczaić się w kącie niczym zapomniany przez wszystkich, nierzucający się w oczy, ususzony krzak jerychońskiej róży.
- Krzak? Nie lubię stawać w płomieniach… Ja poszukam informacji gdzie indziej.
MacArthur tylko parsknął, ignorując słowa tropiciela - Idziemy? - rzucił do June, podnosząc się zza stołu. - Spotkamy się tu później – obwieścił pozostałym. – A, i jeszcze jedno. Pieprz się, Mal.

***

Głos Jamesa stal się nieprzyjemny. Wychylił szklanice popłuczyn nazywanych w tej dziurze "szkocka", po czym powiedział do nowojorczyka: - Pracujemy razem, Mal, wiec z grzeczności na przyszłość tylko ostrzegę. Nie próbuj rozstawiać mnie po katach, nawet żartując. Mam bardzo specyficzne poczucie humoru – skłonił się rondem kapelusza i zarzucił plecak na ramie, czekając na June.
- Kiedy próbowałem ciebie rozstawiać?
Krótkie pytanie zostało wypowiedziane z niesłychaną stanowczością.
- Decydując za mnie co będę robił, kiedy June będzie zdobywać info – na stanowczość Mala, odpowiedział nonszalancją i krzywym uśmiechem.
- A od czego jest June? Od zbierania informacji. W tym jest zajebista. A co ty będziesz robił? Nie wchodź innym w drogę gdy będą robili robotę. Czy to negocjując czy zdobywając informacje.
Malcolm ciągle był spokojny ale stanowczy.
- Nie rozstawiałem ciebie po kątach. Ale ty mi zacząłeś grozić.
Blondynka prychnęła i poderwawszy z gracją tyłek z krzesła, zakotwiczyła się pod lewym ramieniem żołnierza, obejmując go uspokajająco.
- Serio musimy zacząć dostrzegać problemy tam gdzie ich nie ma? Kolejny raz ta sama śpiewka...panowie. Możecie zdjąć gacie i porównać przyrodzenia...w sumie dostarczyłoby to nam więcej zabawy niż gęganie. I frajdy ile! Maria pewno też by z chęcią popatrzyła, ale to potem – z promiennym uśmiechem obróciła twarz w kierunku Jamesa. Musiała zadrzeć głowę do góry, aby spojrzeć mu w oczy, albowiem różnica wzrostu między nimi była diametralna - Jako że June ma talent nie tylko do gadania, raczysz przetransportować się na piętro? Nietaktem jest zmuszanie kobiety, by prosiła o podobne rzeczy. – jej uśmiech stał się nagle wyjątkowo zębaty i drapieżny.
Poczuł znajomy uścisk na ramieniu, zawsze tak robiła i musiał przyznać, że jej jedynej się to udawało: - Nie grożę, Malcolm, znasz mnie na tyle długo, żeby o tym wiedzieć. Chodzi mi o to, że każde z nas jest w czymś dobre. Każdy z nas wie co ma robić, to że nas reprezentujesz na zewnątrz, nie oznacza, że zrobiliśmy cię swoim przywódcą czy czymś takim. Jesteśmy równi, jesteśmy partnerami – powiódł ręką wskazując resztę ekipy - nie zapominaj się. Spojrzał na June, widząc jej zniecierpliwienie i uśmiechnął się.
- Czy wydaję ci rozkaz? Nie. Więc nie wiem o co ci człowieku chodzi. To raz. Dwa ostrzeżenie bez pokrycia jest groźbą. Słabo zawoalowaną.
MacArthur wzruszył ramionami, demonstrując obojętność.
- Tłumacz sobie to jak chcesz. Ja swoje powiedziałem. A teraz wybacz – poczuł znowu delikatne szarpnięcie za ramię - nie mogę pozwolić damie czekać – pożegnał wszystkich, pochylając lekko szerokie rondo kapelusza.
Malcolm wzruszył tylko ramionami.

***

Marię wpuścić do baru, to jak lisa do kurnika… ponoć tak się kiedyś gadało, choć o obydwu rzeczach hiszpanka nie miała najmniejszego pojęcia. Otoczona już kilkoma pustymi butelkami po piwie, szczerzyła ząbki na prawo i lewo, ponoć szeryf stawiał, a że nie jadła porządnie w trakcie dnia, to efekty były już dosyć widoczne. W trakcie całych negocjacji i rozmów przytakiwała od czasu do czasu głową, to znowu pokazywała kciukiem “ok”, a sprawę noclegu po prostu przegapiła, idąc na chwilkę za potrzebą. W chwili obecnej, dopalając właśnie kolejną fajkę, przysłuchiwała się June, wyraźnie zainteresowana jakimiś małymi zawodami w porównywaniu męskich przyrodzeń w ekipie Black Sands.

- Znaczy się… to kto mi dzisiaj będzie chrapał nad uchem? – spytała w końcu z rozbrajającymi uśmiechem.
- Obawiam się, że według ustaleń Mala dostała Ci się jedynka. Robiłem co mogłem, żeby było inaczej, ale niestety.
- No ale...Tonta! – warknęła cicho pod nosem, znów psiocząc po swojemu - Ja się boję tak saaaamaaa nooo – zachichotała.
Uśmiechnął się szeroko, pełen aprobaty dla żartobliwo-flirciarskiej osobowości Marii.
- Wybacz Maria, przy Tobie pokusa byłaby zbyt wielka – uniósł dłoń z obrączką - a nie chcę zdejmować tej sentymentalnej biżuterii. Wezmę jedynkę, a Roger i Mal uspokoją Cię przed snem.
Black zastanowił się chwilę. Znowu uświadomił sobie jak wolny rozruch mają jego szare komórki. Nie żeby krępowały go dwuznaczności, ale czasami zwyczajnie nie potrafił sklecić zdania, które miałoby tylko jedno znaczenie - Zresztą, i tak jutro planuję wstać znacznie wcześniej, więc wezmę jedynkę, żeby nikogo nie pobudzić zbierając dupę z łóżka. Wszystkim odpowiada?
- Mnie jak najbardziej – mruknęła Maria.

Zwykle rozgadany kowboj obecnie siedział cicho skupiając się na piciu darmowego drinka i planowaniu jutrzejszego dnia. Poranek z Marią i Bonnie brzmiał nieźle, chociaż istniała spora szansa na spotkanie gangerów. Roger uwielbiał strzelać, ale wkurwiała go myśl, że ktoś z ekipy - tym bardziej rozrywkowa hiszpanka - mógłby zostać ranny. Uwagę Rodericka przyciągnęła dopiero wymiana zdań między Jamesem, a Malcolmem. Rewolwerowiec dokończył trunek i przyjrzał się sytuacji. Czyżby federata zamierzał oprzeć się June i kontynuować - zdaniem Rogera bezsensowną - wymianę zdań z Malem? Obaj byli jego kumplami więc najemnik nie zainterweniuje dopóki żadnemu z nich nie będzie groziła śmierć. Mogą się po koleżeńsku poklepać - co nawet byłoby ciekawe - chociaż Roderick szczerze wątpił aby do tego doszło… To byłoby mało rozsądne.

Black spojrzał na rewolwerowca.
- Coś przycichłeś Roger. Niektórzy nawet powiedzieliby, że posmutniałeś. – siedział oparty o stół łokciami. Spojrzał na chwilę na szklankę, która z powodu całej tej dyskusji ciągle pozostawała pusta - A ja, tak się składa, wiem jak to naprawić. Mal zażyczył sobie, żeby popić trochę z ludźmi, popytać, porozmawiać. Zebrać trochę przydatnych słówek i zdań. Co jest oczywiście dobrym pomysłem. Ale ja, jak słyszałeś podczas mojej rozmowy z June, nie jestem chyba odpowiednią osobą do takich zadań. Także żeby poprawić sobie nastrój, może przejąłbyś ode mnie ten obowiązek? –wstał od stołu, wziął szklankę, pochylił się nieco w stronę Rogera i położył mu rękę na ramieniu -
- Naprawdę? Zgadzasz się? – powiedział to na tyle szybko, żeby Roger nie zdążył cokolwiek odpowiedzieć - Dzięki. Zawsze można na Ciebie liczyć. W zamian wezmę na siebie smutny obowiązek rozmawiania z osobą przy barze...to nigdy nie jest zbyt ciekawe.

- Zajmę się tym z chęcią Johnny. – powiedział szeroko się uśmiechając Roger, po czym wstał i pożegnał się z tymi co zamierzali już iść spać. - Jak pozwolicie przed snem zajmę się tym UZI, dobra? Chyba James nie zaniósł go jeszcze do tego znajomego rusznikarza, co? - zapytał kowboj będąc blisko Blacka.
 
no_to_ten jest offline  
Stary 07-07-2015, 18:17   #20
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję wszystkim za dialogi. Szczególnie MG i Buce.

Roger obserwował wytatuowaną imprezowiczkę przez dłuższą chwilę. Kiedy odeszła od stolika przy którym siedziało czterech jej adoratorów i podeszła do baru Roger stwierdził że był to znak do działania. Podszedł więc do kobiety, która właśnie zamówiła sobie kolejnego drinka.

- Istnieje szansa, że da Pani sobie postawić kolejne piwko? - zapytał kowboj. - Roger Roderick. Jestem tu nowy. - przedstawił się mężczyzna patrząc na Sashę.

Kobieta uśmiechnęła się odbierając właśnie zamówionego drinka. Nie odzywając się zaświeciła szklanką przed twarzą kowboja i wychyliła go jednym cugiem.

- Co byś chciał ładnisiu?

Stała spokojnie bujając lekko głową do grającego country. Było to dziwne gdyż raczej wyglądała na fankę mocniejszego rock'a na co wskazywało ciało całe w tatuażach. Ubrana była w bardzo obcisłą koszulkę wojskową i bojówki. Mimo typowo męskiego stylu ubioru widać było, że miała rwanie jak żadna inna w tym barze. Wyposażona była w jeden pistolet wsunięty w przód spodni. Machnęła ręką w stronę barmana, który momentalnie podał jej kolejną szklankę whiskey. Chwyciła szklankę, która zatrzymała się dopiero przy jej ustach. Patrzyła na Roger’a czekając aż ten się wysłowi, przy okazji oblizując zmysłowo róg szklanki. Roger nie potrafił stwierdzić czy z nim flirtuje czy to po prostu jej osobowość.

- Powiedziałbym potańczyć, ale to nie mój rodzaj muzyki. - odpowiedział z lekkim uśmiechem rewolwerowiec. - Może czekając na zmianę nuty porozmawiamy? - zapytał po czym zamówił sobie zimne piwo. - Wyglądasz na znającą okolicę weterankę. Dawno opuściłaś okolice frontu? - zaryzykował Roger, którego zwykle przeczucie nie zawodziło.

Zachowanie, które zaprezentowała Sasha wskazywało na znajomość wojskowej etykiety. Takiej nie nabywało się w gangu czy byle grupie najemników. Wystarczyło przyjrzeć się Black Sands gdzie wojskowy fach znali Malcolm, James oraz Johnny. Roger był najemnikiem, a zatem znał się na walce i taktyce, ale samych zasad i kultury wojska nie miał okazji sobie przyswoić. Nigdy też o to nie pytał ani Mala ani nikogo innego. Średnio go to interesowało.

Dziewczyna po słowach Roger’a wychyliła szklankę szkockiej, którą trzymała w dłoni.

- Tańcz jak chcesz balerinko. - rzuciła zalotnie, jednak Roger nadal nie potrafił wychwycić ogólnego znaczenia jej słów. - Albo gadaj, albo gadaj tańcząc. To mogłoby wyglądać ciekawie. - uśmiechnęła się zawadiacko i machnęła ręką po kolejną szklankę. - Front opuściłam kilka miesięcy temu, ty z kolei wyglądasz mi na kogoś kto nie zaznał zapachu napalmu nad rankiem. Lufa na sprzedaż? Łasa na szmal szuja? - czekała na potwierdzenie swych słów.

- Nie znane są mi te przydomki. - uśmiechnął się wojownik. - Jestem zwykłym podróżnikiem, który stara się przeżyć w grupie mu podobnych. Nie byłem na froncie, to prawda, ale każdy z nas toczy własną batalię. Jedni z maszynami Molocha, a inni za linią frontu z gangerami i innym tałatajstwem. Żołnierze walczą dzielnie, ale ludzkość trawi wiele wewnętrznych konfliktów. Walka w nich jest niemniej ważna niż ta z Bestią. - Roger upił duży łyk piwa.

Barman podał kolejną szklankę, dziewczyna chwyciła i odpowiedziała bardzo czujnie patrząc na Roger’a.

- Jesteś jakiś inny… Inny niż wszyscy… Lubię cię tancereczko. Jestem Sasha, była łowczyni mutantów. Obecnie jestem na długim urlopie. Tu w Rosewell, robię za myśliwą i traperkę. - wypiła kolejnego drinka jednym machem. Niektórym już po takiej ilości byłoby całkiem różowo w głowie, ale Sasha zdawała się mieć naprawdę mocny łeb. - Słyszałam, że ty i twoi znajomi dostaliście zlecenie transportu do Santa Rosa… - odpaliła fajkę.


- Miło mi. - powiedział wojownik z lekkim ukłonem. - Ty też jesteś inna. Nie widziałem jeszcze kobiety z tak mocną głową. - uśmiechnął się Roderick. - Pomagamy szeryfowi Williamsonowi kiedy tylko jest okazja. - dodał kowboj kończąc piwo. - Ponoć na to żarcie ma chrapkę całkiem spora hałastra. Mam nadzieję, że podróż pójdzie gładko czyli bez trupów po naszej stronie. To, że ktoś napadnie na konwój jest pewne. W innym wypadku Pan Jonah by nas nie zaprzęgał do pomocy. - rewolwerowiec zastanowił się. - Ty również bierzesz udział w tej wyprawie?

Sasha już bardziej poważnie odpowiedziała:

- Nie. Ja jutro mam inną robotę… Chciałam jechać z wami, ale Jonah zdecydował inaczej. Zresztą… ja zazwyczaj pracuje sama… Jest tu kilka stworów do ubicia - podniosła znacząco brew. - Co do transportu… możesz na to liczyć, że będziecie mieli problemy z aniołkami…

- Serio? - zapytał Roger. - W sumie można było się tego spodziewać. Hell Angels lubią nawiedzać okolicę takich traktów. - Roderick się zastanowił. - Jak byś kiedyś chciała pomocy przy walce z paskudztwem to daj znać. We dwójkę zawsze bezpieczniej niż samopas. Jakie mutanty spotykasz w okolicy Rosewell jak można spytać?

- Ah… to co zwykle. Alahamy, dużo robactwa, masa zmutowanych psów, no a po ruinach szlajają się ostatnio jakieś dziwnie wyrośnięte Croats… Absolutny standard z domieszką udziwnienia. - skończyła i zaczęła się zbierać. - Uważajcie na siebie. - pożegnała się.

- Ty również uważaj. - powiedział Roger sympatycznie. - A tak między nami jak próbujesz kogoś poderwać to mów do niego przystojniaku, a nie ładnisiu! - zawołał z uśmiechem. - Zawsze to lepiej brzmi. Masz szczęście, że cenię sobie u kobiet zapał. Tak dalej, a może gdzieś kiedyś razem wyskoczymy. - kowboj spojrzał na nią i puścił jej oko.


Po zjawieniu się we wspólnym pokoju Roger doznał… małego szoku. Mal leżał sobie na jednym z łóżek, w pozie którą można w skrócie nazwać “rozwalony”, niby to drzemiąc, a Maria… paliła właśnie w oknie, tylko i wyłącznie w samych majtkach i koszulce.

- Hej Roger. - przywitała go z uśmiechem, nic sobie najwyraźniej z całej sytuacji nie robiąc. - Zamówiłam kąpiel.

- Hej. - odparł rewolwerowiec nieco zbity z tropu. - Widzę, że nieźle sobie pogrywacie kiedy mnie nie ma. - rzucił z lekkim uśmiechem wojownik ściągając pas oporządzeniowy i koszulkę i rzucając je do szafy. Maria zauważyła, że Roger ma tatuaż ciągnący się od klatki, poprzez bark aż do łokcia. Musiał na niego wydać małą fortunę.


Muskulatura kowboja jasno określała, że był w szczytowej formie. Nie był przesadnie zbudowany, ale wszystkie mięśnie były wyraźnie zarysowane. Wojownik uklęknął przy swoim plecaku, wyciągnął z niego kilka rzeczy, które położył na stoliku. Jakiś pojemnik, wycior, szmatkę, multitool i UZI.

- Chciałem się tym zająć, ale jak będziesz tak stała nie będę mógł się skupić, a ty dostaniesz przeziębienia od siedzenia w oknie… - Roderick ładnie grał, ale wzrok jakim zjadał hiszpankę zdradzał go na starcie.

- Och, to… hmmm… mam wyjść? - zaśmiała się wzruszając ramionami. - Jak potrzebujesz narzędzi to bierz co chcesz. - Wskazała dłonią na swoje zestawy leżące w kącie. - Albo mam Ci pomóc? Trochę tam mam pojęcie i o gnatach… Nawet fajna dziara. - dodała, wciąż stojąc przy oknie, kończąc właśnie palenie.


Malcolm krótko uśmiechnął się widząc na co się szykuje jego dwójka towarzyszy.

- Skoro Maria będzie się kąpała, a Roger czyścił swoją rurę to ja się przejdę. Chcę jeszcze odwiedzić parę osób.

Były glina wstał energicznie i podniósł z krzesła pas z rewolwerem oraz skórzaną kurtkę.

- No ale… - zaprotestowała odrobinę Monterka.

Malcolm stojąc już w drzwiach odwrócił się i uniósł brew.

Maria czym prędzej potuptała do niego, po czym stojąc tuż przed mężczyzną zrobiła do niego wyjątkowo słodką minkę, wodząc palcem po jego torsie.

- Nooo… moglibyśmy się wykąpać… Co Ty na to, papi? - spytała.

- Papi? Nie dzięki, ale miłej zabawy wam życzę. - odpowiedział były glina.

- No nie bądź taki… - Maria nie dawała za wygraną.

- Miłego. - rzucił Mal w kierunku pozostałej dwójki po czym odwrócił się.

- Uważaj na siebie. - powiedział Roderick grzebiąc wesoło w narzędziach monterki nim jego kumpel wyszedł .

- Jak chcesz możesz mi pomóc z tym UZI. - powiedział do kobiety. - Pewnie znasz się na tym bardziej ode mnie zatem może uda mi się czegoś nauczyć. - dodał przekładając wybrane narzędzia na stół obok pistoletu maszynowego.

Maria usiadła więc przy stoliczku na krześle, po czym zaczęła rozkładać broń na części pierwsze - troszkę gadając samej do siebie pod nosem.

- Heh, co za puta się z tym obchodziła… Takie zaniedbane… O żesz, ta sprężyna ledwie chodzi... Nie no, popatrz na to. - odezwała się do Rogera, pokazując, o co jej chodziło. A że przy stoliczku było tylko jedno krzesło i kowboj musiał obok niej stać, dekolt w obcisłej koszulce przyciągał jego wzrok równie mocno, co fant jaki hiszpanka miała akurat w rączkach.

- Faktycznie nieciekawie to wygląda. - powiedział kowboj pokazując na wyeksploatowaną sprężynę powrotną. - Sporządzimy listę części jakie trzeba kupić, a najlepiej zabrać je ze sobą i jutro nabyć zamienniki u lokalnego rusznikarza. - powiedział Roger ostatecznie przenosząc wzrok na rozebrany pistolet. - Jak pójdzie nieźle możemy rozebrać wszystkie trzy sztuki, a jutro kupić zamienniki i je wsadzić. Smar, wycior i narzędzia mamy zatem wystarczą same części. Zaoszczędzimy kilka gambli. - rewolwerowiec przysunął sobie łóżko, które było nieco niższe od krzesła i usiadł. - Pokażesz? - zapytał wyciągając rękę po szkielet UZI.

Maria okręciła się na krześle by być zwróconą przodem do Rogera. Pochyliła się ku niemu, chowając jednocześnie szkielet Uzi za plecami.

- Pokazywałam jak byłam mała, teraz nie wypada… - wypaliła z drwiącym uśmieszkiem, równocześnie śmiesznie przekręcając głowę w bok.

- Niby tak, ale bawić się w “ence pence, w której ręce” też nie wypada. - odparł z uśmiechem rewolwerowiec. - Miałaś nieco umieć, a widzę, że nieźle się na tym znasz… Lepiej ode mnie. - dodał kowboj.

- Ojej… - powiedziała i wychyliła obie ręce zza pleców. W żadnej dłoni nie miała tego, czego szukał. Niespodziewanie zsunęła się z krzesła i… wylądowała na mężczyźnie, siadając na nim. - I co teraz? - przygryzła wargę.

- Hmm… - udał zamyślenie Roger opierając się rękoma o połę łóżka i lekko odchylając do tyłu. - Słyszysz? - zapytał przekręcając lekko głowę bokiem. - Chyba niosą Twoją wodę do kąpieli, którą zamówiłaś. Lepiej aby Cię tak nie zobaczyli, bo spać nie będą mogli… - uśmiechnął się Roderick. - Albo to Malcolm zmienił zdanie. Nic dziwnego, bo po podróży wypadałoby mu się odświeżyć.

Położyła dłonie na jego ramionach, pochylając się jeszcze bardziej na kowboju i zawężając dystans ich ciał. Uśmiechnęła się, mrużąc oczy.

- Wiesz, gdzie ja to mam? - zamruczała, po czym dodała. - Jeśli to kąpiel, to może umyjesz mi plecki?

- Wiedzieć to nie wiem, ale zawsze mogę podejrzewać. - powiedział Roderick opierając się nadal na lewej ręce, a prawą sięgając za plecy monterki. - Obawiam się, że przyniosą Ci szczotę z długim pałąkiem do umycia pleców. - powiedział mężczyzna kładąc rękę nieco poniżej jej linii bioder i powoli przejeżdżając w kierunku PMa wsadzonego za majtki hiszpanki. - Jak sobie z nią nie poradzisz zawsze mogę pomóc. - dodał wyciągając PM i kładąc go na łóżku obok nich.

- Hmmm… - niby się zamyśliła, przybliżając swoją twarz do jego twarzy. - A co, jeśli wolę... inną “szczotę”? - wyjątkowo wymownie poruszyła się po nim, ocierając się swym podbrzuszem o rozporek spodni kowboja.

- Jeżeli myślimy o tym samym to ostrzegę, że jest ona całkiem łysa. - powiedział kowboj odkładając PM na krzesło i kładąc swoją rękę na talii Marii. - Do mycia pleców się nie nadaje, ale mam dla niej kilka innych zastosowań… - twarz Rogera nie zbliżyła się do twarzy hiszpanki, ale jego grę zdradzał twardniejący lokator jego spodni.

Ich usta niemalże już się zetknęły, gdy… faktycznie rozległo się pukanie do drzwi i faktycznie niesiono kąpiel. Dwóch wpuszczonych do pokoju pomagierów barmana, wniosło dużą balię ślepiąc ile wlezie na Marię. Po balii pojawiło się zaś kilka wiaderek z wodą, a przez widoki jakie prezentowała hiszpanka, o mało by się z tymi wiaderkami nie pozabijali. Gdy im zaś ładnie za wszystko podziękowała i zamknęła za nimi drzwi na klucz, na ich gębach malowało się wielkie rozczarowanie…


Maria przelała z balii nieco wody do miski, stawiając ją na stoliku. Dopiła resztkę piwa, które zabrała ze sobą do pokoju... Roger śledził każdy jej ruch, każdy gest, wędrował wzrokiem po jej całym ciele. Kobieta w końcu spojrzała na kowboja mrużąc oczy. Lekko się uśmiechnęła. Szybkim i zdecydowanym ruchem obu rąk ściągnęła koszulkę odrzucając ją gdzieś niedbale w kąt. Odgarnęła na bok włosy z twarzy, milcząca i niezwykle w tym momencie kobieca. Zrolowała w milczeniu swoje majteczki w dół, a gdy te opadły na podłogę, wystawiła z nich jedną ze stóp, drugą zaś kopnęła bieliznę niedbale w stronę mężczyzny. Weszła do balii, znów się lekko do niego uśmiechając. Przemyła się krótko wodą, po czym przywołała go do siebie skinieniem palca...


Rogerowi ciężko było się pozbyć uśmiechu i wrażenia jakie zrobiła na nim Maria. Miał nadzieję, że jego mina nie wyglądała głupio. Nie codziennie trafia się na tak dobrze wyposażoną kobietę. Kiedy jej koszulka legła w kącie kowboj nie mógł oderwać wzroku od jędrnych, okrągłych piersi, które wieńczyły ładne, niewielkie sutki.

Kiedy dziewczyna odgarniała włosy facet wstał z łóżka przenosząc wzrok na jej twarz. Hiszpanka była wyzywająca, ale nie wulgarna. Jej oczy mogłyby zaczarować niejednego. Roderick był miłym gościem i komplementował wiele kobiet, ale tej jednej na pewno się to należało. Jej tatuaże dodawały całości więcej pikanterii i egzotyki. Kiedy monterka była całkiem naga rewolwerowiec rozebrał się do końca, zostawiając swoje rzeczy tuż obok przesuniętego łóżka. Idąc ku balii miał na sobie już tylko bokserki, które ściągnął dopiero u celu. To, co kryło się pod nimi, odznaczało się od czasu kiedy dziewczyna zamknęła drzwi i zaczęła nalewać wody z wiader.

Kiedy kowboj wszedł do balii poczuł, że woda jest całkiem przyjemna, ale sam “pojemnik” nie był w stanie pozwolić dwóm osobom na “zrelaksowanie się”. Mężczyzna początkowo uklęknął w wodzie, objął Marię w talii i - będąc całkiem blisko - zaczął ją namiętnie całować, równocześnie ocierając się o jej ciało swoją męskością.

 
Lechu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:43.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172